[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Przełożyła

Iwona Michałowska

Stawiguda 2007

Fizjonomika

tyt. oryginału: The Physiognomy

 

Copyright © 2007 by Jeffrey Ford

All Rights Reserved

 

ISBN 978-83-89951-89-2

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Korekta Bogdan Szyma

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

 

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

tel./fax (0-89) 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

Dla Lynn, Jacksona i Dereka

- moich przewodników w drodze do ziemskiego raju.

1.

Opuściłem Dobrze Skonstruowane Miasto punktualnie o czwartej po południu. Był jesienny dzień, niebo ciemne, wiał porywisty wiatr. Konie stanęły dęba, przestraszone gwałtownym podmuchem, a ja niemal wypuściłem z rąk dokumenty opisujące przypadek powierzony mi zaledwie przed godziną przez samego Mistrza, Drachtona Nadolnego. Woźnica otworzył drzwiczki powozu. Miał świński ryjek i zepsute zęby, a z jednego wejrzenia na jego grube brwi i głęboko osadzone oczy wyczytałem, że posiada skłonność do fantazjowania i masturbacji. „Na rubieże!” - ryknął, przekrzykując wiatr i wypluwając słowa na klapy mojego płaszcza. Skinąłem głową i wsiadłem.

Kilka minut później gnaliśmy przez ulice Miasta ku głównej bramie. Na widok mego powozu przechodnie reagowali osobliwym pozdrowieniem w postaci uniesienia jednego palca, które ostatnio rozpowszechniło się wśród gminu. Chciałem je odwzajemnić, ale zbytnio mnie pochłonęły próby odczytania znaków w ich fizjonomii.

Po tych wszystkich latach kręcenia mackami, by wydobyć „duszę”, powierzchowne spojrzenie, wręcz rzut oka na czyjąś twarz potrafił wzbudzić we mnie fascynację. Nos był dla mnie epopeją, usta - dramatem, ucho - wielotomową historią upadku rodzaju ludzkiego. Oko samo w sobie było życiem - a moje oczy myślały za mnie, gdy odjeżdżałem w tę najdłuższą noc z durnym woźnicą, który ani na moment nie dawał wytchnąć koniom, pędzącym jak szalone przez górskie przełęcze skalistego pustkowia, na które zawiodła nas droga. Z pomocą ostatniego wynalazku Mistrza, chemicznego światła o jasnopomarańczowej barwie, zgłębiałem szczegóły oficjalnego manuskryptu. Miałem się udać do Anamasobii - górniczego miasteczka na północnych terytoriach, ostatniego przyczółka krainy.

Czytałem akta sprawy już tyle razy, że słowa się wytarły. Polerowałem przyrządy tak długo, aż ujrzałem w ich czubkach własną twarz. Wpatrywałem się w oświetlone księżycową poświatą jeziora i sękate lasy; w stada dziwnych zwierząt, które podrywały się do ucieczki na widok powozu. Gdy zaś blask Mistrza począł przygasać, przygotowałem zastrzyk czystego piękna i wstrzyknąłem sobie w przedramię.

W miarę blaknięcia światła moje ciało rozjarzało się coraz bardziej, a przed oczyma duszy objawił mi się obraz z manuskryptu: biały owoc, rzekomo rosnący w Ziemskim Raju i posiadający różnorakie właściwości nadprzyrodzone. Mówiono, że od lat tkwi umieszczony pod szkłem na ołtarzu kościoła w Anamasobii, nigdy się nie psując - przeciwnie, zawsze olśniewając idealną świeżością.

Przed laty miejscowi górnicy, wydobywający złoża spiry zalegające pod górą Gronus, przebili się przez ścianę do dużej, naturalnie uformowanej komory z oczkiem wodnym i znaleźli tam ów owoc, trzymany przez uwiędłą dłoń zmumifikowanych zwłok. Historia tego odkrycia na pewien czas wzbudziła zainteresowanie w Dobrze Skonstruowanym Mieście, większość mieszkańców uważała ją jednak za prymitywną bajkę wymyśloną przez szaleńców.

Powierzając mi tę misję, Mistrz z gromkim śmiechem wspomniał o lekceważących uwagach na temat rysów jego twarzy, które wyszeptałem w poduszkę przed trzema laty. Oszołomiony jego wszechwiedzą, patrzyłem bez słowa, jak wbija sobie w szyję strzykawkę czystego piękna. Gdy tłok wciskał w jego wybrzuszoną żyłę fioletowy płyn, na twarzy Mistrza począł wykwitać uśmiech.

- Ja nie czytam - rzekł lakonicznie, wyjmując igłę - ja słucham.

Ugryzłem biały owoc, a wtedy coś z niego wyleciało, trzepocząc skrzydłami, miotając się po wnętrzu powozu, wplątując w moje włosy. Potem to coś znikło, a naprzeciw mnie siedział mój Mistrz, Drachton Nadolny, i uśmiechał się. „Na rubieże” - rzekł, częstując mnie papierosem. Ubrany był na czarno, a na głowie miał zawiązaną damską chustę, także czarną, zaś te aspekty jego fizjonomii, które przed laty odkryły przede mną jego zabójczą ambicję, zostały podkreślone różem i kreską. W końcu rozpadł się niczym układanka, a mnie zmorzył sen.

Śniłem, że powóz zatrzymał się na jałowej, smaganej wiatrem równinie z zamglonym widokiem na odległe, skąpane w blasku księżyca góry. Temperatura znacznie spadła, a gdy wypadłem z kabiny powozu, pytając niecierpliwie o przyczynę postoju, moje słowa przybrały postać pary. Absolutna czystość nieba i miriady gwiazd nad głową zamknęły mi usta. Patrzyłem, jak woźnica odchodzi o kilka jardów od powozu i czubkiem buta zaczyna kreślić wokół siebie okrąg. Następnie stanął pośrodku i wymamrotał coś w stronę gór, a gdy się doń zbliżyłem, rozpiął spodnie i zaczął oddawać mocz.

- Cóż to za idiotyzmy? - zapytałem. Zerknął na mnie przez ramię.

- Zew natury, ekscelencjo - odparł.

- Nie - sprostowałem. - Mam na myśli ten okrąg i słowa.

- Taki tam drobiazg - odparł.

- Wyjaśnij - zażądałem.

Dokończył swoją czynność, zapiął spodnie i obrócił się twarzą do mnie.

- Widzę - rzekł - że ekscelencja nie ma pojęcia, gdzie się znajdujemy.

W tym momencie jakiś szczegół w karykaturalnie wydatnych płatkach jego uszu wzbudził we mnie podejrzenie, że Mistrz zaplanował tę całą wyprawę po to, by się mnie pozbyć za moje szeptane niedyskrecje.

- Co takiego? - zapytałem.

Ruszył ku mnie z uniesioną ręką, a ja począłem się kulić; on jednak niespodziewanie położył mi dłoń na ramieniu.

- Jeśli dzięki temu poczuje się pan lepiej, proszę mnie kopnąć - rzekł i pochylił się przede mną, zarzucając długie poły płaszcza na plecy, by odsłonić cel.

Kopnąłem siedzenie przede mną i obudziłem się wewnątrz powozu. Otwierając oczy, czułem już, że się zatrzymaliśmy i że poranek w końcu nadszedł. Za oknem, po lewej stronie, ujrzałem stojącego mężczyznę, za nim zaś prymitywne miasteczko, w całości zbudowane z drewna. Nad miastem górowało coś, co wziąłem za górę Gronus, niewyczerpane źródło błękitnej spiry, minerału, dzięki któremu działały piece i silniki Dobrze Skonstruowanego Miasta.

Zbierając swoje rzeczy, dokładnie przyjrzałem się obcemu. Czaszka pochodzenia końskiego, oczy szeroko rozstawione, szczęka masywna - całkowicie dobroduszny i nieskuteczny urzędnik polityczny. Oceniłem, że mogę mu zaufać, i przygotowałem się na spotkanie. Gdy otworzyłem drzwiczki, mężczyzna przestał pogwizdywać i podszedł do mnie.

