[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ian Fleming

 

 

 

Tylko dla twoich oczu

Najpiękniejszymi ptakami na Jamajce, a niektórzy twierdzą, że i na całym świecie, są kolibry, a dokładniej „Doktorki", jed­na z ich odmian. Mają dziewięć cali długości, z czego siedem stanowi ogon - dwa długie czarne pióra, zakrzywione i krzy­żujące się na podobieństwo płaszcza starych, dziewiętnasto­wiecznych lekarzy. Głowa i tułów są także czarne, skrzydła ciemnozielone, a grzbiet szkarłatny. Z przodu mają coś na kształt krawata w tak jasnozielonym odcieniu jak najczystszej wody szmaragd - gdy padnie nań promień słońca, ujrzeć mo­żna najbardziej zieloną rzecz, jaką stworzyła natura.

Mrs Havelock była szczególnie przywiązana do dwóch rodzin tych ptaków. Odkąd wyszła za mąż i przyjechała tu, do posiad­łości zwanej Content, obserwowała je, jak żyły, wiły gniazda i walczyły. Teraz miała ponad pięćdziesiąt lat, a wśród ptasiego bractwa minęło paręnaście generacji od czasu, kiedy oryginal­ne parki zostały ochrzczone przez jej teściową. Jednakże każde pokolenie przejmowało te przezwiska. I tak, siedząc przy ko­lacji Mrs Havelock mogła nadal obserwować Pyramosa i Thishe oraz Daphnisa i Chloe. Akurat pierwszy z zaciekłym furkotem atakował Daphnisa, który przeniósł się z posiłkiem na swój dzinny krzak. Dwa miniaturowe, zielono-czarne pociski prze­mykały nad trawnikiem, znikając za kępą hibicusów i ginąc kobiecie z oczu. Wiedziała, że wkrótce powrócą, a ta walka, jak i wszystkie poprzednie, jest zabawą - nigdy jeszcze nie zro­biły sobie krzywdy, a w starannie utrzymanym ogrodzie star­czyłoby pożywienia dla parokrotnie liczniejszej gromady niż ta, która go zamieszkiwała. Odstawiła filiżankę i powiedziała:

- To naprawdÄ™ straszne trzpioty.

Pułkownik Havelock spojrzał zdziwiony znad rozłożonego „Daily Gleaner".

- Kto?

- Pyramos i Daphnis.

- Aaa... tak, naturalnie - zawsze uważał, że imiona te są kretyńsko dobrane. - Wydaje mi się, że Batista się kończy. Castro radzi sobie doskonale i ma szansę wygrać. W Barclay powiedzieli mi dziś, że z Kuby spływają duże pieniądze. Belair zostało już sprzedane. Wyobraź sobie sto pięćdziesiąt tysięcy funtów za sto akrów trawy i dom, który na gwiazdkę opanują całkowicie czerwone mrówki! Ktoś kupił ten okropny Blue Harbour Hotel. Mówi się, że Jimmy Farquhorson też znalazł kupca na ten swój ugór, bo jakże inaczej nazwać jego ziemię.

- Ursula się ucieszy. Biedaczka nie mogła już tu wytrzy­mać. Ale nie mogę powiedzieć, żeby podobał mi się pomysł wykupienia całej wyspy przez tych barbarzyńców. Jim, skąd oni mają tyle pieniędzy?

- Przemyt, związki zawodowe, pieniądze rządowe, Bóg je­den wie. Ale tam jest tylu gangsterów i oszustów, że trudno się dziwić. Muszą szybko ulokować pieniądze poza Kubą, a Ja­majka jest dobra, jak każde inne miejsce, a do tego jest nie­daleko. Ten, który kupił Belair, po prostu wysypał gotówkę z torby w biurze Aschenheima. Przypuszczam, że zatrzyma to miejsce przez rok czy dwa, a gdy kłopoty się skończą, albo gdy Castro wygra i wysprząta, ponownie wystawi Belair na sprze­daż. Straci na tym, ale musi sobie z tego zdawać sprawę. Po­tem spokojnie poszuka czegoś na stałe. Szkoda, to była przy­jemna posiadłość i można by ją odkupić, gdyby ktoś w tej ro­dzinie był nią choć trochę zainteresowany.

- Za czasów jego dziadka to było dziesięć tysięcy akrów. Żeby objechać granice, trzeba było ze trzech dni.

- Billa to akurat obchodzi. Założę się, że ma już bilet do Londynu. Jak tak dalej pójdzie, to poza nami żadna ze starych rodzin tu nie pozostanie. Dzięki Bogu, Judy lubi to miejsce.

- Tak, kochanie - Mrs Havelock zadzwoniła, by sprzątnię­to po kolacji.

Agata, potężna Murzynka w białym czepku i fartuszku, któ­re poza takimi posiadłościami jak Content zniknęły już z wyspy jako strój pokojówek, pojawiła się w drzwiach prowadzących na taras. Za nią widać było Fayprince, młodą dziewczynę pochodzącą z Port Maria, którą przygotowywała do zawodu.

- Czas zacząć zaprawy - poinformowała ją Mrs Havelock. - W tym roku owoce dojrzały wcześniej.

- Tak, maam - twarz Agaty była nieporuszona - ale po­trzebujemy więcej szkieł.

- Dlaczego? W zeszłym roku kupiłam dwa tuziny u Henriquesa.

- Tak, maam, ale ktoś zbił sześć z nich.

- Och, jak to się mogło stać?

- Nie wiem, proszę pani - Agata zebrała naczynia i cze­kała, patrząc na nią bez mrugnięcia okiem.

Mrs Havelock nie darmo pół życia spędziła na Jamajce. Wia­domo było, że jak „ktoś", to „ktoś" i poszukiwanie winnego nie miało żadnych szans powodzenia, toteż odparła krótko:

- Dobrze, dokupię pół tuzina, gdy będę w Kingston.

- Tak, maam...

Obie służące wróciły do domu. Mrs Hayelock zajęła się nato­miast wyszywaniem, przy czym palce jej wykonywały niezbęd­ne czynności automatycznie, wzrok zaś powędrował ku drze­wom. Ptaki, jak się spodziewała, wróciły już i latały wśród liści i kwiatów, błyskając od czasu do czasu zielenią. Rechot ropuchy drzewnej obwieścił zbliżanie się zmierzchu.

Content było posiadłością obejmującą dwadzieścia tysięcy akrów ziemi położonej u stóp Candlefly Peak, jednego z naj­bardziej wysuniętych na wschód szczytów Blue Mountains w Portland, i zostało darowane przodkom Havelocków przez Olivera Cromwella w nagrodę za to, że podpisali wyrok śmierci na króla Karola. W przeciwieństwie do wielu innych osiedleńców, z tego czy też z późniejszych okresów, udało im się utrzymać plantację przez ponad trzy stulecia, pomimo hu­raganów i trzęsień ziemi, najpierw wzrostu, a potem spadku popytu na kakao, cukier, cytrusy i koprę. Teraz hodowali kro­wy i banany, a Content było jedną z najbogatszych i najlepiej prowadzonych posiadłości na wyspie. Dom był hybrydą - dwu­piętrowy, z mahoniowymi kolumnami, o piętro niższymi skrzy­dłami i płaskim dachem z jamajskiego cedru, odbudowywanym i Uzupełnianym po każdej klęsce żywiołowej czy też w miarę potrzeby. Państwo Havelock spożyli posiłek na dość dużej we­randzie umiejscowionej w części centralnej, wychodzącej na łagodnie opadający ogród, przechodzący dalej w dżunglę, a po dwudziestu milach w brzeg morski.

- Myślę, że ktoś przyjechał - pułkownik Havelock odłożył gazetę. - Chyba słyszałem samochód.

- Jeśli to ci okropni Feddenowie z Port Antonio, to musisz się ich jak najszybciej pozbyć. Nie zniosę jeszcze raz ich na­rzekań na temat Anglii. Poza tym poprzednio oboje byli nieźle wstawieni, gdy wyjeżdżali, a kolacja całkiem zimna. - Mrs Havelock wstała energicznie. - Idę powiedzieć Agacie, że mam migrenę.

Agata pojawiła się jednak wcześniej, niż Mrs Havelock zdą­żyła zadzwonić, i to z dość zaskoczonym wyrazem twarzy.

- Panowie z Kingston do pana pułkownika - oznajmiła. Idący na czele mężczyzna prześlizgnął się obok niej, nadal mając na głowie kapelusz - panamę z wąskim i mocno zawiniętym rondem. Zdjął go teraz lewą ręką i przycisnął do piersi, pozwalając błysnąć w zachodzącym słońcu wybrylantynowanym włosom i pełnemu garniturowi śnieżnobiałych zębów, które ukazał w szerokim uśmiechu. Podszedł do gospodarza i wy­ciągnął dłoń.

- Major Gonzales z Hawany. Miło mi pana poznać, panie pułkowniku.

Jego akcent przypominał jako żywo amerykański slang, uży­wany przez taksówkarzy w Kingston. Pułkownik Havelock wstał i dotknął wyciągniętej dłoni, spoglądając poza ramieniem majora na jego dwóch towarzyszy, którzy ustawili się po obu stronach drzwi. Obaj mieli nowomodny wynalazek - plasti­kowe torby sprawiające wrażenie ciężkich. Niczym na paradzie schylili się jednocześnie, stawiając je na podłodze pomiędzy nogami, i wyprostowali się tym samym zgodnym ruchem. Obaj nosili białe czapki z zielonymi przeciwsłonecznymi daszkami, rzucającymi zielonkawe cienie na twarze, nie na tyle jednak silne, by nie dało się dostrzec oczu wpatrzonych w Gonzalesa i gotowych na każde jego skinienie.

- To moi sekretarze - wyjaśnił major, zauważywszy spoj­rzenie gospodarza.

Pułkownik wyjął fajkę i powoli zabrał się do jej napełniania, lustrując uważnie nowo przybyłych: buty i ubranie jak spod igły majora oraz teksasy wraz z hawajskimi koszulami dwóch pozostałych gości. Zastanawiał się przy tej okazji, jak bez wzbudzenia podejrzeń mógłby się dostać do gabinetu, w którym, w górnej szufladzie biurka, spoczywał rewolwer.

- Czym mogę panom służyć? - spytał zapalając fajkę i ob­serwując Gonzalesa.

Ten rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się prawie równie szeroko, a do tego nie tylko ustami - jego oczy wydawały się tak samo przyjacielskie i wesołe.

- Przybywam w interesach, panie pułkowniku. Reprezen­tuję pewnego gentlemana z Hawany, wpływowego bussinesmana i porządnego człowieka. Polubiłby go pan, gdybyście mieli okazję się spotkać. Prosił mnie, bym przekazał pozdrowienia od niego i dowiedział się o cenę pańskiej posiadłości.

Mrs Havelock, obserwująca dotąd całą scenę z uprzejmym, wyrażającym brak zainteresowania uśmiechem, przysunęła się bliżej męża i odezwała się uprzejmie, by nie wprawić gości w zakłopotanie:

- Co za szkoda, majorze. Zupełnie niepotrzebna podróż i to tymi piaszczystymi drogami. Pana przyjaciel powinien naj­pierw do nas napisać lub zasięgnąć informacji w Kingston. Widzi pan, rodzina mego męża żyła tu ponad trzysta lat i oba­wiam się, że sprawa sprzedania Content nie wchodzi w grę. Zastanawiam się, skąd pana przyjaciel wpadł na pomysł, że jest inaczej?

Gonzales skłonił się, nie przestając się uśmiechać.

- Mój przyjaciel dowiedział się, że jest to jedna z najlep­szych posiadłości na Jamajce - jego słowa były skierowane do pana domu w taki sposób, jakby Mrs Havelock w ogóle się nie odzywała. - Ponieważ jest uczciwym kupcem, może pan wymienić dowolną cenę, naturalnie w granicach rozsądku.

- Słyszał pan, co powiedziała moja żona. Content nie jest na sprzedaż.

Gonzales roześmiał się szczerze i potrząsnął głową, jakby tłumaczył coś tępemu dziecku.

- Nie zrozumiał mnie pan, pułkowniku. Mojego przyjaciela interesuje ta, i tylko ta posiadłość. Ma do zainwestowania pieniądze, duże pieniądze i chce ulokować je tutaj. Pragnie, aby Jamajka stała się jego domem.

- Rozumiem, majorze - pułkownik Havelock powtórzył cierpliwie - i przykro mi, że tracił pan czas. Content nie jest na sprzedaż, jak długo ja będę żył. A teraz proszę mi wybaczyć, oboje z żoną jemy kolację wcześnie, a panów czeka długa droga. Sądzę, że przez ogród będziecie mieli bliżej do samo­chodu. Proszę za mną, pokażę panom drogę.

Ruszył w stronę schodów, ale stanął widząc, że Gonzales nie poruszył się. Jego błękitne oczy zmieniły się - teraz wiało od nich mrozem, a uśmiech stracił na szerokości. Jednakże ton jego głosu nadal był uprzejmy i prawie radosny.

- Chwileczkę, panie pułkowniku - rzucił przez ramię krótki rozkaz, który poderwał obu jego towarzyszy.

Obaj złapali lotnicze torby i podeszli do niego. Gonzales roz­sunął zamki błyskawiczne i pociągnął za brzegi ukazując za­wartość: obie pełne były pobanderolowanych studolarówek.

- Wszystko w banknotach po sto dolarów amerykańskich i wszystkie oczywiście prawdziwe. Pół miliona dolarów, to jest około stu osiemdziesięciu tysięcy funtów - niewielka fortuna. Jest na świecie wiele ciekawych i dobrych do życia miejsc, a myślę, że mój przyjaciel dołoży jeszcze dwadzieścia tysięcy, by zaokrąglić sumę. Wszystko, co pan musi zrobić, to podpi­sać oświadczenie o sprzedaży. Resztą zajmą się prawnicy - uśmiechnął się szerzej. - Uściśnijmy ręce na zgodę. Torby zo­staną, a my znikamy, by nie przeszkadzać w posiłku.

Gospodarze popatrzyli na niego z identycznym wyrazem twarzy: mieszaniną złości i obrzydzenia. Można sobie wyobra­zić, jak opisałaby to Mrs Havelock sąsiadom: taki pospolity czło­wiek i te brudne, plastikowe torby pełne pieniędzy! Jimmy był wspaniały. Po prostu kazał mu się wynosić razem z jego brudnymi dolarami.

- Sądziłem, że wyraziłem się jasno - gospodarz nie oka­zywał zniecierpliwienia. - Ta posiadłość nie jest na sprzedaż, niezależnie od ceny, a ja nie podzielam ogólnego głodu amery­kańskich dolarów. A teraz zmuszony jestem prosić panów o opuszczenie mego domu.

Po raz pierwszy uśmiech Gonzalesa stracił swe ciepło - po­został grymas pełen złości, a oczy stały się twarde i zimne, gdy patrzył na odkładającego fajkę Havelocka.

- Pułkowniku, to ja nie wyraziłem się dostatecznie jasno - powiedział cicho. - Mój przyjaciel polecił mi powiedzieć panu, że jeśli nie zaakceptuje pan jego szczodrej oferty, to będziemy zmuszeni sięgnąć do innych środków.

Mrs Havelock poczuła strach. Ujęła męża pod rękę i przy­cisnęła do piersi.

- Proszę wyjść - warknął pułkownik przez zaciśnięte zę­by. - W przeciwnym wypadku będę zmuszony zawiadomić policję.

Gonzales wolno oblizał wargi.

- Powiedział pan, że ta posiadłość nie jest do sprzedania, jak długo pan żyje. Czy to ostatnie słowo? - prawa ręka po­wędrowała za plecy i obaj stojący za nim mężczyźni wsunęli dłonie za koszule, sięgając po broń i obserwując palce Gon­zalesa.

Mrs Havelock uniosła rękę i zamarła, pułkownik chciał po­wiedzieć „tak", ale nie mógł przez chwilę wydobyć z siebie słowa. Nie wierzył w to, co widział - ten wszawy Latynos musiał bluffować.

- Tak, ostatnie - wykrztusił po chwili.

- W takim razie mój przyjaciel będzie musiał negocjować z następnym właścicielem, którym, jak sądzę, jest pańska cór­ka.

Gonzales pstryknął palcami i odsunął się, dając wolne pole ostrzału. Dłonie obu „sekretarzy" wyłoniły się spod1 koszul, trzymając broń zaopatrzoną w tłumiki. Kilka przytłumionych „klików" i para właścicieli Content, zalana krwią, osunęła się na podłogę werandy.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •