[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PANNA LEW I TAROT
Rozdział 1
Serce Mary Jo zabiło mocniej, kiedy w oknie mijanej restauracji zobaczyła kartkę z
napisem POSZUKUJEMY CHĘTNYCH DO PRACY W CZASIE SEZONU LETNIEGO.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, a ona wciąż nie mogła znaleźć pracy i wszystko
wskazywało na to, że jej plany zarobienia w czasie wakacji pieniędzy spełzną na niczym. W
Lynchville, niewielkim miasteczku, w którym mieszkała, było zaledwie kilka firm
oferujących uczniom wakacyjną pracę i wyglądało na to, że inni byli szybsi niż ona.
-Na co się tak patrzysz?! -zawołała Claudia, gdy zorientowała się, że przyjaciółka
została z tyłu. Upał był niemiłosierny, a wokół niej nie było kawałka cienia.
-Szukają ludzi do pracy. Westchnęła. Wiedziała, że Mary Jo chciała w lecie zarobić
pieniądze na samochód. Miała już upatrzonego chevroleta i dogadała się nawet z panem
Russellem, handlującym używanymi wozami, że zatrzyma go dla niej do końca wakacji.
-No i co z tego? -spytała. Zobaczyła, że Tom Harrison i Danny Collona, z którymi
przyjechały nad morze, czekają zniecierpliwieni przy wejściu na plażę. Sama również nie
mogła się doczekać, kiedy wreszcie popływa i się ochłodzi, popędziła więc przyjaciółkę: -No,
chodź, Nawet jeśli rzeczywiście mają tu jakąś pracę, to nie dla ciebie.
-Dlaczego? -obruszyła się Mary Jo. -Skąd wiesz, że mnie nie przyjmą?
-Nie twierdzę, że cię nie przyjmą. Chodzi mi o to, że to za daleko od Lynchville
-wyjaśniła Claudia, przecierając dłonią spocone czoło
-Tylko sześćdziesiąt kilometrów. -Tylko?
-No przecież dotarliśmy tu dzisiaj i zajęło nam to niewiele więcej niż godzinę.
-Co innego wybrać się' w sobotę nad morze, a co innego dojeżdżać do pracy. Zresztą
czym niby miałabyś tu przyjeżdżać? Twój wymarzony chery na razie stoi przed warsztatem
pana Russeffia.
Mary Jo posmutniała, ale tylko na chwilę, po czym wzruszyła ramionami i uśmiechnęła.
się tak pogodnie, jakby brak środka transportu w ogóle nie był żadnym
problemem.
-Idź z chłopakami -rzuciła. -Ja spróbuję się czegoś dowiedzieć, a potem znajdę was na
plaży.
Claudia chciała ją jeszcze przekonywać, że to strata czasu, ale widząc determinację na
twarzy przyjaciółki, pokręciła tylko głową.
-No dobrze -powiedziała. -Znajdziesz nas?
-No jasne. Na plaży wcale nie ma takiego tłoku. Rzeczywiście, mimo weekendu, widać
było, że sezon urlopowy jeszcze nie rozpoczął się na dobre.
Mary Jo poczekała, aż przyjaciółka odejdzie, i ruszyła w stronę wejścia do restauracji.
Drzwi były, niestety, za- mknięte. Rozczarowana, spojrzała na zawieszoną na nich tabliczkę z
godzinami otwarcia. Otwierano o dwunastej, a dochodziła dopiero jedenasta. Już chciała
odejść, gdy za matową szybą dostrzegła jakiś ruch wewnątrz. Zebrała się na odwagę i lekko
zastukała.
Ktoś zbliżył się do drzwi i po chwili stanął w nich chłopak w jej wieku, może trochę
starszy. Gdyby nie smętna mina, mógłby pewnie uchodzić za przystojnego.
-Otwieramy o dwunastej -poinformował ją głosem równie ponurym, jak wyraz jego
twarzy.
-Potrafię czytać -rzuciła. Natychmiast upomniała się w duchu, że powinna być milsza.
Chłopak nie wyglądał wprawdzie na właściciela restauracji -był na to stanowczo za młody
-ale mógł być przecież jego synem.
-Ja w sprawie pracy -wyjaśniła, znacznie już uprzej- miej.
Popatrzył na nią, jakby jej nie zrozumiał. Co za gbur, pomyślała i próbując nie
okazywać złości, powiedziała:
-Przeczytałam ogłoszenie na szybie. Z kim mogłabym rozmawiać w sprawie pracy?
-Z właścicielką -odparł. Wydawało jej się, że niczego więcej się od niego nie dowie,
lecz odwrócił się i zawołał: -Jest tam pani Morales?!
-Jest na tarasie -dobiegł ją tubalny męski głos z jakiegoś pomieszczenia w głębi lokalu.
Domyśliła się, że z kuchni.
-Jest na tarasie -powiedział chłopak.
-Nie jestem głucha -rzuciła pod nosem. Teraz wiedziała przynajmniej, że ten smutas nie
jest synem właścicielki, i nie musiała się aż tak bardzo kontrolować. Zresztą i tak jej nie
usłyszał, ponieważ zostawił ją w progu i wrócił do zajęcia, które najwyraźniej mu przerwała.
Mary Jo, rozglądając się za wejściem na taras, zrobiła parę kroków. Restauracja była
ładnie urządzona, kolorowa, pełna barw i roślin. Ściany pomalowano w egzo- tyczne kwiaty i
jaskrawe ptaki.
Kiedy nagle rozległ się charakterystyczny krzyk papugi, przemknęło jej przez głowę, że
to któraś z tych ze ściany niespodziewanie ożyła. Dopiero po chwili zobaczyła zawieszoną w
pobliżu baru klatkę z wielkim zielono-żółtym ptakiem.
-Na tarasie -usłyszała.
Wydawało jej się, że głos dochodzi od strony klatki. Spojrzała tam; papuga przyglądała
jej się swoimi paciorkowatymi oczami.
-Morales na tarasie -rozległ się ponownie skrzekliwy, głos i tym razem Mary Jo nie
miała wątpliwości.
-Tylko gdzie ten taras jest? -spytała, uśmiechając się.
Papuga nie odpowiedziała. Nie odpowiedział również chłopak, który kilka metrów dalej
układał naczynia i mu- siał słyszeć to pytanie.
Mary Jo nie lubiła go coraz bardziej. Nie pamiętała, by kiedykolwiek ktoś potraktował
ją w ten sposób -jakby była powietrzem.
Trudno, poradzę sobie sama, pomyślała. Główna sala rozgałęziała się po prawej i po
lewej stronie baru. Tworząc jakby osobne wąskie pomieszczenia, w których było tylko
miejsce na jeden rząd stolików i na przejście.
Wybrała to prawe i intuicja jej nie zawiodła. Wkrótce znalazła się na tonącym w zieleni
tarasie, z kilkunastoma stołami nakrytymi już do lanczu. W pierwszej chwili wydało jej się, że
jest tu sama, dopiero po paru sekundach zobaczyła kogoś przy jednym z krzaków bugenwi1li
rosnących wokół tarasu.
Bardzo drobna kobieta o czarnych, przetykanych siwizną włosach, zebranych w surowy
kok na karku, obrywała zwiędnięte płatki kwiatów. Nie wiedziała, że ktoś nadszedł.
-Dzień dobry -powitała ją Mary Jo. Kobieta oderwała od ciemnoróżowej kiści kwiatów
ostatnie rdzawo brązowe płatki i odwróciła się.
-Szukam pani Morales -oznajmiła dziewczyna. -To ja -powiedziała kobieta.
-Przeczytałam kartkę wywieszoną na szybie, a akurat tak się składa, że szukam pracy na
okres wakacji.
Pani Morales pokręciła głową. -Ach, ten Adrian -westchnęła i jej surową, pooraną
zmarszczkami twarz rozjaśnił uśmiech. -Jest nieprzytomny. Miał napisać, że szukamy
chłopaka. U mnie kelnerami są chłopcy, a potrzebuję właśnie kelnera.
-Szkoda -powiedziała zawiedziona Mary Jo. -Pracowałam kiedyś jako kelnerka. -Nie
dodała, że tylko
przez dwa weekendy, kiedy zastępowała chorą kole- żankę, która dorabiała do
kieszonkowego w pizzerii swoich rodziców. Chociaż to i tak niczego by nie zmie- niło.
Wiedziała, że mimo całego tego szumu wokół równouprawnienia, jeśli ktoś postanowił
przyjąć do pracy chłopaka, to żadna dziewczyna nie miała szans. -No, ale trudno -dodała.
Zamierzała się pożegnać i wyjść, lecz kobieta zatrzy- mała ją.
-ile masz lat? -spytała. -Siedemnaście.
-Gdzie mieszkasz? Mary Jo nie rozumiała, po co te pytania, ale odpowie-
działa.
-W Lynchville? -zdziwiła się właścicielka restauracji. -To daleko stąd.
-Nie tak bardzo daleko -odparła dziewczyna, wzruszając ramionami
-Kawał drogi. -Pani Morales popatrzyła na nią przy- mrużonymi oczami. -Aż tak zależy
ci na pracy, że byłabyś gotowa dojeżdżać z tak daleka?
-To tylko sześćdziesiąt kilometrów -zauważyła Mary Jo. -Ale skoro pani szuka
chłopaka, to i tak nie ma znaczenia. -Pomyślała, że może kobiecie zrobiło się trochę głupio z
powodu dyskryminowania dziewcząt i zniechęca ją w nadziei, że sama zrezygnuje.
Tak czy owak wiedziała, że nic nie wskóra. -Nie będę pani zabierać więcej czasu. Do
widzenia -powiedziała i ruszyła do drzwi prowadzących do restauracji.
-Zaczekaj chwilę! -zawołała za nią pani Morales. - Nie mam tu nic do pisania -rzekła,
kiedy dziewczyna się odwróciła i spojrzała na nią zaskoczona. -Powiedz Adrianowi, żeby
zapisał twój numer telefonu. Zastanowię się jeszcze i zadzwonię do ciebie.
-Adrianowi? -zdziwiła się Mary Jo. -To chyba on cię tu wpuścił, prawda? Taki ciemno-
włosy chłopak.
-Ach, tak. A więc miał na imię Adrian. Ładne imię, aż go szkoda dla takiego gbura,
pomyślała, a kiedy uświadomiła sobie, że to przez niego przeżyła kolejne rozczarowanie
związane z szukaniem pracy -bo to przecież on zapomniał dodać w ogłoszeniu, że chodzi o
chłopaka -poczuła do niego jeszcze większą niechęć.
-Dobrze, zostawię mu swój numer telefonu -powiedziała.
Kiedy jednak zbliżała się do baru, na którym ustawiał szklanki, zerknął na nią
przelotnie i wrócił do swojego zajęcia. Zastanawiała się, czy w ogóle jest sens zaprzątać sobie
głowę zostawianiem numeru. I tak przecież nie wierzyła, że właścicielka restauracji
zadzwoni.
Bardziej z przekory i chęci dokuczenia chłopakowi, który sprawiał wrażenie, jakby
denerwowała go jej obecność, zatrzymała się przy nim.
-Pani Morales prosiła mnie, żebym zostawiła ci mój numer telefonu.
Uniósł wzrok i popatrzył na nią nieprzytomnie. -Głuchy jesteś? -rzuciła
zniecierpliwiona Mary Jo.
Tuż nad jej głową rozległo się skrzeczenie papugi: -Głuchy! Głuchy!
Dziewczyna uśmiechnęła się do wielkiego kolorowego ptaka, który wydał jej się jedyną
sympatyczną istotą w tym pomieszczeniu, po czym znów zwróciła się do chłopaka:
-Twoja szefowa chce, żebyś zapisał mój numer tele- fonu.
Nie odezwawszy się, sięgnął pod ladę, wyjął notes i długopis.
Mary Jo, dyktując numer, patrzyła mu na palce, spraw- dzając, czy dobrze go zapisuje.
Zanim Adrian zdążył zamknąć notes, już szła do drzwi. W połowie drogi odwróciła się.
-Zanotuj może jeszcze moje nazwisko. Pearson. Mary Jo Pearson.
Tym razem darowała sobie sprawdzanie. Wyszła z restauracji, nie powiedziawszy
nawet "Cześć", pewna, że nigdy jeszcze nie spotkała kogoś tak antypatycznego jak on.
Na dworze uderzył ją lejący się z nieba żar. Ruszyła szybko drogą prowadzącą wzdłuż
plaży, marząc o tym, żeby się jak najszybciej wykąpać.
Ze smutkiem myślała o tym, że będzie musiała za- dzwonić do pana Russella i powiedzieć,
żeby korzystał z okazji, jeśli trafi mu się kupiec na chevroleta. Wyświad- czał jej przysługę,
obiecując, że zatrzyma go dla niej do końca wakacji. Zdawała sobie sprawę, iż robi to dlatego,
że był szkolnym kolegą jej ojca, więc tym bardziej nie po- winna wykorzystywać jego
życzliwości. Skoro wiedziała, że nie ma sżans na zarobienie pieniędzy, powinna go zwolnić z
tej obietnicy.
Mary Jo uszła jakieś sto metrów, gdy nagle zatrzymała się, odwróciła i popatrzyła na
restaurację. Była tu już kilka razy z rodzicami, mijała ją w drodze z parkingu na plażę i z
powrotem, ale nie wiedziała nawet, jak się nazywa.
"Wodnik", głosiła wielka tablica przed budynkiem. -"Wodnik" -prychnęła. -Co za głupia
nazwa!
Rozdział 2
Dwa dni przed końcem roku szkolnego Mary Jo poszła do pana Russella i powiedziała,
żeby nie trzymał dla niej dłużej jej wymarzonego chevroleta.
-Nie udało mi się znaleźć wakacyjnej pracy -wyja-
śniła.
-Szkoda, ale może będziesz miała szczęście i nikt go nie kupi, zanim zdążysz uzbierać
pieniądze -pocieszył ją.
-Wątpię -rzuciła. Przez ostatni rok prawie w ogóle nie wydawała kieszonkowego i
dzięki temu udało jej się zaoszczędzić dwieście dolarów, kolejne dwieście obiecali jej dołożyć
rodzice, ale wciąż brakowało ośmiuset, które zamierzała zarobić podczas tego lata.
Wyglądało jednak na to, że będzie miała szczęście, jeśli uda jej się znaleźć pracę na
przyszłoroczne wakacje. A do tego czasu ktoś już z pew- nością kupi jej samochód. Miał
wprawdzie kilka lat, lecz wyglądał niemal jak nowy i tysiąc dwieście dolarów było naprawdę
dobrą ceną.
-Ale trudno -powiedziała, siląc się na wesołość, bo
pan Russell miał tak smutną minę, że aż zrobiło jej się go żal. -Nie będzie ten, to będzie
inny.
Wcale nie czuła beztroski, którą starała się okazać. Zdążyła się przyzwyczaić do myśli,
że chery w pięknym odcieniu morskiej zieleni będzie jej pierwszymsamocho- dem. Kiedy
idąc do szkoły i z powrotem, przechodziła koło warsztatu, patrzyła na ten wóz tak, jakby
już.należał do niej.
Dziś pożegnała się z nim i wróciła do domu w kiepskim nastroju.
-Telefon do ciebie! -usłyszała głos matki, zanim przestąpiła próg.
-Powiedz, że zadzwonię do niej za chwilę! -zawołała. Zostawiła Claudię niedawno
przed jej domem, mimo to była pewna, że to ona. Często dzwoniła chwilę po tym, jak się
rozstawały, jakby zapominała, że mieszkają kilkaset metrów od siebie i pokonanie ich
wymaga kilku minut.
-To nie Claudia -powiedziała matka, zasłaniając ręką mikrofon słuchawki. -Jakaś pani.
Nie dosłyszałam nazwiska.
Serce Mary Jo zabiło mocniej. Po powrocie z sobotniej wyprawy nad morze, chcąc
oszczędzić sobie rozczarowania, przekonywała się, że wcale nie czeka na telefon od
właścicielki restauracji przy plaży. To nie była jednak prawda. Przy każdym dzwonku
wstrzymywała oddech, a teraz podbiegła do mamy i niemal wyrwała słuchawkę z jej ręki.
-Tak, słucham -rzuciła trochę zadyszana. -Mówi Maria Morales. Może mnie sobie
przypominasz...
-Ależ tak, oczywiście, że sobie przypominam -zapew-
niła ją dziewczyna, mając nadzieję, że starsza pani nie dzwoni tylko po to, by
poinformować ją, że woli jednak zatrudniać w swojej restauracji chłopców.
-Wciąż szukasz wakacyjnej pracy? Czy może już coś znalazłaś?
-Tak... Nie... To znaczy, nie znalazłam. -Wspomniałaś, że pracowałaś już jako kelnerka
-po- wiedziała pani Morales.
-Tak, w czasie weekendów, w pizzerii. -Jak to dobrze, że Donna była chora aż dwa
tygodnie, pomyślała Mary Jo. Gdybym zastępowała ją tylko w jeden weekend, nie mogłabym
teraz, nie kłamiąc, użyć liczby mnogiej.
Właścicielka "Wodnika" na szczęście nie wypytywała o szczegóły. Przystąpiła od razu
do rzeczy, informując ją, ile płaci za godzinę i o jakich porach Mary Jo musiałaby pracować.
Dziewczynie serce podskoczyło z radości. Nie była orłem w matematyce, mimo to
obliczyła naprędce, że mogłaby zarobić w czasie wakacji znacznie więcej, niż się
spodziewała. Tyle że po kupieniu chevy' ego zostałaby jej jeszcze całkiem niezła sumka.
-No więc jak, jesteś zainteresowana? -spytała pani Morales, nie zostawiając jej wiele
czasu na zastano- wienie.
Ale nad czym tu się zastanawiać?! -Czy jestem zainteresowana? -Mary Jo aż się
zachłysnęła. -Pewnie.
-A co z dojazdami? To pytanie przytłumiło nieco jej radość. Nie zaprzątała sobie tym
głowy, bo właściwie nie liczyła na tę pracę. Teraz uświadomiła sobie, że będzie to dla niej
problem.
Nie taki, żebym sobie z nim nie poradziła, pomyślała po chwili. Mogła przecież
spróbować się dogadać z panem Russellem, dać mu na razie te pieniądze, które miała, a resztę
spłacać w tygodniowych ratach. Był wobec niej tak życzliwy, że powinien się zgodzić.
-Poradzę sobie -powiedziała. -Jesteś pewna? -Głos pani Morales brzmiał dosyć
sceptycznie. -Kończyłabyś pracę późnym wieczorem, przed południem musiałabyś być na
miejscu, a to jednak kawał drogi. ..
Mary Jo musiała przyznać jej rację. Poza tym zaniepokoiło ją coś jeszcze. Rodzice nie
mieli nic przeciwko jej wakacyjnej pracy, podejrzewała jednak, że nie będą za- chwyceni,
kiedy się dowiedzą, że będzie wracać do domu po nocy. "Nie będą zachwyceni" to łagodnie
powiedziane. Obawiała się, że po prostu się na to nie zgodzą.
Piękny chevy w morskim odcieni zieleni, który jeszcze niedawno był w zasięgu jej ręki,
znów wydał się nieosiągalny.
W słuchawce przez dłuższą chwilę panowała cisza. -Hmmm... -odezwała się w końcu
pani Morales. - Chyba przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Mary Jo czekała w napięciu. -Oczywiście, musieliby się na to zgodzić twoi rodzi- ce
-ciągnęła właścicielka "Wodnika". -Mieszkam nad restauracją. Pokój mojej córki od lat stoi
pusty. Mogłabyś w nim zamieszkać.
Propozycja wydała się dziewczynie niezwykle kusząca. Jedno tylko budziło jej
wątpliwości. Szukała pracy, ponieważ chciała zarobić pieniądze; wydawanie ich na co innego
niż na chevy'ego nie mieściło się w jej planach.
-ile musiałabym pani płacić za ten pokój? -spytała
nieśmiało.
Zanim skończyła, już usłyszała prychnięcie pani Morales.
-Mówiłam ci przecież, że od lat stoi pusty. Możesz w nim zamieszkać za darmo...
Naturalnie, jeśli twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu.
-Zapytam mamy -powiedziała dziewczyna. Wie- działa, że jeśli matka się zgodzi, ojciec
tym bardziej nie będzie protestował.
-Zrób to jak najszybciej i daj mi znać. Chciałabym, żebyś zaczęła już w ten weekend.
Mary Jo zapisała numer jej telefonu i obiecała wkrótce zadzwonić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]