- Witamy w Anamasobii - rzekł, wyciągając odzianą w rękawiczkę dłoń. Jego otyłość maskowała wydatna broda, wysuniętą górną szczękę - obfitość ciała wokół dolnej.

Uścisnąłem mu dłoń.

- Burmistrz Bataldo - przedstawił się.

- Fizjonomista Cley - odparłem.

- To dla nas zaszczyt - rzekł.

- Macie kłopoty? - zapytałem.

- Ekscelencjo - wystękał, jakby za chwilę miał się rozpłakać - w Anamasobii grasuje złodziej… - Po tych słowach chwycił moją walizkę i razem ruszyliśmy utwardzoną drogą gruntową ku jedynej ulicy miasteczka.

Po drodze burmistrz pokazywał mi poszczególne budynki i rozwodził się nad ich pięknem i użytecznością. Testował moją uprzejmość barwnymi opowieściami o miejscowej historii. Zobaczyłem ratusz, bank, tawernę - wszystkie zbudowane z jasnoszarego, pełnego drzazg drewna, kryte łupkiem. Niektóre, choćby teatr, były całkiem spore i prymitywnie przyozdobione: na części desek wyrzeźbiono twarze, zwierzęta, błyskawice i krzyże. Na południowej ścianie banku ludzie wyryli swoje imiona, co zachwyciło burmistrza.

- Nie mogę uwierzyć, że tu żyjecie - mruknąłem do niego ze współczuciem.

- Na niebiosa, ekscelencjo, jesteśmy zwierzętami - odparł, kręcąc powoli głową - lecz bez wątpienia potrafimy wydobywać błękitną spirę.

- Tak - przyznałem - i to jak dobrze. Pewnego razu jednak, podczas wystawy w Hali Nauk Dobrze Skonstruowanego Miasta, widziałem małpę, która pięćset razy napisała piórem na pergaminie słowa: „Nie jestem małpą”. Każda linijka była starannie wykaligrafowana.

- To cud - rzekł burmistrz.

Zaprowadził mnie do żałosnego, czterokondygnacyjnego budynku w centrum miasteczka, o nazwie Hotel de Skree.

- Zarezerwowałem dla ekscelencji całe czwarte piętro - oznajmił.

Powstrzymałem się od komentarza.

- Obsługa jest doskonała - dodał. - Kremat w gulaszu smakuje wybornie, a wszystkie napoje są gratis.

- Kremat - wycedziłem przez zęby, ale nie kontynuowałem, gdyż lewą stroną ulicy zbliżał się ku nam stary, błękitny człowiek. Bataldo zauważył, że patrzę na steranego życiem Staruszka, i zamachał do niego. Starzec miał skórę koloru bezchmurnego nieba.

- Co to za potworność? - zapytałem.

- Starzy górnicy tak długo żyją wśród pyłu spirowego, że cali nim przenikają. W końcu zupełnie twardnieją. Jeśli rodzina takiego człowieka jest biedna, sprzedaje go państwu jako spirową skałę za połowę ceny czystej bryły o takiej samej wadze. Jeśli są bogaci, rejestrują go jako „zahartowanego bohatera” i stawiają na wieczność w mieście jako pomnik osobistej odwagi i lekcję dla młodzieży.

- To barbarzyństwo - powiedziałem.

- Większość z nich nie dożywa starości - rzekł burmistrz. - Zawały w kopalni, zatrucia gazem, upadki w ciemnościach, szaleństwo… Ten tu pan Beaton - dodał, wskazując staruszka - w przyszłym tygodniu zostanie gdzieś znaleziony, ciężki jak kamień nagrobny i nieruchomy jak skała.

Potem wprowadził mnie do westybulu hotelowego i poinformował kierownictwo, że przybyłem. Wymieniliśmy zwyczajowe uprzejmości. Państwo Mantakisowie, zarządzający podupadłą elegancją Hotelu de Skree, byli wręcz podręcznikowymi przykładami fizjonomicznych gaf. Natura ewidentnie zbłądziła podczas tworzenia czaszki starszego pana, czyniąc ją zbyt wąską, by mogła pomieścić prawdziwą inteligencję, i niemal tak długą jak moje przedramię. Gdy całował mój pierścień, wiedziałem już, że niewiele mogę się po nim spodziewać. Ale nie mam, by tak rzec, zwyczaju bić psów. Zaszczyciłem go uśmiechem i aprobującym skinieniem głowy. Twarz pani Mantakis, wydłużona, o ostrych zębach, nosiła natomiast cechy pyska fretki, co znaczyło, że będę musiał przeliczać resztę po każdej transakcji pieniężnej z jej udziałem. Sam hotel, z wyświechtanymi dywanami i połamanym żyrandolem, wołał o pomstę do nieba swoim szarym bezruchem.

- Jakieś specjalne życzenia, ekscelencjo? - zapytał pan Mantakis.

- Lodowata kąpiel o świcie - odparłem. - Poza tym potrzebuję absolutnej ciszy, by móc medytować nad swymi odkryciami.

- Mamy nadzieję, że pański pobyt będzie… - zaczęła staruszka, ale przerwałem jej machnięciem ręki i zażądałem, by mnie zaprowadzono na pokoje. Gdy pan Mantakis brał moją walizkę i ruszał ku schodom, burmistrz oznajmił, że przyśle kogoś po mnie o czwartej.

- Zgotujemy waszej ekscelencji oficjalne powitanie! - zawołał za mną.

- Jak pan sobie życzy - odparłem i zacząłem się wspinać po rozkołysanych schodach.

Moja kwatera okazała się całkiem przestronna: dwa duże pokoje, jeden sypialny, drugi do pracy, z biurkiem, stołem laboratoryjnym i kanapą. Podłogi skrzypiały, jesienna bryza północnych terytoriów dmuchała przez źle uszczelnione okna, a tapeta z pionowymi zielonymi pasami i niezidentyfikowanym gatunkiem różowego kwiatu przywoływała myśli o karnawale.

W sypialni z nieprzyjemnym zdumieniem odkryłem egzemplarz „hartowanego bohatera”, o którym opowiadał mi burmistrz. Stary człowiek w górniczym kombinezonie stał lekko pochylony w kącie, podtrzymując długie, owalne lustro.

- To mój brat Arden - przedstawił go Mantakis, stawiając walizkę obok łóżka. - Nie miałem serca wysyłać go do Miasta jako paliwo.

Nim wyszedł, zapytałem go:

- Co pan wie o tym owocu z Ziemskiego Raju?

- Arden był przy tym, jak go znaleźli - powiedział swoją głupkowatą, powolną mową. - Jakieś dziesięć lat temu. Był całkiem biały i wyglądał jak dojrzała gruszka, w której chce się zatopić zęby. - To rzekłszy, zademonstrował swoje krzywe, żółte zębiska. - Ojciec Garland powiedział, że nie powinniśmy go jeść, bo stalibyśmy się nieśmiertelni, a to wbrew woli bożej.

- I pan kupuje te farmazony? - zapytałem.

- Co takiego? - Uniósł brwi, nie rozumiejąc, co mam na myśli.

- Wierzy pan w to?

- Wierzę we wszystko, w co wierzy wasza ekscelencja - zadeklarował i opuścił pokój.

2.

Studiowałem własne odbicie w lustrze podtrzymywanym przez skamieniałego Ardena, rozważając swój stosunek do powierzonej mi sprawy. O ile było prawdą, że Mistrz zesłał mnie na rubieże za karę, nie oznaczało to jeszcze, iż mam wykonywać powierzone mi zadanie bez należytej staranności. Gdybym zaniedbał swoje powinności, natychmiast by się o tym dowiedział i kazał mnie zgładzić albo zesłać do obozu pracy.

Byle dureń nie uzyskałby statusu Fizjonomisty Klasy Pierwszej w ciągu niespełna piętnastu lat. Od czasu do czasu przeprowadzałem niezmiernie precyzyjne dochodzenia fizjonomiczne. Któż, jeśli nie ja, odkrył osobowość wilkołaka latrobiańskiego w ciele sześcioletniej dziewczynki, kiedy bestia siała zniszczenie w miastach leżących zaraz za kolistym murem? Któż wskazał pułkownika Rasukę jako potencjalnego rewolucjonistę i zapobiegł zamachowi na Mistrza wiele lat przed tym, nim niedoszły zamachowiec sam uświadomił sobie, do czego jest zdolny? Wielu, wśród nich sam Drachton Nadolny, uważało mnie za najlepszego w tym fachu, a ja nie miałem zamiaru szkodzić swojej reputacji niezależnie od tego, jak trywialną sprawą i w jak odległym miejscu przyszło mi się zajmować.

Było to, rzecz jasna, zadanie godne co najwyżej któregoś z tych świeżo upieczonych absolwentów, którzy są tak niezdarni, że kaleczą się własnymi przyrządami. Religijne implikacje tej historii wywoływały u mnie specyficzny ból pośladków. Swego czasu próbowałem nakłonić Mistrza, by zakazał wszelkich praktyk religijnych. Ludność Miasta dawno już zastąpiła je kultem Drachtona Nadolnego, wynikającym najpewniej z pragnienia uczestnictwa w jego niezwykłej formie wszechwiedzy. Tu jednak, na rubieżach, nadal oddawano cześć pustym symbolom.

- Niech sobie wierzą w te brednie - odparł wówczas Mistrz.

- Ale to psuje ich charakter! - zaprotestowałem.

- Wcale mnie to nie martwi - rzekł. - Psucie charakterów to moja specjalność. Religia oznacza lęk, a cuda są monstrami. - Wyciągnął rękę i wdzięcznym ruchem wydobył zza mojego ucha gęsie jajo. Gdy je roztrzaskał o kant stołu, ze środka wyskoczył świerszcz. - Rozumiesz? - zapytał Mistrz.

Właśnie wtedy dostrzegłem, że jego brwi są połączone, a na kłykciach rosną niewielkie kępki włosów.

Zalewało mnie czyste piękno, zmieniając to, co niewypowiadalne, w obrazy, szepty, aromaty. W lustrze, za swym odbiciem, ujrzałem ogród pełen białych róż i żywopłot porośnięty powojem, które następnie przeszły stopniowo w obraz Dobrze Skonstruowanego Miasta. Chromowane iglice, szklane domy, wieże i blanki lśniły w słońcu bardziej gościnnej sfery umysłu. Ale potem i to poczęło znikać, ustępując miejsca posępnemu wystrojowi mojej izby w Hotelu de Skree.

Przez chwilę sądziłem, że narkotyk uraczył mnie jedną ze swoich sztuczek, ściskając dwugodzinne zwykle halucynacje do kilku minut, ale pomyliłem się. Za mną, spoglądając w zwierciadło ponad mym ramieniem, stał profesor Flock, mój dawny mentor z Akademii Fizjonomiki.

Wyglądał całkiem świeżo jak na kogoś, kto dziesięć lat wcześniej pożegnał się z tym światem, i miał bardzo uprzejmy wyraz twarzy jak na kogoś, kto w wyniku moich prześladowań wylądował w jednym z najcięższych obozów pracy - kopalni siarki na południowych rubieżach krainy.

- Profesorze - rzekłem, nie odwracając się, lecz przemawiając do odbicia w lustrze - pański widok zawsze sprawiał mi szczerą przyjemność.

Ubrany na biało, jak niegdyś w akademii, zbliżył się do mnie i położył mi rękę na ramieniu, a ja poczułem jej ciężar, jakby naprawdę tam była.

- Cley - rzekł - posłałeś mnie na śmierć, a teraz mnie wzywasz?

- Przykro mi - odparłem - lecz Mistrz nie tolerował pańskich wykładów z tolerancji.

Pokiwał głową z uśmiechem.

- To było głupie. Przyszedłem ci podziękować za to, że uratowałeś wielkie społeczeństwo przed moimi ekscentrycznymi rojeniami.

- Nie ma pan żalu? - zapytałem.

- Ależ skąd! - zadeklarował. ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl