[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Arkady Fiedler

Dziękuję Ci, Kapitanie

Warszawa 1996

 

. Nie dlatego, że od trzydziestu trzech lat wiernie służąc morzu, poznał wiele jego tajemnic i zdobył wszystkie stopnie sztuki żeglarskiej i że jak nikt inny wyprowadzić potrafił statek z każdej przygody — nie dlatego: wielkość jego była w tym, że kapitan Szworc całego siebie poświęcił morzu, całe serce swe z jakimś niebywałym zapamiętaniem oddał statkom, wszystkie myśli swe, wszystkie poloty swe, wszystkie sny zatopił w statkach. Posiadł władzę nad nimi ogromną, lecz przy tym tak głęboko za-grzązł w tej pasji, że już nie stać go było na nic innego i że zaniedbał innego kunsztu, równie ważnego w życiu, może nawet ważniejszego, a przy tym pozornie tak prostego: pokochania ludzi ludzkim sercem.

Kapitan nie nauczył się kochać człowieka, nie umiał przyjść z człowiekiem do ładu. W tym obcym dla siebie żywiole stale popełniał błędy, często wybuchał gniewem, ranił. Ranił człowieka na morzu i ranił go na lądzie. Był twardy i zawzięty, jak zawziętym trzeba być przy zwalczaniu morskich sztormów. Lecz tych osobistych sztormów nie przezwyciężył: z człowiekiem przegrywał. Przegrywał swój wielki morski dorobek. Gdy zaszedł w lata, w których pragnie się Widzieć owoce swej pracy, i gdy od ludzi żądał uznania swych niezaprzeczonych zasług, spotykał go zawód: odmawiano mu uznania. Omijały go awanse i nagrody, unikało go słowo wdzięczności. Kapitan pienił się i gorzkniał. Ludzie wzruszali ramionami.

Gdzieś na sinych przestrzeniach między Gdynią a Ameryką, później zaś między Londynem a Atlantykiem narastał dramat ludzkiego istnienia: wielki marynarz przegrywał sens swego życia, ponieważ nie umiał rozwiązać po ludzku swych spraw ludzkich. Był wewnętrznie czysty jak kryształ, lecz na zewnątrz szorstki jak zmarznięta gruda; był na wskroś uczciwy w swej spartańskiej surowości, lecz przy tym — a może dlatego — bezradny jak dziecko. Odpychał ludzi od siebie, a przy tym -i o rzewna niekonsekwencjo ludzkiej natury! — łaknął ich wdzięczności. Owo niezaspokojone pragnienie podzięki stało ; się w końcu dla niego udręką prześladującą go dniem i nocą. Nie I opuszczało go na mostku kapitańskim w czasie sztormu ani w kabinie, ani na ulicach kontynentów. Było z nim w zgiełku Manhattanu i było w ciszy Kanaru Manchesterskiego. Coraz rozpaczliwiej kapitan potrzebował ludzkiej wdzięczności. Już nie tylko dla ratowania treści własnego życia, dobiegającego jesieni, lecz i dla życia swego syna; gdzieś w Kanadzie żyła podczas wojny jego żona i rósł kilkuletni synek.

Więc coraz żarliwiej domagał się wdzięczności, walczył o nią uporczywie, zgrzytał, warczał, ranił i w coraz biedniejszych motał się sieciach. Była w tym wielka bezbronność, beznadziejność i okrucieństwo losu i czasem miało się wrażenie, jak gdyby zmartwychwstał któryś z tragicznych bohaterów Conrada i żywy obnosił swą dolę po świecie.

Aż oto którejś nocy w tej wojnie, która zaczęła się tragicznym wrześniem, podczas jednego z najkrwawszych epizodów Bitwy o Atlantyk, gdzieś u wybrzeży śnieżnej Grenlandii kapitan posłyszał nareszcie słowa wdzięczności. Wypływały z najgłębszych uczuć ludzkiej duszy. Nie wypowiedział ich żaden możny tego świata. Powiedział je nędzny, na pół żywy marynarz chiński, biedny Chińczyk, a przecież słowa jego były niezmiernie ważne, bo tak właśnie, z tym samym uczuciem, z tą słusznością dziękować wówczas mogli kapitanowi wszyscy jego przełożeni, cała ludzkość, cały świat.

2.

Późnym latem, w trzecim roku wojny olbrzymi konwój opuścił Stany Zjednoczone, idąc w kierunku Brytanii. Na kilkudziesięciu statkach wiózł pół miliona ton najcenniejszego ładunku wojennego. Statki tworzyły dwanaście kolumn postępujących obok siebie. Szły bandery wszystkich sojuszników. Polskie statki były dwa: „Wisła", prowadzona przez kapitana Szworca, i mniejsze od „Wisły" — „Gopło".

Eskorty przydzielono skąpo: jeden kontrtorpedowiec i dwie korwety — zatrważająco mało jak na tak ogromny konwój. Toteż, aby do pewnego stopnia wyrównać braki osłony, konwój wysunął się tym razem daleko na północ, okrążając tysiącmilowym łukiem zwykłe żerowiska nieprzyjaciela. Ostatnie telegramy donosiły, że jego łodzie podwodne zauważono na południu, na prostej trasie Nowa Funlandia — Wyspy Brytyjskie.

Wzdłuż Labradoru pogoda była paskudna. Kilkudniowy sztorm dawał się we znaki statkom i ludziom. Potem nagle uspokoiło się i ludzie odetchnęli, a gdy z nastaniem następnego dnia zaświeciło mocne słońce, zadowolone oczy odkryły na północno-zachodnim nieboskłonie rozległy ląd o wysokich górach, pokrytych lśniącym śniegiem. Była to Grenlandia.

Wszyscy powitali ją radośnie. Wtargnęli oto daleko na północ, a więc w pas bezpieczeństwa. Zresztą co za pogoda! Słońce, niebieskie niebo, granatowe morze, martwa fala, fenomenalna widzialność i śnieżne, malownicze góry, wyraźne z odległości dwudziestu mil jak na dłoni — wszystko to tchnęło świeżą, wielką ufnością. Konwój pruł fale powoli, we wzorowym porządku. Kolumny jego szły jak karne wojsko. W ich stalowej ociężałości był majestat. Szły szeregi jakby gigantycznych żołnierzy, świadomych swej roli. w rozstrzygającej bitwie. Był to pochód niemalże triumfalny, a marynarzom, patrzącym na to wszystko, na statki i na Grenlandię, rosły serca i tego poranku śniadanie smakowało im bardziej niż kiedykolwiek: jedli na pogodę jak wilki.

Kapitan Szworc obserwował odległy brzeg przez lornetkę i w pewnej chwili uwagę jego przykuł niezwykły szczegół.

—  Co to?! — zawołał zdziwiony do oficera wachtowego. -Góra lodowa?!

Było tak w istocie. Prawie już na trawersie konwoju, między statkami a odległym lądem, sterczała z wody biała bryła lodu. Jakaś samotna średnich rozmiarów góra lodowa wędrująca z północy.

— Tak, panie kapitanie, góra lodowa! — potwierdził wachtowy.

Kapitan Szworc, jak to on: był impulsywny i łatwo powstawał, nawet na nieporządki w przyrodzie. Twarz jego, twarz o rysach drapieżnego ptaka, zaostrzyła się, a oczy zapłonęły wyraźnym gniewem.

— Góra lodowa?! — krzyknął. — O tej porze roku?!...

Lecz nie ulegało wątpliwości, że była to góra lodowa, na tych wodach i w tym miesiącu jakiś wybryk przyrody. Wybryk czy nie wybryk, z wyjątkowym zjawiskiem należało się pogodzić i przejść nad nim do porządku. Kapitan przestał się przejmować.

Potem, po śniadaniu, coś go jednak tknęło. Pomyślał znów o górze lodowej i dalej śledził ją przez lornetkę. Góra pozostała już nieco w tyle, konwój ją minął. Uparta myśl nie dawała spokoju kapitanowi. Hitlerowcy, wiadomo, byli mistrzami maskowania i niewyczerpanych podstępów: gdyby chcieli założyć w tym newralgicznym zakątku Atlantyku pływającą bazę, czyż nie ukryliby jej najsprytniej właśnie pod maską takiej oto góry lodowej?

Kapitan wysilał wzrok, lecz nic podejrzanego nie zauważył. Tymczasem konwój oddalił się od góry o przeszło dziesięć mil.

W pewnej chwili myśl własna wydała się kapitanowi niedorzeczna. Poniechał jej trochę zawstydzony.

Właśnie na statku komodorskim, na którym płynął dowódca konwoju, wywieszono flagi na zmianę kursu. Konwój zwrócił się na wschód, w stronę Islandii.

3.

Po pięknym dniu zapadł mroźny, cichy wieczór. Na niebie świecił księżyc dochodzący pełni. Powietrze jakby nasiąkło lekką mgiełką. Zaciemnienie statków było zupełne i nawet z bliska, z odległości mili, nikt by nie przypuszczał, że tuż przemyka się wielki konwój.

Po południu, przed kilku godzinami, jedna z korwet rzuciła dwie bomby głębinowe. Marynarze, przywykli do fałszywych alarmów, nie przywiązywali do tego zbytniej wagi, raczej drwili sobie, jak zwykle z „beczek śmiechu":

— Znowu dokuczają biednym rybom!...

To było po południu i teraz, wieczorem, epizod z bombami głębinowymi, zapomniany, tonął w niepamięci jak coś bardzo odległego. Teraz jedynie bliski i żywy był pracowity oddech turbin i cylindrów, jedynie rzeczywiste było parcie naprzód, wytężone, przyczajone parcie naprzód.

W dwie godziny po zachodzie słońca wachtowych na statkach przeszył wstrząs zdumienia. Ich oczy, zdjęte nagłą grozą, przykuł jeden punkt: na lewym skrzydle konwoju, w tyle. Tam szedł tankowiec. Tam nagle wystrzelił w górę słup ognia. Słup, zdawałoby się, niepojęty, taki straszliwy. Jakiś upiorny strumień ognia wdzierający się pionowo w niebo. Wdarł się Wysoko, na trzysta, czterysta metrów, szeroki na długość statku. Był to wybuch ładunku ropy.

Rozjaśniło się przy tym okropnie. Wszystkie blackouty diabli wzięli. Wszystkie statki konwoju wyprysły z ciemności jak w złych czarach i stanęły oświetlone blaskiem jak tarcze na tle czarnej toni.

Lecz trwało to tylko sekundę czy dwie. Słup ognia był błyskawicą. Równie gwałtownie zgasł. U góry pozostawił tylko pióropusz dymu, rosnący na wszystkie boki jak olbrzymi czarny grzyb. Na dole zaś tankowiec rozerwał się na dwie części. Dziobowa część natychmiast zatonęła; rufa płynęła nadal po powierzchni wody i paliła się spokojnym, powolnym płomieniem. Z płomienia wyskakiwały ciemne sylwetki i wpadały do wody. Z daleka podobne były do nikłych robaczków. Ludzie w tragedii są czasem podobni do nikłych robaczków.

Marynarze konwoju dopiero w kilka chwil później uświadomili sobie, że równocześnie z wybuchem ropy rozległ się potężny huk. Przedtem go nie słyszeli: tak władczy był ogień wybuchu i tak całkowicie pochłaniał ich wszystkie zmysły. To oko tylko przeżywało wspaniałą a straszną chwilę.

Wnet gdzieś w nocy, spoza konwoju, zadudniły głuche odgłosy grzmotów. Były silne i statki od nich się trzęsły. Jednocześnie na niebie wykwi...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •