[ Pobierz całość w formacie PDF ]
IAN FLEMING
Pozdrowienia z Rosji
Tytuł oryginału
From Russia with Love
Jonathan Cape, London 1957
Część pierwsza:
PLANROZDZIAŁ 1
KRAINA RÓŻ
Nagi mężczyzna, który z twarzą ku ziemi leżał obok basenu, mógł być martwy.
Mógł być topielcem, wyłowionym z wody, schnącym na trawie i oczekującym przybycia policji albo najbliższych krewnych. Nawet stosik przedmiotów ułożonych na trawie tuż przy jego głowie mógł się składać z rzeczy osobistego użytku, które pozbierano uważnie i umieszczono na widocznym miejscu, aby nikt nie pomyślał sobie, że cokolwiek zostało skradzione przez ratowników.
Sądząc po tej połyskliwej kupce, mężczyzna ów był człowiekiem zamożnym — stosik zawierał typowe oznaki członkowskie klubu bogaczy: wykonany z meksykańskiej pięćdziesięciodolarówki spinacz do pieniędzy z pokaźnym plikiem banknotów, solidnie zużytą złotą zapalniczkę Dunhilla, owalną złotą papierośnicę o falistych krawędziach i dyskretnym turkusowym guziczku, zastępującym etykietę firmy Faberge, a wreszcie ten typ książki, jaki człowiek bogaty wyciąga z półki na ogrodową lekturę — The Linie Nuget, stara powieść P. G. Wodehouse'a. Był tam również masywny złoty zegarek na znoszonym brązowym pasku ze skóry krokodyla — Girard-Perregaux, model zaprojektowany specjalnie dla wielbicieli gadgetów; długa wskazówka sekundowa obiegała całą tarczę, pierwsze z dwóch widniejących w niej okienek informowało o dniu i miesiącu, drugie zaś — o fazie księżyca. Zegarek komunikował właśnie, że jest 14.30 dziesiątego czerwca, księżyc natomiast znajduje się w trzeciej kwadrze.
Błękitno-zielona ważka wyprysnęła spomiędzy krzewów różanych na skraju ogrodu i zawisła w powietrzu kilka cali nad krzyżem mężczyzny. Przywabiło ją złociste migotanie czerwcowego słońca w gęstwie jasnych włosów powyżej kości ogonowej. Od morza nadleciał powiew bryzy. Poletko łagodnie zafalowało. Ważka nerwowo strzeliła w bok i patrząc w dół zawisła nad lewym ramieniem leżącego. Młoda trawa koło otwartych ust mężczyzny drgnęła. Wielka kropla potu stoczyła się po boku mięsistego nosa i migocąc spadła na murawę. Tego starczyło. Ważka śmignęła w krzewy różane i skryła się za najeżonym odłamkami szkła murem ogrodu. Co z tego, że pożywienie mogło być dobre, skoro się ruszało?
Na ogród, w którym leżał mężczyzna, składał się mniej więcej akr starannie utrzymanego trawnika, otoczonego z trzech stron gęstwą krzewów różanych, skąd niosło się nieustanne bzyczenie pszczół. Spoza tej sennej mruczanki i z dołu urwiska rozwierającego się za ogrodem dobiegał łagodny poszum morza.
Z ogrodu nie było widoku na morze — nie było widoku na nic prócz nieba i chmur ponad dwumetrowym murem. W istocie jakikolwiek widok miało się tutaj tylko z dwóch sypialń na piętrze willi, zamykającej z czwartej strony tę niezwykle prywatną posesję. Z okien tych widać było na wprost bezmiar błękitnych wód, z boków zaś — okna willi stojących po sąsiedzku oraz wierzchołki drzew w ich ogrodach: wiecznozielonych dębów typu śródziemnomorskiego, pinii, kazuaryn i z rzadka palm.
Willa była nowoczesna — przysadziste wydłużone pudełko bez jakichkolwiek ozdób. Od strony ogrodu fasadę pomalowaną na różowo przecinały cztery okna w żelaznych framugach i w środku szklane drzwi otwierające się na niewielki kwadrat wyłożony bladozieloną glazurą. Płytki zlewały się z murawą. Przeciwległa ściana willi, wzniesionej kilka metrów od pylistej drogi, była niemal identyczna. Z tej jednak strony okien broniły kraty, a centralne drzwi wykonano z dębiny.
Na piętrze willi znajdowały się dwie sypialnie średniego rozmiaru, na parterze zaś — bawialnią i kuchnia, której część odgrodzono ścianą, aby wygospodarować toaletę. Łazienki nie było.
Senną, leniwą ciszę wczesnego popołudnia przerwał nagle hałas nadjeżdżającego drogą samochodu. Wóz zatrzymał się przed willą. Metalicznie trzasnęły zamykane drzwiczki i samochód odjechał.
Dwukrotnie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Mężczyzna nad basenem nawet nie drgnął, lecz na dźwięk dzwonka i odgłos odjeżdżającego auta jego oczy otwarły się na moment bardzo szeroko. Rzec można, powieki uniosły się tak, jak uszy zaniepokojonego zwierzęcia. Mężczyzna natychmiast przypomniał sobie, gdzie się znajduje, jaki jest dzień i która godzina. Odgłosy zostały zidentyfikowane. Powieki, z ich frędzlą krótkich piaskowych rzęs, na powrót sennie opadły, kryjąc bardzo bladoniebieskie, zmętniałe, pozbawione wyrazu oczy. Małe okrutne wargi rozwarły się w szerokim ziewnięciu, za którego sprawą do ust napłynęła ślina. Mężczyzna wypluł ją na trawę i czekał.
Ubrana w białą bawełnianą bluzkę i kusą, nieefektowną, niebieską spódnicę młoda kobieta z niewielką siatką w dłoni wyszła z przeszklonych drzwi i przeciąwszy wyłożony glazurą placyk męskim krokiem skierowała się przez trawnik ku nagiemu mężczyźnie. Kilka metrów od niego upuściła na murawę swoją siatkę, usiadła i zdjęła tanie, zakurzone pantofle. Potem wstała, rozpięła bluzkę, zdjęła ją i złożywszy starannie ułożyła obok siatki.
Pod bluzką nie miała nic. Jej skórę pokrywała przyjemna opalenizna, kształtne piersi lśniły zdrowiem. Kiedy ugięła ramiona, aby rozpiąć z boków spódnicę, pod jej pachami ukazały się kępki włosów. Sprawiała wrażenie po zwierzęcemu krzepkiej młodej chłopki, które jeszcze się pogłębiło, gdy ściągnąwszy spódnicę ukazała mięsiste biodra w jasnoniebieskich trykotowych kąpielówkach i krótkie tęgie uda.
Dziewczyna skrzętnie ułożyła spódnicę obok bluzki, otwarła siatkę, wyjęła z niej starą butelkę po wodzie sodowej zawierającą jakiś gęsty bezbarwny płyn i podszedłszy do mężczyzny uklękła obok niego na trawie. Wylała nieco płynu — jasnej oliwki, zaprawionej, jak wszystko w tej części świata, różanym aromatem — między łopatki leżącego i rozruszawszy palce niczym pianistka jęła masować mięsień obojczykowo-mostkowy i czworoboczny u podstawy jego karku.
Miała ciężką robotę. Mężczyzna był niesamowicie silny i mięśnie, sterczące u podstawy karku, ledwie poddawały się kciukom dziewczyny, mimo że te miały za sobą ciężar opuszczonych ramion. Kiedy skończy z mężczyzną, będzie skąpana w pocie i tak skrajnie wyczerpana, że zdoła zaledwie runąć do basenu, a potem leżąc w cieniu oczekiwać przyjazdu samochodu. Lecz nie to się liczyło, kiedy jej palce obrabiały automatycznie plecy mężczyzny. Ważna była instynktowna zgroza, jaką budziło w niej najwspanialsze ciało, jakie widziała w życiu.
Tej zgrozy nie odzwierciedlała w najmniejszym stopniu płaska, beznamiętna twarz masażystki; lekko skośne czarne oczy pod zasłoną krótkich, czarnych, szorstkich włosów były puste jak plamy oleju, lecz w jej duszy skamlało i kurczyło się zwierzę, a puls, gdyby go dziewczynie przypadkiem zmierzono, okazałby się bardzo wysoki.
I znów, jak po wielekroć w przeciągu minionych dwóch lat, pomyślała ze zdumieniem, dlaczego brzydzi się tym doskonałym ciałem, i jeszcze raz spróbowała chaotycznie zanalizować swą odrazę. Może tym razem odrzuci uczucia, które — miała pewność winowajcy — są znacznie bardziej niegodne profesjonalistki, aniżeli pożądanie seksualne, jakie budzili w niej niektórzy z pacjentów.
Weźmy na początek drobiazgi: jego włosy. Spojrzała w dół na okrągłą, niedużą głowę sterczącą z żylastego karku. Była pokryta przylegającymi do czaszki rudozłotymi kędziorkami, które powinny budzić w niej miłe skojarzenie ze stylizowanymi czuprynami, jakie widywała na zdjęciach przedstawiających starożytne posągi. A jednak te kędziorki były jakoś zanadto sprasowane, zanadto zbite, zbyt ciasno przylegające do czaszki. Ich widok budził podobny dreszcz, jak myśl o przeciągnięciu paznokciami po wełnianym dywanie. No i te złociste pierścienie zarastały kark tak nisko — nieomal (pomyślała w kategoriach zawodowych) do piątego kręgu szyjnego. Tam urywały się gwałtownie prostą krechą krótkich sterczących włosków.
Dziewczyna przerwała, aby pozwolić odpocząć dłoniom, i kucnęła. Górna, piękna połowa jej ciała opływała już potem. Przetarła czoło grzbietem przedramienia i sięgnęła po butelkę z oliwą. Wylała mniej więcej stołową łyżkę płynu na miniaturowy włochaty wzgórek w dole pleców mężczyzny i rozruszawszy palce ponownie pochyliła się do przodu.
Ten embrion złocistego ogona, wyrosły ponad rozpadliną pośladków... u kochanka byłby czymś radosnym i podniecającym, lecz u tego mężczyzny miał w sobie coś bestialskiego. Nie, gadziego. Ale węże nie mają sierści. Cóż, nie jej wina, uważała, że gadziego. Przesunęła dłonie w dół na dwa wybrzuszenia mięśni pośladkowych. To chwila, gdy wielu z jej pacjentów, szczególnie tych młodszych, z drużyny piłkarskiej, zaczynało z nią żartować. Potem, jeśli nie była bardzo, bardzo ostrożna, następowały propozycje. Niekiedy potrafiła je uciszyć, wbijając gwałtownie palce w okolice nerwu kulszowego. Przy innych znowu okazjach, szczególnie gdy uważała mężczyznę za atrakcyjnego, dochodziło do rozchichotanej sprzeczki, króciutkich zapasów i szybkiego, rozkosznego poddania.
Z tym mężczyzną było inaczej, bez mała niesamowicie inaczej. Od pierwszego razu przypominał bryłę martwego mięsa. W ciągu dwóch lat nie odezwał się do niej ani słowem. Gdy uporała się już z tyłem i nadchodziła chwila, gdy powinien przewrócić się na wznak, jego oczy i ciało ani razu nie zdradziły najmniejszego zainteresowania jej osobą. Kiedy klepała go po ramieniu, po prostu przewracał się, gapił w niebo przez półprzymknięte powieki i od czasu do czasu ziewał przeciągle, co było w nim jedyną oznaką ludzkich zachowań.
Dziewczyna zmieniła pozycję i powoli wymasowała jego prawą nogę ku ścięgnu Achillesa. Gdy doń dotarła, ogarnęła spojrzeniem całe potężne ciało. Czy jej odraza była tylko fizyczna? Czy rzecz w czerwonawym zabarwieniu opalenizny na skórze z natury mlecz-nobiałej, tym kolorze pieczonego mięsa? A może chodzi o fakturę samej skóry, o te głębokie, rzadko rozrzucone pory na aksamitnej powierzchni! Lub gęstwę pomarańczowych piegów na ramionach? Albo seksualizm tego mężczyzny? Obojętność jego imponujących, butnie nabrzmiałych mięśni? Czy też miała charakter duchowy — czy to zwierzęcy instynkt mówił jej, że w tym wspaniałym ciele mieszka osobowość złowroga?
Masażystka podniosła się na nogi, a potem stojąc kręciła głową z boku na bok i gimnastykowała barki. Wyrzuciła ramiona w bok i w górę, gdzie pozostawiła je przez chwilę, umożliwiając odpłynięcie z nich krwi. Podeszła do swej siatki, wyjęła z niej mały ręczniczek, otarła pot z twarzy i ciała.
Gdy odwróciła się z powrotem do mężczyzny, ów przewrócił się już na wznak i podłożywszy rękę pod głowę gapił się tępo w niebo. Drugie ramię, odrzucone na trawę, już na nią czekało. Podszedłszy dziewczyna uklękła na trawie obok jego głowy. Wtarła nieco oliwki w swoje dłonie, ujęła bezwładną, półotwartą garść mężczyzny i zaczęła ugniatać krótkie grube palce.
Nerwowo zerknęła w bok na czerwonobrązową twarz pod koroną gęstych, złocistych kędziorów. Na pierwszy rzut oka nic jej nie brakowało — była przystojna tak, jak bywają przystojne twarze czeladników rzeźnickich: różowe policzki, zadarty nos, zaokrąglony podbródek. Lecz przy bliższym spojrzeniu dostrzegało się coś okrutnego w wąskich, trochę skrzywionych wargach, coś świńskiego w dużych dziurkach zadartego nosa, martwota zaś, przesłaniająca bardzo bladoniebieskie oczy, udzielała się całej twarzy, przywodząc na myśl topielców i kostnice. To tak — pomyślała — jak gdyby ktoś rzucił na twarz porcelanowej lalki przerażający makijaż.
Posuwając się w górę ramienia dotarła do olbrzymiego bicepsu. Gdzie ten człowiek zdobył takie mięśnie? Czy był bokserem? Jak wykorzystywał swoje fantastyczne ciało? Wedle pogłosek willa należała do milicji. Dwóch służących było zapewne kimś w rodzaju strażników, choć do ich obowiązków należało także gotowanie i sprzątanie. Regularnie co miesiąc mężczyzna wyjeżdżał na kilka dni i wówczas nie kazano jej przychodzić. Od czasu do czasu zaś miała nie pojawiać się przez tydzień, dwa tygodnie, miesiąc. Kiedyś, po jednej z takich nieobecności, szyja i górna część ciała mężczyzny przemieniły się w jedną masę sińców. Innym znów razem spod rogu chirurgicznego plastra przyklejonego na piersi powyżej serca wyzierał czerwony koniuszek na poły zasklepionej rany. Ani razu nie ośmieliła się wypytywać o swego podopiecznego w szpitalu bądź w mieście. Kiedy pierwszy raz wysłano ją do willi, jeden ze służących powiedział, że jeśli piśnie słowo o tym, co tu widziała, pójdzie do więzienia. W szpitalu zaś kierownik kadr, który nigdy dotąd nie dostrzegał jej istnienia, posłał po nią i powiedział dokładnie to samo. Pójdzie do więzienia. Mocne palce dziewczyny ugniatały nerwowo mięsień naramienny. Zawsze wiedziała, że to sprawa związana z Bezpieczeństwem Państwa. Może właśnie dlatego to wspaniałe ciało napełniało ją odrazą. Może chodziło po prostu o strach przed organizacją, która tym ciałem kierowała. Mocno zacisnęła oczy na myśl, kim ten mężczyzna może naprawdę być, co może kazać z nią zrobić. Z powrotem szybko je rozwarła. Żeby nie zauważył. Lecz jego oczy tępo patrzyły w niebo.
Teraz — sięgnęła po oliwkę — czas na twarz.
Kciuki dziewczyny ledwie zdążyły tknąć powiek jego zamkniętych oczu, kiedy w domu rozdzwonił się telefon. Dzwonek wdarł się niecierpliwie
w ciszę ogrodu. W okamgnieniu mężczyzna poderwał się na kolano, jak sprinter czekający strzału startera. Nie ruszył jednak. Dzwonienie umilkło. Rozległ się szmer głosu. Dziewczyna nie słyszała, co mówi, lecz brzmiał pokornie, jakby kwitował instrukcje. Potem umilkł, w drzwiach ukazał się na moment jeden ze służących, wykonał gest przywołania i na powrót skrył się w domu. Gest jeszcze trwał, kiedy nagi mężczyzna zerwał się do biegu. Patrzyła, jak jego brązowe plecy nikną w otwartych przeszklonych drzwiach. Lepiej, żeby nie znalazł jej po swym powrocie w tym samym miejscu — bezczynnej, może podsłuchującej. Podniosła się i uczyniwszy dwa kroki skoczyła zgrabnie do basenu z jego cementowej krawędzi.
Jakkolwiek rzecz wyjaśniałaby odczucia dziewczyny wobec mężczyzny, którego ciało musiała masować, było lepiej dla jej spokoju ducha, że nie znała jego prawdziwej tożsamości.
Naprawdę nazywał się Donovan Grant lub Red Grant. Lecz od dziesięciu lat jego nazwisko brzmiało Krasno-Granitski, służbowy zaś pseudonim — „Granit".
Był głównym wykonawcą wyroków SMIERSZ-u, skrytobójczego aparatu MGB, w tej zaś chwili bezpośrednią linią MGB z Moskwy przekazywano mu instrukcje.
ROZDZIAŁ 2RZEŹNIK
Grant delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i siedząc wpatrywał się w telefon.
Stojący nad nim strażnik o kulistej głowie powiedział:
— Lepiej się zbierajcie.
— Macie jakiś pomysł o rodzaju misji? — Grant doskonale władał rosyjskim, lecz mówił z wyraźnym obcym akcentem. Mógł uchodzić za mieszkańca którejś z republik nadbałtyckich. Jego głos, wysoki i bezbarwny, brzmiał tak, jak gdyby Grant recytował jakiś nudny ustęp książki.
—
— Nie. Tylko że jesteście potrzebni w Moskwie. Samolot już leci. Będzie tu za jakąś godzinę. Pół godziny na tankowanie, potem trzy albo cztery godziny, to zależy od pogody, i jesteście w Charkowie. W Moskwie będziecie koło północy. Lepiej się pakujcie. Wezwę samochód.
Grant nerwowo podniósł się na nogi.
— Tak. Macie rację. Ale nie powiedzieli nawet, czy chodzi o akcję? Człowiek chciałby wiedzieć. Linia jest bezpieczna. Mogli coś napomknąć. Zwykle tak robią.
— Tym razem nie.
Grant powoli wyszedł z przeszklonych drzwi na trawnik. Jeśli nawet spostrzegł dziewczynę siedzącą na przeciwległym brzegu basenu, nie dał tego po sobie poznać. Pochyliwszy się podniósł książkę i złote zdobycze zawodowe, a potem wrócił do domu i wszedł po schodach do swej sypialni.
Na umeblowanie tego ponurego pokoju składało się tylko żelazne łóżko, z którego po jednej stronie wisiała aż do podłogi skotłowana pościel, wyplatane krzesło, nie malowana szafa i tandetna umywalka z cynową miednicą. Podłogę zaścielały porozrzucane magazyny angielskie i amerykańskie, przy ścianie pod oknem stały rzędem powieści sensacyjne w tanich, kieszonkowych, lub luksusowych wydaniach.
Grant pochylił się i wyciągnął spod łóżka poobijaną włoską walizkę, do której spakował nieco wyjętej z szafy taniej, lecz przyzwoitej, starannie wypranej odzieży. Potem pospiesznie umył się zimną wodą i mydłem o — jakżeby inaczej — różanym aromacie, a wreszcie wytarł się ściągniętym z łóżka prześcieradłem.
Z dworu doleciał warkot samochodu. Grant szybko ubrał się w rzeczy równie zgrzebne i pozbawione wyrazu jak te, które spakował do walizki, założył zegarek, wsunął do kieszeni pozostałe przedmioty osobiste, ujął walizkę i zbiegł po schodach.
Drzwi frontowe były otwarte. Ujrzał dwóch swych strażników gawędzących z kierowcą poobijanej limuzyny ZIS. „Cholerni głupcy" pomyślał. (Wciąż większość swych myśli formułował w angielskim). „Pewnie mu każą dopilnować, żebym przypadkiem nie zwiał w drodze na lotnisko. Pewnie nie potrafią sobie wyobrazić, że cudzoziemiec mógłby pragnąć mieszkać w ich zakazanym kraju." Zimne oczy jarzyły się gniewnie, kiedy postawiwszy walizkę na podłodze Grant myszkował wśród gęstwy okryć zwieszającej się z kołków na kuchennych drzwiach. Znalazł swój mundur — szarobury deszczowiec i czarną „leninówkę" funkcjonariuszy sowieckich — założył go, podniósł walizkę, wyszedł z domu i wsiadł do wozu obok ubranego po cywilnemu kierowcy, brutalnie przy tym potrącając barkiem jednego ze swych strażników.
Obaj mężczyźni cofnęli się bez słowa, patrząc nań twardymi oczyma. Kierowca zwolnił sprzęgło i auto, czekające z wrzuconym biegiem, jęło nabierać szybkości na pylistej drodze.
Willa stała na południowo-wchodnim wybrzeżu Krymu, mniej więcej w pół drogi pomiędzy Teodozją a Jałtą. Była jedną z wielu służbowych dacz, wzniesionych wzdłuż ulubionego przez dygnitarzy pasa górzystego wybrzeża stanowiącego część Riviery rosyjskiej. Red Grant wiedział, że jest niebywale uprzywilejowany mieszkając właśnie tu, nie zaś w jakiejś ponurej willi na peryferiach Moskwy. Kiedy samochód piął się pod górę, Grant pomyślał, iż z pewnością traktują go najlepiej, jak umieją, nawet jeśli ich troska ma dwa oblicza. Siedemdziesięciokilometrowa jazda na lotnisko w Symferopolu trwała godzinę. Na drodze nie było innych aut, przypadkowe zaś wozy z winnic na dźwięk klaksonu szybko zjeżdżały w rów. Jak w całej Rosji, samochód oznaczał tu dygnitarza, dygnitarz zaś mógł oznaczać tylko niebezpieczeństwo.
Wzdłuż całej trasy były róże, pola różane przeplatające się z winnicami, żywopłoty z krzewów różanych obok drogi, a przy dojeździe do lotniska olbrzymi kolisty kobierzec, gdzie przemieszane ze sobą czerwone i białe gatunki róż układały się w czerwoną gwiazdę na białym tle. Grantowi rzygać się chciało od tych róż i pragnął' być już w Moskwie, z dala od ich słodkiego zapachu.
Minęli wjazd do Portu Cywilnego i posuwając się przez jakieś półtora kilometra wzdłuż wysokiej ściany dotarli do wojskowego końca lotniska. Przy wysokiej drucianej bramie kierowca okazał przepustkę dwóm uzbrojonym w pistolety maszynowe wartownikom i wjechali na płytę. Stało tu kilka samolotów: wielkie wojskowe transportowce w barwach ochronnych, małe dwusilnikowe maszyny treningowe i dwa helikoptery marynarki wojennej. Kierowca zatrzymał wóz, aby zapytać mężczyznę w kombinezonie, gdzie szukać samolotu Granta. Natychmiast z wieży kontrolnej doniosło się metaliczne szczęknięcie i głośnik warknął:
— W lewo. W głębi na lewo. Numer V-BO.
Kierowca posłusznie ruszył po płycie lotniska, gdy stalowy głos warknął ponownie:
— Stać!
Kiedy szofer wdepnął pedał hamulca, w górze rozległ się ogłuszający wizg. Obaj mężczyźni przykurczyli się instynktownie, gdy od strony zachodzącego słońca nadleciała formacja czterech MIG-ów 17 i przemknęła nad ich głowami z opuszczonymi do lądowania krótkimi klapami hamulcowymi. Samoloty jeden po drugim siadły na olbrzymim pasie startowym, przy czym z kół przednich strzeliły obłoczki błękitnego dymu, a potem, z wyciem silników odrzutowych, potoczyły się ku odległej linii granicznej, zawróciły i podkołowały do wieży kontrolnej i hangarów.
— Ruszać!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]