[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Fleszarowa-Muskat

 

TAK TRZYMAć!

 

WIATR OD LÄ„DU

"Mógłby być trochę wyższy", mówiła matka, przyrównując

go do ojca, który musiał się schylać wchodząc do izby, jakby

kłaniał się świętym obrazom i jej, szyjącej pod nimi coraz to

nowe pieluszki. Spłodzili razem całą gromadę dzieci, a Krzy-

sztof był w niej najstarszy, i najpierwszy zaczął się wybierać

w świat z tego miejsca, skąpego we wszystko, nawet

w nadziejÄ™, przychylnÄ… tylko narodzinom ludzi.

Przybywało ich coraz więcej we wsi, i w domu nauczyciela,

a ten, choć pierwszy powinien był wzywać do opamiętania,

co ranka w klasie dusznej i ciasnej odśpiewywał w duszy

hymn na cześć tej obfitości, która zdawała się być potrzebna

i nieodzowna narodowi, powstajÄ…cemu z niewoli, budzÄ…ce-

mu się do życia.

Szkoła dach miała słomiany - wieś była cała pod słomą,

złotą i połyskującą w słońcu, gdy ją kładziono świeżą

i dopiero co zdjętą z pola, a brudną i ciemną po deszczach,

po śniegach, po latach.

Ze wsi droga wyboista i kałużasta wiodła do miasteczka.

Krzysztof, przyswoiwszy sobie nauki ojcowskie - a zajęło

mu to czasu niewiele, bo szkoła była dwuklasowa - prze-

mierzał ją dwa razy dziennie, o świcie i o zmroku, i gdy miał

już za sobą kilometrów tyle, że mógłby z dziesięć razy przejść

całą Polskę od morza do gór, przyniósł do domu papierek,

który nie dawał mu w życiu nic, ale nad którym matka

zapłakała. Do miasta, gdzie było gimnazjum, chodzić nie

mógł - choć raz się wybrał, ale omdlał na którymś tam

kilometrze - więc jeden rok spędził w domu, zagrzebany

w stare książki na strychu, pogryzając chleb, który matka

mu przynosiła.

Do następnej jesieni podrósł, zmężniał i doszedł do

miasta.

Kiedy tu stanął, wydało mu się, że to już wszystko, że nie

będzie przed nim żadnej trudnej rzeczy. A to właściwie było

nic, i trudny był każdy dzień, który tu rozpoczynał, wśród

obcych ludzi, wśród obcego świata. Nie przez cały czas,

który tu spędził, mógł się uczyć; pracował u rzeźnika,

u piekarza, w składzie z opałem, jako chłopiec na posyłki

u rejenta, ale potem wracał do ławki i trzymał się jej

kurczowo, dopóki znowu go z niej nie wyrwał głód. Nie

umiał z nim walczyć, nikt nie umiał z nim walczyć, i nie

takich jak on rzucał na kolana - przed rzeźnikami, przed

piekarzami, przed tymi, u których można było być na

posyłki.

Miasto tylko w jednym wydawało mu się rajem: pełno tu

było książek, pism, gazet, gdzie się tylko obrócił, przydarza-

ło się coś do czytania; ze szkolnej biblioteki dostawał książki

nawet wtedy, gdy przerywał naukę, rejent dawał mu naza-

jutrz swoją gazetę. Z niej to dowiedział się, że na pomocy,

nad brzegiem morza, którego nie mógł sobie nawet wyobra-

zić, budują port i miasto, że ciągną tam ludzie z całej Polski,

bo to nie tylko praca, ale coś wielkiego, ważnego, najważ-

niejszego dla kraju i ludzi.

Za rok, może za dwa łata głodu dostałby ten papierek, nad

którym po raz drugi matka by zapłakała, tym razem z ulgą

i nadzieją - ale poniosła go niecierpliwość, wrzucił do

kuferka podarte koszule, przeliczył papierowe marki, któ-

rych wtedy przybywało coraz więcej, aby coraz mniej można

było za nie kupić, i ruszył w drogę. Najpierw jednak tam,

gdzie trzeba było się pożegnać.

Matka powiedziała: - Wracaj, synku, z Bogiem. - Może

nie brała poważnie tej jego wyprawy na północ, może się jej

tylko bała i potrzebna się jej wydawała boska opieka nad jej

najstarszym, wyruszajÄ…cym tak daleko, prawie nie wiadomo

dokąd, poza zasięg czyichkolwiek doświadczeń. Nie wyob-

rażała sobie, że on może tam dotrzeć, było to tak samo

niemożliwe, jak ta cała budowa nowego miasta, ku któremu

dążył: budowa nowego miasta, od początku, kamień po

kamieniu, dach po dachu, ktoś, kto w to wierzył był

oszalałym głupcem, otumanionym własnym niepokojem

biedakiem, który prędzej czy później musi z goryczą w sercu

wrócić do domu. Powiedziała więc: "Wracaj, synku, z Bo-

giem", a Krzysztof w tym jednym zdaniu usłyszał to

wszystko, o czym myślała, choć słowa były skąpe, używane

przez wszystkie matki od początku świata.

Wtedy właśnie, gdy żegnał się z braćmi, gdy całował

najmłodszego w kołysce, zauważyła, że mógłby być wyższy,

że mógłby wziąć wzrost po ojcu, choć i ta jej rodzona krępość

wydała się jej piękna, męska i dorodna, jak wszystko w jej

chłopaku, który chłopakiem właśnie być przestał.

Z podniesioną głową wyszła z nim na próg, między ludzi,

którzy wylegli na drogę, między ludzi, którzy myśleli: "kiedy

dziecko w świat idzie, w domu lżej", a w niej serce się darło

na strzępy; ale w oczach nie powinno być łez, teraz nie,

dopiero potem, kiedy nikt nie zobaczy, że płacze.

Ojciec zostawił dzieci w klasie, ale kiedy nadeszła chwila

pożegnania, zabrakło mu słów, które miał mu powiedzieć,

a które później łagodziły w nim zawsze każdy żal za

nieobecnym: oto tak miało być, tak powinno być, tego od

losu oczekiwał. Syn szedł dalej, wyżej, dokądś, dokąd on nie

doszedł, w tym była zawsze ojcowska nadzieja, ojcowska

pociecha po własnych klęskach, po własnym zatrzymaniu sie-

nie w tym miejscu, w którym się chciało zatrzymać.

- Tato - powiedział do niego - teraz wszystko się

odmieni!

Uścisnął go i zostawił ich oboje - ojca i matkę - na

progu szkoły, na pewno młodych jeszcze, skoro syna mieli

w kołysce, ale postarzałych nagle tym jego odejściem,

odejściem najstarszego w świat.

Nie oglądał się, nie obejrzał się ani razu, a kiedy doszedł

do zakrętu przy kościele, zaczął biec, i biegł, dopóki mu tchu

starczyło, a łomotanie serca było już tylko zmęczeniem,

niczym więcej.                                    .

Teraz pozostało jeszcze tamto: dwór na wzgórzu, stary

dach rozpadający się tak samo, jak szkoła i mieszkanie

nauczyciela. Była to ta sama tutejsza nędza, tylko jakby

zakrojona na większą skalę, pańska i dumna, wymagająca

większego wysiłku, żeby ją ukryć. Pamiętał ręce pani Wol-

skiej, które, gdy siedziała w fotelu, zaplatała na kolanach,

ale i tak widać było, jak drżą jej palce, posiniałe z zimna,

opuchnięte na stawach z odmrożenia. Przyszedł z ojcem,

żeby upomnieć się o drzewo, o deputat dla szkoły. Była

pierwsza powojenna zima, powstała ojczyzna objawiła się

we wsi najpierw urzędem sołtysa, a potem zaraz szkołą,

prawdziwą polską szkołą, którą wszakże trzeba było wyre-

montować, wyposażyć w ławki, a z nastaniem mrozów

ogrzewać. Do świadczeń tych zobowiązane były częściowo

dwory, ale dwór dworowi nierówny, ojciec, zobaczywszy

przed sobą ręce pani Wolskiej, podobne jego własnym, nie

mógł wykrztusić, z czym przyszedł, zaczął bąkać pod nosem,

że dzieci się uczą, że jakie to szczęście, że dzieci się uczą, że to

najważniejsze ze wszystkiego. "Tak - powiedziała pani

Wolska. - Tak. To najważniejsze ze wszystkiego. - A po-

tem zaraz, tym samym tchem: - Pan wie, panie Grabień, że

mój syn z wojny jeszcze nie wrócił". "Wiem, proszę pani

dziedziczki", szepnął ojciec. "Dostałam właśnie od niego

list. Naczelnik nie rozpuszcza jeszcze wojska. Wisi coÅ›

w powietrzu. Tak się boję, tak się boję... w nocy spać nie

mogÄ™..." "Niech siÄ™ pani dziedziczka uspokoi - zaczÄ…Å‚

ojciec tak gorąco, jakby przyszedł tu tylko po to, żeby ją

pocieszać - syn na pewno wróci i w majątku wszystko się

poprawi..." "Dałby Bóg, dałby Bóg!" Rę - pani ".''..Iskiej

nareszcie się rozplotły, oderwały się "d s"'''ie, bo po

policzkach zaczęły płynąć łzy, częste łzy :;"w*.nych kobiet,

i trzeba je było powstrzymać chusteczką, a potem na niej

zacisnąć palce, tak samo kurczowo, jak na kolanach. "Jeśli

bym mógł być w czym pomocny... - Ojciec uniósł się nieco

z krzesła; zajmował na nim i tak tylko brzeżek, przy czym

ciało jego znajdowało się w jakimś osobliwym zawieszeniu,

co miało wyrażać zarówno szacunek, jak i natychmiastową

gotowość do powstania i wyniesienia się z pokoju. - Jeśli

bym mógł... ja zawsze z ochotą..." "Owszem - powiedziała

pani Wolska po długiej chwili - będę panu bardzo zobowią-

zana. Może by mi pan wykoncypował podanie do starostwa

o zwolnienie z szarwarku. I drugie..." Nie słuchał już, o czym

ojciec rozmawiał z dziedziczką - w drugim pokoju coś się

poruszyło, lekkie kroki przybliżyły się ku uchylonym

drzwiom, czekał z drżeniem serca, aż się otworzą, a kiedy to

nastąpiło, kiedy ją w nich zobaczył, przestraszył się jęku,

który nagle usłyszał, ale na szczęście tylko ojciec zwrócił ku

niemu głowę. "Mamo -powiedziała Karolinka, nie podno-

sząc oczu. Warkocze kołysały się lekko na jej piersi. - Pójdę

trochę do parku". "Teraz? - zdziwiła się pani Wolska.

-Już prawie ciemno!" "Przecież znam każdą ścieżkę". "Ale

mimo to. I twoje buciki... w parku tyle śniegu..." "Nic mi nie

będzie", burknęła Karolinka z uporem. Wciąż jeszcze nie

podnosiła powiek, ale był pewien, że patrzy na niego, że nie

spuszcza z niego oczu. Była młodsza od niego o całe trzy lata,

miała już czternaście, ale matka ubierała ją wciąż jak

dziecko. Buntowała się zapewne, tak jak i on, przeciwko

swoim za krótkim rękawom i pocerowanym pończochom,

i był to od razu bunt przeciwko wszystkiemu, przeciwko

innym sprawom, których tak samo nie rozumiała. "Prawie

ciemno", powtórzyła matka. "Ja z nią pójdę", wyrwał się

spod ściany, pod którą stał, zapomniany przez ojca i dziedzi-

czkę. Karolinka jednym szarpnięciem karku przerzuciła

warkocze na plecy i patrzyła już teraz ku matce śmiało,

prawie z wyzywającym oczekiwaniem. "Mój chłopak jest

silny - zaczÄ…Å‚ ojciec - nawet gdyby co..." Pani Wolska

powoli odwracała ku niemu głowę. "Gdyby co?" powtórzy-

ła. "... gdyby był ktoś w parku... różni ludzie się teraz

włóczą... - ojciec urwał, speszony jakby własną śmiałością

i tym, że uwiodła go na krótką chwilę myśl o spacerze syna

z panienką ze dworu. - Chłopak jest silny - powtórzył.

- Niejednemu dałby radę". "No dobrze - powiedziała

pani Wolska po może zbyt długim namyśle - niech idą. Ale

nie na długo!" krzyknęła, gdy obydwoje byli już w drzwiach.

Podczas tego spaceru oczywiście nic się nie zdarzyło. Jakieś

jedno krótkie dotknięcie ręki, gdy trzeba było przejść po

kamieniach przez nie zamarznięty jeszcze strumyk, wspólny

bieg alejÄ…, zdyszany, gorÄ…cy oddech na policzku, oparcie na

ramieniu przy otrzepywaniu butów ze śniegu. Nie było tego

wiele, ale miał to ze sobą przez cały czas, gdy wrócił na naukę

do miasta, aby potem stracić wszystko jednego dnia, jednego

dnia przy spotkaniu przed rzeźnikiem, gdzie go zobaczyła

dźwigającego przed sobą pełen kosz czarnych salcesonów

i kaszanki. Gdyby w tym koszu były owoce, kwiaty,

książki... - całe zdarzenie miałoby inny sens. Ale - Boże

drogi! - połyskiwały w nim od tłuszczu zwoje kiszki

i zwaliste salcesonowe bochny, oczom młodej panny, przy-

wiezionej ze dworu na egzamin do miasta, widok ten wydał

się odrażający i straszny. Bo był to już inny dwór, wsparty

warszawską karierą młodego pana Wolskiego, który szybko

dosłużył się rangi kapitana i był podobno gdzieś tam

najwyżej, przy samym Marszałku. Pewne sprawy kończą się

dość wyraźnie, mimo że się wyraźnie nie zaczęły - zrozu-

miał to od razu, ale teraz, kiedy stąd odchodził, zapragnął

jednak zobaczyć jeszcze raz tę swoją udrękę, poniżenie i żal,

że nie mogło być inaczej.

Skręcił pod górę w stronę parku, dziwiąc się ceglanemu

ogrodzeniu, które go teraz otaczało, okazałej wjazdowej

bramie i alei poza nią, która nigdy jeszcze nie była tak

starannie wysypana żwirem. Z ganku przed domem docho-

dził ożywiony gwar wielu głosów, rozpoznał w nim ten,

który znał, i zaszył się w gąszczu przekwitłego jaśminu, żeby

patrzeć nie będąc widzianym, żeby słuchać, choć słowa nie

były zwrócone do niego.

Na ganku roiło się od mundurów, widocznie młody pan

przywiózł gości. Przyjmował ich teraz okazale, nie tylko

tym, co znoszono na stół z piwnic i spiżarni, ale i całą urodą

letniego popołudnia, które w mieście nie miało tej woni ani

barwy.

- Ech! Polak może być szczęśliwy tylko na wsi - mówił

ktoś z zachwyconym rozmarzeniem w głosie.

A ktoś inny wołał na całe gardło:

- Panno Karolino! Oświadczam się pani już drugi rok.

Drugi rok! Czy pani to zauważa?

- Zauważam - odpowiedziała panna.

Stała na samym brzegu ganku i ją jedną widział dokładnie,

całą, rozjaśnioną słońcem, ale czegoś jakby smutną, a może

chciał, żeby była smutna i zgaszona w tej ostrej jaskrawości

południa.

Odszedł z tego miejsca pocieszony jakby tym smutkiem

i wydało mu się, że jednak coś stąd zabiera, zatrzymuje na

własność.

Z Przeworska, dokąd zaszedł na wieczór, dojechał koleją

do Jarosławia. Miał szczęście, pociąg do Krakowa odchodził

za godzinÄ™. Dowiedziawszy siÄ™ w kasie, ile kosztuje bilet,

wyjął z kieszeni papierki, drżąc, że ich nie starczy, że

pośliniony palec zawiśnie w powietrzu, zanim doliczy się

potrzebnej sumy. Z podniecenia mylił się, liczył po raz drugi

i trzeci, ale tych pieniędzy było akurat, mógł nawet odłożyć

kilka papierków między ceratowe ścianki portfela na pier-

wszy dzień tam, kiedy już stanie na miejscu i będzie musiał

rozejrzeć się za jakimś spaniem i jedzeniem. Pomyślał

z wdzięcznością o rejencie, który dowiedziawszy się, dokąd

się wybiera, nie potrącił mu dziewięciu dni brakujących do

końca miesiąca. Czytał tę samą gazetę, oczadziały był tymi

samymi wieściami z północy, bo żaden Polak nie mógł

oprzeć się zdaniom wybitym największą czcionką: "Polska

buduje własny port nad Bałtykiem! Uniezależniamy się od

Gdańska!" Rejent miał łzy w oczach. "Jedź, chłopcze!

- mówił. - Buduj! Byle prędko! Gdyby nie żona i dzieci,

sam rzuciłbym to wszystko i pojechałbym z tobą".

Dzięki więc czułemu na wielkie narodowe chwile sercu

rejenta pieniędzy starczyło, Krzysztof, wysypawszy ogrom-

ną stertę papierków przed zdumionego kasjera, zażądał

biletu do samej Gdyni.

Z Jarosławia nie jeżdżono tak daleko. Owszem, przed

wojną panie z okolicznych dworów przed początkiem każ-

dego sezonu wybierały się po stroje do Wiednia. Do kąpieli

morskich udawano się na południe do Raguzy, Nicei lub

Konstancy. Wprawdzie w Gdyni była ubiegłego roku jedna

z nauczycielek, odważna młoda panna, ale zdecydowała się

na tę podróż podczas wakacji, które spędzała w Krakowie.

- Mógłby pan z nią porozmawiać - powiedział kasjer

życzliwie, wciąż zdumiony zamiarami niezwykłego pasażera.

- Podałbym panu adres, dowiedziałby się pan od niej

czegoś bliższego. - Zgarnął do szuflady pieniądze, ugniatał

je przez chwilę, aby mocją zamknąć, i patrzył wyczekująco.

- - Nie, dziękuję - powiedział Krzysztof.

^ - Godzina nie jest jeszcze taka późna - namawiał

kasjer. - Ona długo w noc siedzi nad zeszytami. Wiem, bo

to moja sÄ…siadka.

- Nie, dziękuję - powtórzył.

- Jak pan chce - kasjer westchnÄ…Å‚, dajÄ…c Krzysztofowi

do zrozumienia, że odtąd nie bierze już na siebie żadnej

odpowiedzialności. - Proszę, ma pan tu bilet. W Krakowie

siÄ™ pan przesiada. W Koluszkach i w Toruniu. A w Krako-

wie niech pan pójdzie chociaż Wawel zobaczyć. Był pan tam

kiedy?

- Nie byłem.

- No widzi pan. W Krakowie pan nie był, a od razu tak

daleko pana niesie. Niedobrze. Wawel niech pan zobaczy.

Wawelu nie zobaczył. Nie ruszył się z dworca, jakby się

bał, że ten pociąg, który tu stał na torze przez całą noc,

odjedzie przed czasem, nie doczekawszy swojej godziny.

Chodził po peronie, pogryzając chleb, wciśnięty mu do

kuferka przez matkę, i nie spuszczał oka z wagonów, które tu

stały, złączone wreszcie razem, choć nie zatarte napisy

głosiły ich niedawną przynależność do kolei Austro-Węgier,

do Królestwa Kongresowego i Niemieckiego Cesarstwa.

Teraz w jednym z nich kołatać się miały jego nadzieje od

Krakowa do Koluszek, zanim znów taki sam skład: austro-

-węgiersko-niemiecko-kongresowy, nie powiezie go dalej na

północ.

Pić mu się chciało, czuł w ustach drewnianą suchość,

twarde zesztywnienie języka i gardła; upewniwszy się jeszcze

raz, o której odchodzi pociąg, zaszedł do bufetu, gdzie

w zaduchu i tłoku, przy stolikach zastawionych kuflami,

spali wsparci na łokciach podróżni. Piwo wydało mu się

droższe od herbaty, a i co do niej wolał się upewnić, ile

kosztuje, ceny teraz szły w górę z dnia na dzień, z nocy na

noc.

- Dwadzieścia tysięcy marek - powiedziała kelnerka,

nie wstając zza kontuaru, za którym podrzemywała sobie

także, w oczekiwaniu na ranną zmianę.

- Ile? - wykrztusił.

- Dwadzieścia tysięcy - powtórzyła. - Od wczoraj.

- Dziękuję - powiedział. - Przepraszam.

- Nie ma za co - burknęła, opierając znów głowę

o wyłożoną ceratą ladę. - Teraz każdy się pyta, zanim

zamówi.

Mimo woli dotknął ręką portfela ukrytego w tylnej

kieszeni spodni; choć wypchany papierkami, wydał mu się

zupełnie cienki.

Zanim dojechał do Torunia, już go nie miał.

W Koluszkach przesiadł się do pociągu prawie pustego,

ale w Kutnie czekał na peronie tłum i od razu zrobiło się

ciasno, a potem na każdej stacji przybywało ludzi, drzwi

domykały się z trudem, konduktor biegał wzdłuż pociągu

i krzyczał, że pociąg nie odjedzie, dopóki drzwi nie zostaną

zamknięte.

Właśnie w takiej chwili, gdy wszyscy czekali na szarpnięcie

lokomotywy, zawołał wielkim głosem:

- Portfel! Mój portfel! Skradziono mi pieniądze!

W ścisku i zgiełku, jaki panował w wagonie, nikt na to nie

zwrócił uwagi. Tylko napierający na niego z przodu człowiek

o pokaźnym wzroście i potężnej piersi mruknął z wysoka:

- Nie wyglądasz na to, żebyś je miał.

- Konduktor! - zawołał. - Gdzie jest konduktor?

Okradzione mnie z pieniędzy!

- Cicho bądź, gówniarzu! - odezwał się teraz ktoś

z tyłu. Krzysztof nie widział jego twarzy, ale czuł go na

plecach, na całym sobie, od łydek po kark.

- Moje pieniądze! - jęknął już ciszej.

- Dopiero jedziesz, żeby je zarabiać - powiedział ten

z przodu, odwracając się do niego tyłem. - Wszyscy

jedziemy, żeby zarabiać. Komu potrzebne twoje zasmarkane

pieniÄ…dze?

Konduktora się nie dowołał, nikt z podróżnych nie

pospieszył mu z pomocą, poszarpał się przez chwilę między

dwoma ściskającymi go ciałami, poszamotał się i - umilkł.

Powstrzymując łzy bezsilnej wściekłości, postanowił wszcząć

alarm przy wysiadaniu w Toruniu. Miał nadzieję, że na

peronie będą strażnicy, powinni natychmiast ująć złodziei,

jeśli tylko uda mu się nie spuścić ich z oka.

W Toruniu rozpętało się piekło.

W momencie gdy pociąg wjechał na peron, na przeciwle-

gły tor podstawiono pociąg do Gdańska i Gdyni; zanim

zdążyli wysiąść, rzucił się ku niemu tłum czekający na

peronie. Nie było więc chwili do stracenia; tratując się

wzajemnie, odsuwając w tył powolniejszych i słabszych,

czepiając się cudzych ramion, barków i głów, walczyli

o dostanie siÄ™ do wagonu, o postawienie bodaj nogi na

stopniach.

W ciągu tych kilku chwil zapomniał o kradzieży, szczęśli-

wy, że gdy z peronu dano potężnego dubla w plecy

zwisającym ze schodów, znalazł się wreszcie w wagonie,

wyważył bokiem drzwi do ubikacji i, pchnięty gwałtownie,

znalazł się nagle na sedesie ze swoim kuferk...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •