[ Pobierz całość w formacie PDF ]

STAISŁAWA

Feszarowa-Muskat

Wczesną Jesienią w Złotych Piaskach

 

 

Od samego rana Missis zarządziła dzień angielski.

Źle znosiła tutejszą kuchnię i był to jeden z jej odwetów za cojesienny dwumiesięczny pobyt z dziećmi nad Morzem Czarnym. Przeniesiona z chłodnego domu swoich szwedz­kich chlebodawców w Skelleftea, gdzie już w pierwszych dniach września paliły się na kominku sosnowe szczapy, w bułgarski skwar i bułgarskie niezrozumienie dla upodobań ludzi z Północy, tęskniła za dobrze zaparzoną herbatą^ jaj­kami na boczku zamiast kwaśnego mleka na pierwsze śnia­danie - i w nieskończoność przedłużała lekcje angielskiej gramatyki, którymi gnębiła swoich wychowanków. W hotelu “Ambasador” było jeszcze troje równie nieszczę­śliwych szwedzkich dzieci - Ulbrasenowie, którzy także posiadali kopalnię miedzi na Północy, mieli ten sam zwyczaj wysyłania tu swoich dzieci na jesienne miesiące. Ale ich Missis była młoda i ładna, angielski dzień Ulbrasenów koń­czył się więc wcześniej. Missis Victoria nie opuszczała nig­dy fajfów w kasynie.

Balkony piątki nieszczęśliwych szwedzkich dzieci, gnę­bionych przez ich angielskie bony, które nigdzie w całej Bułgarii nie mogły się napić dobrej, gorącej herbaty, sąsia­dowały ze sobą i podczas dni angielskich słyszało się tam przerzucane z balkonu na balkon z okrutną dziecięcą satysfakcją najordynarniejsze słówka, jakie istniały w słowniku. Angielskim oczywiście.

Był to odwet wychowanków na odwet ich bon - cały dzień naszpikowany był wzajemnymi złośliwościami, na­wet słońce, cudowny i szczerozłoty bułgarski pieniądz, to­czący się przez bezchmurne niebo, nie było w stanie złago­dzić tego wiecznego buntu.

Maritie w nim nie uczestniczyła.

Miała swój własny temat, jak motyw muzyczny w dzie­łach klasyków. Studiowała muzykę w Sztokholmie i tamże za dwadzieścia trzy dni i — spojrzała na zegarek - piętnaście godzin pan Sandelund, adwokat rodziny Thalbergów, ofi­cjalnie uzna jej pełnoletność, obejmując równocześnie z jej pełnomocnictwa zarząd spadku po Tage Thalbergu, którym dotąd zarządzał ojczym razem z majątkiem jej matki.

Wyobrażała sobie ich oczy; godzinami, leżąc na plaży i tańcząc w barze, wyobrażała sobie ich oczy, kiedy się

o              tym dowiedzą. Oczywiście pamiętali, kiedy przypada data jej urodzin - choć matce przychodziło to z coraz większą trudnością - ale nie spodziewali się, na pewno się nie spo­dziewali, że będzie do tego zdolna. Nie podejrzewali jej nig­dy o żadne działanie, nawet czas, który tu spędzała, wy­emancypowana zupełnie spod opiekuńczych zakusów Mis- sis, nie budził ich niepokoju. Wiedziała o tym, była wściekła na siebie, że nie może ich niczym zadziwić.

Tysiące ludzi przyjeżdżało tu, żeby się bawić. Jej dni płynęły monotonnie, podobne do siebie jak dwa ziarnka pia­sku. Przedpołudnia spędzała na plaży, wieczory w barze hotelowym, gdzie szła tańczyć z kim popadło; nie dowiady­wała się nigdy niczego bliższego o swoich partnerach, nawet jeśli wychodziła z nimi, żeby się całować na trawniku wokół hotelu, co zresztą kończyło się zwykle tak samo - zawsze chcieli od razu więcej i nie mogli zrozumieć, że ona nie chce więcej, wracała do baru nawet bez wypieków na twarzy, a partnerzy usiłowali zachować przekonanie, że gdyby znali

ten potworny język, którym mówiła, albo gdyby umieli choć kilka słów po angielsku, porażka zamieniłaby się w sukces.

-              Merde! Merde! - wrzeszczeli Ulbrasenowie. Pomyliło im się, poprzedniego roku byli tu z boną Francuzką.

-              Shitty shit - odwrzasnął Eryk. - Zas...e g...o!

Wstała z łóżka i zamknęła drzwi swego pokoju, wiodą­ce na balkon. Godziny poobiednie były najtrudniejsze do przetrzymania. Missis, zażywszy tabletkę ułatwiającą tra­wienie, kładła się z tamponami waty w uszach i nie wolno jej było przeszkadzać aż do piątej. W tym czasie Eryk i Bibi mieli także leżeć w swoim pokoju, powinni przybrać na wadze - tak nakazał lekarz przed wyjazdem, ale zano­siło się na to, że wychudną na szczapy od nadmiernej ener­gii, którą wkładali w bezustanny wrzask i bieganinę od wczesnego rana do nocy.

Drzwi na balkon - jak było do przewidzenia - nie na długo pozostały zamknięte. Eryk otworzył je z trzaskiem, aż zadźwięczało szkło.

-              Maritie! Idzie twój Murzyn!

Murzyn należał do Norweżki z drugiego piętra, przywio­zła go ze sobą z Konga, gdzie po opuszczeniu wielu stano­wisk przez Belgów pracowała w szpitalu. Był lekarzem, jak ona. Przybyli do Złotych Piasków w podróży poślubnej, wi­docznie bała się wywieźć go od razu w swoje fiordy. Budzili sensację - ona jasnowłosa i w szczególnie skandynawski sposób koścista, on jak wyrzeźbiony z połyskliwego, czar­nego marmuru, gładki i muskularny zarazem, ubrany w swoją skórę jak w kostium.

-              Zobacz, jaki ładny Murzyn! - krzyknęła Bibi pierw­szego dnia, kiedy zjawił się w “Ambasadorze”. Miała osiem lat, ale zwracała zawsze uwagę na mężczyzn, nikt w rodzinie nie miał nadziei, że przejdzie jej to z wiekiem. - Jaki ładny Murzyn! - powtórzyła, szarpiąc Maritie za rękaw.

Dr Mathias Mobose stał przy ladzie w recepcji, czekając na klucz od pokoju. Miał na sobie jasnopopielate ubranie

i białą koszulę, porozpinaną pod brodą. Ze spokojną godno­ścią starał się nie widzieć skierowanych ku sobie spojrzeń. Jego biała żona, czekająca u wylotu schodów, także była pełna tego manifestacyjnego, prawie aż bolesnego spokoju.

Wtedy jeszcze była pełna spokoju, dopiero za dwa dni, na wspólnej wycieczce statkiem do Bałczyku, jaką zorgani­zowano dla gości “Ambasadora”, Maritie zaczęła wpatrywać się w czarnego doktora. Przez cały czas podróży stała przy nim oparta o burtę i nie zdejmowała z jego twarzy ciężkiego, upartego spojrzenia. Miała zwyczaj atakowania w ten spo­sób ludzi, którzy zwrócili jej uwagę, a których uwagi ona nie zwróciła - stawała opodal i zaczynała patrzeć. Nie było w jej spojrzeniu cienia chęci zaczepki, kokieterii czy poufałości, nie można jej było nic zarzucić, po prostu patrzyła i nie ona była winna, że już po kilkunastu minutach nikt nie potrafił tego znieść.

Dr Mathias Mobose zaczął się niepokoić wcześniej niż inni. Zamienił się z żoną miejscami przy burcie, ale Maritie, nawet dotykając biodrem kościstego boku Norweżki, nie przestawała wpatrywać się w niego, choć wymagało to już teraz nieco wysiłku. Kiedy odwrócił się twarzą ku morzu, musiała przechylić się przez burtę, aż zaniepokojona Missis chwyciła ją za rękę, żeby nie wypadła. W Bałczyku podczas zwiedzania parku i pałacu rumuńskiej królowej nie odstę­powała go na krok. Norweżkę ogarnął popłoch. Gdyby nie obawa przed śmiesznością, rzuciłaby się do ucieczki, ale oznaczałoby to przyznanie się do zagrożenia. Nie miała za­miaru kapitulować przed tą śmieszną smarkatą, włóczącą się za nimi jak cień po żwirowanych alejkach parku. Chwyciła męża pod ramię, musiała bardzo się starać, żeby nie poczuł, jak drży jej ręka.

Za Maritie uformował się zwykły rodzinny pochód: Bi- bi, za nią Eryk, na końcu zdyszana, ocierająca z twarzy pot Missis, daremnie usiłująca narzucić wychowankom własny program zwiedzania.

Od tego dnia czarny mąż Norweżki został nazwany “Murzynem Maritie”, choć w ciągu następnego tygodnia sytuacja nie uległa zmianie. Teraz, kiedy Eryk wciąż wrzeszczał, wywołując ją na balkon, Maritie wstała leniwie z łóżka i bardziej dla sprawienia przyjemności jemu niż so­bie spojrzała w dół.

Kongijczyk biegł po kamiennych schodach, prowadzą­cych z nadmorskiego bulwaru do hotelu. Biegł, skacząc po dwa stopnie, malinowy płaszcz kąpielowy, nie przytrzymany paskiem, powiewał na wietrze, tworząc plamę jaskrawego tła dla jego ciemnego ciała. Głowę miał uniesioną ku górze, kiwał dłonią ku balkonowi na drugim piętrze, gdzie zapewne stała jego żona, która tak samo jak Maritie musiała widzieć lot malinowego płaszcza wokół biegnących nóg i skąd roz­legał się cichy śmiech, jak gruchanie czekającej gołębicy.

Będę musiała jej to zrobić - pomyślała Maritie sennie, bez zaciętości, bez nadziei na satysfakcję. Już prawie zapo­mniała, że postanowiła to zrobić, ten cichy, głęboki śmiech, dochodzący z góry, przypomniał jej o tym, odczuła to prawie jak obowiązek, który przyjęła na siebie, nie jak pragnienie.

-              On ma więcej zębów niż my? - spytała Bibi. Przewie­szona przez poręcz balkonu odprowadzała Kongijczyka spojrzeniem aż do drzwi hotelu. - Na pewno dwa razy tyle.

-              Nie gadaj głupstw! - powiedziała Maritie, wycofując się do swego pokoju. Zapaliła papierosa i wyciągnęła się znowu na łóżku z popielniczką na brzuchu.

-              Dwa razy tyle! Na pewno dwa razy tyle! - śpiewała Bibi, podskakując na balkonie.

-              Uspokój się! - krzyknęła Missis ze swego pokoju. Mimo waty w uszach musiała wszystko słyszeć. - Jest taki sam jak my. Nie ma ani jednego zęba więcej.

-Nie jest taki jak my! - odwrzasnęła Bibi, nie przestając tańczyć. - Nie jest taki jak my!

Ona to ma po n i m — pomyślała Maritie, pewna, że i Missis myśli o tym samym. W wielu sprawach nie zgadzała

się z Missis, ale łączyło je jedno: o cudzoziemskim mężu matki mówiły “on” i umiały tropić jego ślady we wszystkim, co czyniły lub czego nie czyniły dzieci.

-              Zobaczysz, że cię spiorę! - krzyknęła do Bibi i byłaby to na pewno jedyna rzecz, która sprawiłaby jej teraz przy­jemność.

Ale mała nagle się uspokoiła. Wsadziła przez uchylone drzwi swój chudy pyszczek.

-              Ja to sprawdzę - szepnęła.

-              Co sprawdzisz?

-              Tle on ma zębów.

-              Skończ już z tym, dobrze?

-              Sprawdzę. Wtedy się przekonasz!

Zamknęła drzwi i przez dłuższy czas nie było słychać ani jej, ani Eryka. Zapadła nagle cisza świadczyć mogła tyl­ko o tym, że pokazują sobie języki z Ulbrasenami, którzy także ucichli.

Maritie odstawiła popielniczkę i położyła się na brzuchu.

Ich oczy! Wyraz ich oczu, kiedy się o tym do­wiedzą! To była wspaniała rzecz - móc zrobić im coś takiego. Matka powie, że traci do niej serce, coraz bardziej traci do niej serce, nie miała go aż tyle, żeby przy każdej okazji mieć jeszcze coś do tracenia - a on? Tego była najbardziej ciekawa. Jak zachowa się on? Co powie? Jak przyjmie ten policzek?

Leżała uśmiechając się do swoich myśli, kiedy zadźwię­czał telefon. Długo nie podnosiła słuchawki, żeby ten ktoś, kto dzwonił, został przyłapany na radości, gdy wreszcie ją podniesie.

-              Halo! - powiedziała słabym głosem, jakby potrzebo­wała pomocy i właśnie miała nadzieję, że nadchodzi.

-              Halo! - odpowiedział jej naprawdę rozjaśniony rado­ścią głos. Była w nim jednak i nieśmiałość, której nie udało się pokonać. - Nie zejdziesz na drinka?

Dzwonił Joachim, z którym przyjaźniła się od tygodnia - to on był o tym przekonany, nie ona. Przyjechał z rodzicami

z Dusseldorfu szarym mercedesem; wóz był jednym z naj­ładniejszych na parkingu “Ambasadora”, Joachim za bardzo pragnął, żeby to przyznała i dlatego odmawiała mu tej przy­jemności.

-              Nie zejdziesz na drinka? - powtórzył, a nieśmiałość w jego głosie stawała się coraz bardziej lepka.

-              Nie - powiedziała - za wcześnie.

-              Dlaczego za wcześnie?

-              Bo za wcześnie. Nie lubię drinka o tej porze.

-              A... - Joachim zawiesił głos i słyszała przez chwilę w słuchawce tylko jego oddech - mógłbym przyjść na górę?

-              Do mnie?

-              Do ciebie - wykrztusił.

Rozmawiali po angielsku, ona z zupełną swobodą, on powoli i wyraźnie, oddzielając słowa przydługimi pauzami.

-              Po co? - roześmiała się, siadając na łóżku.

Milczał przez długą chwilę.

-              Daję ci słowo, że zachowam się przyzwoicie.

-              Nie wyobrażaj sobie tylko, że potrzebne mi twoje sło­wo. - Podejrzewała przez cały czas, że ojciec Joachima han­dluje nierogacizną, chłopak za bardzo się starał, żeby ucho­dzić za dżentelmena. Powiedziała mu to kiedyś, okraszając przytyk opowieścią o prawdziwym lordzie, którego poznała ubiegłego lata w Ostendzie, a który zachowywał się zupełnie skandalicznie i wszyscy uwielbiali go za to. Joachim wysłu­chał opowiastki z otwartymi ustami, nie była pewna, czy zrozumiał. - Niepotrzebne mi twoje słowo - powtórzyła. - Wypchaj się nim!

-              Więc mogę przyjść? - zapytał pokornie.

-              Proszę.

-              Missis śpi?

-              Co ma do tego Missis? - krzyknęła, a on od razu odło­żył słuchawkę.

Zjawił się po chwili, zdyszany lekko z pośpiechu czy onieśmielenia; miał na sobie niebieski golf marki “Bry” do

białych spodni - i wyglądał tak schludnie i przyzwoicie, aż chciało się go wyrzucić za drzwi. Zastanowiła się nad tą możliwością, ale w końcu wskazała mu miejsce w fotelu.

-Usiądź, jak już jesteś.

Zabrzmiało to łaskawie i Joachim skorzystał skwapliwie z zaproszenia. Nosy Bibi i Eryka rozpłaszczyły się na szybie balkonowych drzwi.

-              Zapalisz? - Joachim wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów.

-              Przed chwilą skończyłam.

-              A mnie pozwolisz?

-              Pal, co się pytasz? - podała mu popielniczkę i przyj­rzała się swoim stopom w białych sandałach. - Przelakieruję sobie paznokcie u nóg, nie pogniewasz się?

Uniósł się trochę w fotelu.

-              Ależ o co?

Wyjęła z szufladki pod lustrem aceton i lakier, podcią­gnęła kolana pod brodę, skórę na udach miała jasnozłotą brakowało jej cierpliwości, żeby leżeć nieruchomo na plaży i opalić się na brąz.

-              Bo moja mama, na przykład, powiedziałaby, że to lek­ceważenie gościa. A Missis, że to w ogóle shocking.

-              Ja uważam, że to cudowne - wyszeptał Joachim.

-              Ale nie musisz się tak gapić. Spódnicę mam wąską zresztą na plaży i tak pokazuję więcej.

Joachim chrząknął.

-              Właśnie.

-              Co właśnie?

-              Właśnie myślę to samo.

Boże, cóż to za głupi szczeniak! - pomyślała, wrzucając do popielniczki zbrudzony lakierem tampon waty. - Cały świat jest pełen takich głupich, oblizujących się szczenia­ków. - Podciągnęła wyżej spódnicę.

-              Masz, popatrz sobie! Tutaj to jednak nie to samo co na plaży.

Drzwi nie wytrzymały ciężaru Bibi i Eryka - otworzyły się z trzaskiem i dzieci, zaśmiewając się, wpadły do pokoju.

-              Co to ma znaczyć? - spytała Maritie, nie odrywając .wzroku ,od paznokci prawej nogi.

-              To ona mnie popchnęła - krzyknął Eryk, zerkając na Joachima ze złośliwą satysfakcją.

Młody człowiek sięgnął do kieszeni białych spodni, wyjął portmonetkę.

-              Do cukierni na dole przywieźli świeże ciastka - po­wiedział.

-              Widziałeś? - spytała Bibi podejrzliwie.

-              Widziałem.

-              A bakławę widziałeś?

-              Widziałem - zająknął się Joachim.

Eryk wyciągnął rękę.

-              Dolara! - zawołał.

Joachim wyszukał w portmonetce dwie pięćdziesięcio- centowe monety i podał je Erykowi, ale Maritie trzepnęła go po ręce.

-              Co ty sobie myślisz? Obiecałeś zachowywać się przy­zwoicie.

-              Co w tym złego? Mam dosyć pieniędzy.

-              Przestań to wciąż powtarzać, bo ci znowu coś opowiem.

-              Co mi opowiesz?...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl