[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Eric Flint

David Drake

W SERCU CIEMNOŚCI

In The Heart Of Darkness

Tłumaczenie: Justyna Niderla-Bielińska

 

 

Dla Kathy i Laury

 

Prolog

Kiedy już skończyli wystawny obiad, a służący zostali odprawieni, szpieg przekazał złą wiadomość.

–              Belizariusz żyje – powiedział szorstko.

W pokoju, oprócz niego, siedziało jeszcze siedmiu mężczyzn. Jeden z nich, podobnie jak szpieg, był obcokrajowcem. Brak reakcji na wiadomość wskazywał, że mężczyzna ten już o tym słyszał. Natomiast pięciu Rzymian podniosło się ze swoich siedzisk, a na ich twarzach malowały się różnorakie odcienie konsternacji.

Siódmy mężczyzna, ostatni z Rzymian, po prostu zacisnął wargi i zadowolił się jedynie przeniesieniem ciężaru ciała z jednego łokcia na drugi.

Był zdegustowany przez cały wieczór.

Od świętoszkowatej paplaniny dwóch kościelnych hierarchów robiło mu się niedobrze. Gliceriusz z Chalcedonu i Jerzy Barsymes byli diakonami, działającymi z polecenia Rufinusa Namatianusa, biskupa Rawenny. Ale w gruncie rzeczy ich pobożność była tylko przykrywką dla ambicji. Biskup Rawenny pragnął zostać papieżem, a jego podwładni ostrzyli sobie zęby na patriarchaty Konstantynopola i Aleksandrii.

Siódmym mężczyzną również powodowała ambicja, ale nie krył jej pod płaszczykiem fałszywej pobożności. Zresztą ta pobożność była wręcz śmieszna – sprzymierzali się przecież z heretyckimi Hindusami przeciwko heretykom chrześcijańskim. Siódmy mężczyzna popełnił wiele grzechów, kładących się cieniem na jego duszy, śmiertelnych i godnych pogardy, ale nie było między nimi hipokryzji.

Siedzący w pokoju dwaj szlachcice budzili w nim niesmak swą pychą i puszeniem się. Nazywali się Hypacjusz i Pompejusz. Byli braćmi, siostrzeńcami poprzedniego imperatora, Anastazjusza. Biorąc pod uwagę wszelkie zasady dziedziczenia i przekazywania władzy, to właśnie oni byli prawowitymi następcami tronu. Ale Rzymianie nigdy nie stawiali na ołtarzu praw dziedzicznych. Prawo do noszenia purpury dawała raczej kompetencja i umiejętność sprawowania władzy. A trudno byłoby znaleźć w Imperium Rzymskim dwóch bardziej słabych i bezmyślnych braci.

Kolejny Rzymianin, wysoko postawiony urzędnik, także nie wzbudzał w nim pozytywnych uczuć. Jan z Kapadocji był prefektem pretorów na dworze imperatora Justyniana. Z pewnością zaliczał się do kategorii ludzi bezdusznych i okrutnych. Ale jego okrucieństwo i bezduszność przekraczały wszelkie granice. Morderca, złodziej, szantażysta, kat, gwałciciel – tymi wszystkimi słowami można było określić Jana z Kapadocji. I wszystkie te określenia byłyby prawdziwe.

Czuł również niesmak na myśl o dwóch siedzących w pokoju obcokrajowcach. Nie lubił Adżasutry, zabójcy, ale jeszcze bardziej Balbana, tłustego szpiega – częściowo za ich fałszywą przyjacielskość i pretensje do koleżeństwa, ale głównie za to, że udawali bezinteresowną troskę o dobro Rzymu, w którą nikt, z wyjątkiem ślepego idioty, by nie uwierzył. Siódmy mężczyzna nie był ślepym idiotą i uważał malawiańskie próby udawania przyjaciół za obrazę dla swojej inteligencji.

I wreszcie – siódmy mężczyzna był zdegustowany także sobą. Pełnił funkcję kanclerza Imperium Rzymskiego. Był jednym z najbardziej poważanych i zaufanych doradców cesarza Justyniana, którego właśnie planował zdradzić. Był bliskim i osobistym przyjacielem cesarzowej Teodory, którą właśnie planował zabić. Miał dodać zdradę do długiej listy swoich grzechów i wydłużyć listę morderstw. I wszystko po to, aby posiąść choć odrobinę władzy. Był eunuchem, więc nigdy by mu nie pozwolono zasiąść na tronie. Ale przecież mógł zostać kanclerzem imperatora słabego, a nie sprawnego i potężnego, a tym samym pełnić prawdziwą władzę w Rzymie.

Siódmy mężczyzna był pewny, całą pewnością inteligentnego i sprytnego umysłu, że jego ambicje to całkowita głupota. Był starym człowiekiem. Nawet jeżeli dopnie swego, prawdopodobnie będzie się cieszył zwycięstwem nie dłużej niż kilka lat.

I dla tej głupiej, małostkowej ambicji siódmy mężczyzna ryzykował własną głową i wiecznym potępieniem w piekle. Pogardzał sobą za tę małostkowość i mierziła go własna głupota. Ale po prostu nie mógł postępować inaczej. Gdyż mimo żelaznej woli, z jakiej był dumny, siódmy mężczyzna nie potrafił kontrolować własnej ambicji. Ambicja powodowała nim tak, jak pożądanie popycha satyra do działania. Działo się to od dawna, odkąd pamiętał, od dni dawno minionych, kiedy inni chłopcy poniżali go i bili za jego płciową odmienność.

Ale najbardziej siódmy mężczyzna był niezadowolony z tego, że zebrani w pokoju Malawianie i Rzymianie postanowili spożyć posiłek według starożytnej tradycji, zamiast usiąść normalnie na krzesłach, jak to czynili rozsądni ludzie w dzisiejszych czasach. Zmęczone ciało siódmego mężczyzny dawno już straciło młodzieńczą gibkość, więc jedzenie w półleżącej pozycji na szezlongu nie sprawiało mu przyjemności.

Mężczyzna ten nazywał się Narses i teraz bardzo bolały go plecy.

* * *

Indyjski szpieg czujnie obserwował postać Narsesa od chwili, kiedy przekazał zebranym wiadomość o Belizariuszu. Wiele miesięcy temu Balban zdał sobie sprawę, że eunuch był najgroźniejszym ze wszystkich rzymskich sprzymierzeńców i jako jedyny z nich na pewno nie należał do naiwnych. Kościelni hierarchowie byli tylko prowincjonalnymi bigotami, cesarscy siostrzeńcy bezmyślnymi dupkami, a Jana z Kapadocji, przy całej jego niezaprzeczalnej kompetencji, zbyt ogłupiały własne przywary i nie potrafił odróżnić prawdy od wyobrażeń. Ale Narses doskonale pojął intrygę Malawian. Zgodził się przystąpić do spisku po prostu dlatego, że był przekonany o jednej rzeczy. O tym, że po przejęciu władzy w Rzymie będzie w stanie pokrzyżować plany Malawian.

Balban wcale nie był do końca przekonany, że eunuch myli się w swoich przewidywaniach. Narses przy władzy mógłby się okazać znacznie niebezpieczniejszym przeciwnikiem dla Malawy niż Justynian. Tak więc Balban już dawno zaczął planować zabójstwo Narsesa. Ale Hindus był człowiekiem metodycznym, doceniał cierpliwość i zawsze kroczył powoli, stawiając drugą nogę dopiero wtedy, kiedy pierwsza mocno opierała się na ziemi. Przez jakiś czas przymierze z eunuchem było koniecznością.

Więc...

–              Co o tym sądzisz, Narsesie? – zapytał. Greka Hindusa była doskonała, chociaż dosyć ciężko akcentowana.

Eunuch wykrzywił twarz siadając na szezlongu. Podniesienie ciała do pozycji pionowej sprawiło mu ból.

–              Mówiłem ci, że to głupi pomysł – warknął. Jak wiele razy wcześniej, Balbana zaskoczył głęboki, bogaty i potężny dźwięk głosu wydobywającego się z tak drobnego i starego ciała. I w dodatku pozbawionego jaj.

–              Wcale nie – zaskomlił Hypacjusz. Jego brat gwałtownie przytaknął głową, co miało zapewne wywrzeć na zebranych wrażenie, że jest dystyngowany i wytworny. Głowa arystokraty, starannie uczesana i zadbana, skacząca tam i sam na wątłej szyjce, przypominała raczej główkę lalki, szarpanej niemiłosiernie przez malucha.

Błotnistozielone oczy eunucha spoczęły ciężko na obu siostrzeńcach. W oprawie kościstej twarzy, otoczone siecią zmarszczek, sprawiały wrażenie niemalże gadzich – śmiertelnie niebezpiecznych, ale należących do istoty zimnokrwistej. Bracia uciekli przed jego spojrzeniem jak przerażone myszy.

Narses zadowolił się tą milczącą groźbą. Bardzo często miał na to ochotę, ale nigdy nie posunął się do obrażania braci. Jeden z nich będzie mu w przyszłości potrzebny jako marionetkowy imperator. Którykolwiek – to nie miało znaczenia. Ten, który pierwszy zbierze w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby zaplanować z Narsesem zabójstwo drugiego. Tak więc eunuch, jak zwykle, powstrzymał się i zachował respekt, jedynie oczyma wyrażając niemą groźbę i zaznaczając swoją dominację.

–              Mówiłem wam od samego początku, że plan jest żałosny – powiedział. – Jeżeli chcecie zabić kogoś takiego, jak Belizariusz, korzystanie z usług pospolitych rzezimieszków jest raczej wątpliwym rozwiązaniem.

Po nim odezwał się Adżasutra – po raz pierwszy tego wieczoru. Mężczyzna ten był szefem indyjskiej misji w Rzymie. Specjalizował się w bezpośrednich akcjach i lubił działać w pełnym świetle alejek i uliczek, inaczej niż Balban, który snuł swoje sieci w mroku. Jego greka, podobnie jak Balbana, była płynna, i jedynie wyczulone ucho usłyszałoby w niej obcy akcent. Adżasutra mógł, i często to wykorzystywał, uchodzić za obywatela Rzymu pochodzącego z jakiejś odległej i bardziej egzotycznej prowincji Imperium. Może za Syryjczyka o nieco ciemniejszej karnacji, albo pół Izauryjczyka.

–              To był doskonale przygotowany plan, tak czytałem w raporcie – wymamrotał. Głosem beznamiętnym i spokojnym oceniał wydarzenia. – Belizariusz wpadł w zasadzkę zaraz po tym, jak dotarł do Barakuchy. W nocy, po ciemku. Był sam, bez tych swoich katafraktów-ochroniarzy. Napadło go ośmiu zbirów. Każdy z nich był doświadczonym mordercą.

–              Doprawdy? – sarknął na to Narses. Z wielką radością oskarżał i obrażał Malawian, zresztą miał powód. Więc pozwolił sobie na gwałtowne zaciśnięcie ust, ale powstrzymał się od splunięcia na wypolerowaną, drewnianą podłogę. – Powiedz mi, Adżasutro, jak wielu z tych, jak ich nazwałeś? Och tak! Doświadczeni mordercy, ni mniej, ni więcej. Jak wielu z nich przeżyło spotkanie z Belizariuszem?

–              Trzech – nadeszła szybka odpowiedź. – Uciekli, kiedy zobaczyli, jak Belizariusz rozprawił się z piątką zbirów. Zajęło mu to kilka sekund, nawiązując do raportu.

Uśmieszek Narsesa zniknął powoli. Adżasutra był odporny na rzymską ironię. Oczy agenta wypełniało tylko i wyłącznie profesjonalne zainteresowanie. A ponadto eunuch doskonale pamiętał, że Adżasutra sam wyrażał wiele wątpliwości na spotkaniu wiele miesięcy temu, kiedy podjęto decyzję, żeby zasugerować morderstwo Belizariusza zaraz po tym, jak dotrze on do Indii. Zasugerować, ale nie rozkazać. To pan Venandakatra był osobą, która miała podjąć ostateczną decyzję. Balban stał wysoko w hierarchii Imperium Malawy, ale nie był członkiem dynastycznego klanu. Nie miał prawa wydawać rozkazów takim jak Venandakatra. Nie, jeżeli planował długie życie.

Narses westchnął, zarówno z powodu bólu w plecach, jak i z rozdrażnienia.

–              Mówiłem wam już wtedy – kontynuował – że nie doceniacie możliwości Belizariusza.

Rzadki moment gniewu zabarwił czerwienią jego nos.

–              Myśleliście, że niby z kim macie do czynienia, na miłość boską?! – zawołał. – Ten człowiek jest jednym z największych generałów, jakich wydał Rzym. I ciągle jeszcze jest młody. I pełen wigoru. I bardzo sławny jako szermierz. I ma więcej doświadczenia w walce niż żołnierze dwukrotnie od niego starsi.

Spojrzał na Balbana.

–              Mam na myśli prawdziwe doświadczenie w walce, przeciwko prawdziwym wrogom. A nie – szyderstwo znów pojawiło się w jego głosie – przeciwko tym waszym „doświadczonym mordercom”, którzy doskonale sobie radzą, wbijając nóż w plecy tłustego kupca. – Przerwał i zasyczał. Częściowo ze złości, ale głównie z powodu bólu, jaki przeszył jego umęczony kręgosłup. Opadł z powrotem na kanapę i zamknął oczy.

Balban odchrząknął, aby oczyścić gardło.

–              Jak to się czasem zdarza, nasza porażka może nam wyjść na dobre w ostatecznym rozrachunku. Ten raport, który właśnie otrzymaliśmy od pana Venandakatry, a pisał go własną ręką, mówi także, że Belizariusz jest otwarty na propozycje z naszej strony. Pan Venandakatra z rozmowy z generałem wywnioskował, że Belizariusz mógłby zdradzić za odpowiednim wynagrodzeniem. Pan Venandakatra zaprzyjaźnił się z Belizariuszem, tak pisze, i wielokrotnie ze sobą rozmawiali podczas długiej podróży do Indii. Generał jest przepełniony gorzkim żalem do Justyniana za to, jak go potraktowano, i wymknęło mu się kilka aluzji, jakoby chciał zmienić pracodawcę.

Narses, z oczyma ciągle zamkniętymi i walcząc z bólem, słuchał rozmowy, jaka nagle wypełniła pokój jadalny. Rzymianie byli bardzo poruszeni. Konwersacja stanowiła mieszaninę zimnej kalkulacji, nonsensownej paplaniny, planów i intryg, oraz dzikich spekulacji, ale najwięcej można było wyczuć ukrywanego strachu.

Wszyscy Rzymianie w pokoju, z wyjątkiem Narsesa, byli niepewni i rozbici. Zyskanie sojusznika w postaci Belizariusza znacznie zwiększyłoby powodzenie wspólnych planów i intryg. Co do tego wszyscy się zgadzali. Ale równocześnie zmniejszyłoby to ich osobiste zyski. Co do tego także wszyscy się zgadzali, ale po cichu.

Narses się nie odzywał. A po minucie, czy dwóch przestał zupełnie zwracać uwagę na padające słowa. Niech sobie paplają i grają w te swoje bezsensowne gierki.

Gierki, które nie miały szansy powodzenia. Kanclerz był stary, był eunuchem, ale nie miał cienia wątpliwości – był pewien, że nie ma najmniejszej szansy, by Belizariusz złamał przysięgę złożoną Justynianowi. Szansa, by tak się stało była nawet mniejsza, niż to, że Belizariusz zostanie pokonany w walce przeciwko bandzie ulicznych zbrodniarzy atakujących z zasadzki.

Obraz Belizariusza pojawił się w myślach Narsesa – starzec zobaczył go, jakby generał stał tuż przed nim. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany. Archetyp prostego żołnierza, może wyjąwszy ten krzywy uśmieszek i to dziwne, jakby wszystkowiedzące, delikatne spojrzenie.

Narses wpatrzył się w sufit nieświadomy toczącej się wokół konwersacji – cały czas próbował bezskutecznie zwalczyć ból.

Do jego świadomości przebił się głos Balbana.

–              Więc, to tyle. Mam nadzieję, że wszyscy się co do tego zgadzamy. Będziemy czekać, aż pan Venandakatra osiągnie sukces w swoich rokowaniach i przekona Belizariusza. W tym czasie tutaj, w Konstantynopolu, zwiększymy wysiłki, żeby przekabacić jego żonę, Antoninę. Jak wszyscy wiecie, przyjechała do stolicy miesiąc temu ze swojej posiadłości w Syrii. Adżasutra już nawiązał z nią kontakt.

Oczy Narsesa nadal wwiercały się w sufit. Teraz słuchał uważnie słów Adżasutry.

–              Jak na pierwsze podejście, wydaje mi się, że poszło całkiem nieźle. Najwyraźniej wstrząsnęły nią moje przypuszczenia, że imperator Justynian planuje wraz z Malawianami zabójstwo jej męża podczas podróży do Indii, kiedy będzie daleko od swoich przyjaciół i armii. Mam się z nią ponownie spotkać niebawem, bo ciągle pozostaje w stolicy.

Do rozmowy włączył się Jan z Kapadocji, który szorstkim i zdecydowanym tonem dodał:

–              Jeżeli to nie zadziała, po prostu uwiedź tę dziwkę. Wygląda na to, że ta niby nawrócona kurwa nie zmieniła ani na jotę swoich przyzwyczajeń. A przynajmniej tak twierdzi Prokopiusz, prywatny sekretarz Belizariusza. Pogadałem z nim trochę wczoraj. Ona rozkłada nogi przed każdym od dnia, kiedy jej zakochany mężuś wyruszył do Indii.

Po pokoju przetoczył się lubieżny śmiech. Narses lekko odwrócił głowę, którą opierał na zagłówku szezlongu. Tylko odrobinę, lecz wystarczająco, żeby uwięzić Jana z Kapadocji pod spojrzeniem swoich gadzich oczu.

O nie, dla ciebie ich nie rozłoży. Nigdy tego nie zrobi. I podejrzewam, że dla nikogo. Tylko kretyn uwierzyłby w te złośliwe plotki, które Prokopiusz tak chętnie rozpuszcza.

Narses najpierw powoli usiadł, potem wstał.

–              Opuszczam was – oznajmił. Skinął grzecznie głową wszystkim mężczyznom zebranym w pokoju poza Janem z Kapadocji. Tutaj grzeczność nie była potrzebna i, w takim czy innym wypadku, poszłaby na marne. Prefekt pretorów był nieświadomy obecności Narsesa. Jego oczy zapatrzyły się w pustkę, a umysł wybiegał myślą naprzód, skoncentrowany na obrazie pięknej Antoniny.

Więc Narses po prostu patrzył przez chwilę na Kapadocjana, podziwiając widok chorej obsesji. Kiedy nadejdzie czas – eunuch był tego pewien – i kiedy już zdobędą to, co planowali tak długo, Jan będzie chciał w końcu zaspokoić swą żądzę, czyli posiąść Antoninę.

Narses odwrócił wzrok. Kiedy nadejdzie ta chwila, Jan z Kapadocji będzie sam, bez swoich strażników. I wtedy właśnie, w tej doskonałej chwili, zabije go.

Dzika satysfakcja wypełniła jego duszę. W swoim przepełnionym goryczą sercu, ukrytą niczym płonący węgiel w lodowatym umyśle, Narses kompletował listę wszystkich żyjących na tym świecie, których nienawidził. To była bardzo, bardzo, bardzo długa lista.

Imię Jana z Kapadocji figurowało na liście bardzo wysoko. Narses z radością go zabije. Będzie to ogromna przyjemność.

Jednak przyjemność z pewnością zblednie, przyćmiona bólem, zrodzonym z innych zbrodni. Bólem, spowodowanym śmiercią Belizariusza, którego głęboko podziwiał. Żalem po zabójstwie Teodory, który sprawi, że, koniec końców, będzie się wił w agonii leżąc na łożu śmierci.

Służący pomógł mu założyć płaszcz, po czym otworzył przed nim drzwi.

Narses stał w drzwiach, czekając aż inny sługa przywoła jego lektykę, pozostawioną tymczasowo w stajniach na tyłach willi. Spojrzał w górę. Nocne niebo było czyste, bezchmurne. Niczym nieskażone.

Mimo to ich zabije, a potem będzie sądzony za swoje czyny.

Z tyłu, z wnętrza słyszał głos Jana z Kapadocji. Nie mógł odróżnić słów, ale wszędzie rozpoznałby ten szorstki, obleśny ton.

Wstrętny głos i czyste niebo przemieszały się w umyśle Narsesa. Obrazy zabitego Kapadocjana i zamordowanych Traków opuściły go. Zimna, stanowcza twarz eunucha w końcu zmarszczyła się i wróciła do swojej zwykłej postaci. Nie było w niej już nic gadziego. Po prostu twarz ciepłokrwistej bestii. Twarz prawie dziecinna, mimo tych wszystkich zmarszczek i załamań – o ile twarz dziecka mogła być tak pełna bezsilnego gniewu.

Przeklęta, znienawidzona ambicja. Zniszczy sam siebie, jeżeli dalej będzie jej słuchał.

Przyniesiono lektykę. Czterech służących, którzy trzymali drążki, czekało w milczącym posłuszeństwie, podczas gdy piąty pomagał Narsesowi wygodnie usiąść wśród miękkich poduszek. Lektyka ruszyła z miejsca.

Narses oparł się wygodnie na poduszkach i zamknął oczy.

Teraz czuł tylko silny ból pleców.

Ranapur

Wiosna, 530 r. n. e.

Rozdział 1

Belizariusz obserwował kamienną kulę mknącą po niebie. Leciała po łuku nie mniejszym niż pocisk wyrzucony z katapulty, ale uderzyła w kamienną ścianę otaczającą Ranapur ze znacznie większą siłą. Nawet przytłumiony wybuchami dział odgłos uderzenia był wprost ogłuszający.

–              Co najmniej trzydzieści centymetrów średnicy – stwierdził Anastazjusz.

Belizariusz pomyślał, że ocena wielkości pocisku, jakiej dokonał katafrakt, zgadza się także z jego oceną, więc kiwnął potakująco głową. Walentynian, kolejny doświadczony weteran z jego ochrony, skrzywił się kwaśno.

–              I co z tego? – zapytał zrzędliwie. – Widziałem już katapulty, które miotały większe pociski.

–              Wcale nie takie wielkie – zaprzeczył Anastazjusz. – I nie miotały ich z taką siłą. – Potężny Trak wzruszył ramionami. – Nie ma powodu, żebyśmy się nawzajem oszukiwali. Te piekielne urządzenia Malawian sprawiają, że nasza artyleria wygląda przy nich jak zabawki.

Menander, ostatni z trzech katafraktów, którzy towarzyszyli Belizariuszowi w podróży do Indii, wtrącił się do rozmowy.

–              A co ty o tym myślisz, generale?

Belizariusz chciał odwrócić się w siodle, żeby odpowiedzieć. Ale ten szybki ruch nagle przerwało cicho wymamrotane przekleństwo.

Anastazjusz zachichotał.

–              To naprawdę zadziwiające, jak szybko zapominamy nasze stare umiejętności, nieprawdaż?

Belizariusz uśmiechnął się ze smutkiem, gdyż prawdziwości tej uwagi nie można było zaprzeczyć. Generał wprowadził strzemiona do oficjalnego wyposażenia swojej kawalerii zaledwie kilka miesięcy temu, zanim wyruszył w podróż do Indii. I szybko zdążył zapomnieć o wszystkich drobnych sztuczkach, które umożliwiały utrzymywanie równowagi w siodle bez strzemion. Jednakże misja ambasadorska, którą Belizariusz prowadził, nie pozwoliła mu oczywiście na zabranie tych nowych urządzeń do Indii. Strzemiona były jedną z niewielu rzeczy należących do militarnego wyposażenia Rzymu, która mogłaby dać im przewagę w wojnie z Imperium Malawy, i Belizariusz nie uważał za słuszne, aby zdradzać ich tajemnicę przed przyszłymi wrogami.

Ale w głębi duszy bardzo tęsknił za strzemionami i każdy drobny ruch w siodle, powodujący utratę równowagi, przypominał mu o tych przedmiotach tak bardzo ułatwiających jazdę na grzbiecie konia. Nawet gdy wykonywał tak prostą czynność, jak odwrócenie się w siodle, by odpowiedzieć na pytanie stojącego za nim młodego Traka.

–              Zgadzam się z Anastazjuszem, Menandrze – powiedział generał. – A nawet wydaje mi się, że pomniejsza on ten problem. Polega on nie tylko na tym, że w tym momencie działa Malawian są znacznie skuteczniejsze od naszej artylerii. Gorsze jest to, że nasze techniki i urządzenia artyleryjskie już dawno osiągnęły szczyt rozwoju i możliwości, podczas gdy sprzęt Malawian ciągle należy do prymitywnych i surowych.

Oczy Menandra otworzyły się szerzej.

–              Naprawdę? Wydają się takie...

Młody żołnierz dokładnie omiótł spojrzeniem pole walki. Belizariusz i jego świta dotarli do Ranapur zaledwie przed tygodniem. Ale północna prowincja Indii, której stolicą było właśnie Ranapur, zbuntowała się już dwa lata temu przeciwko swoim malawiańskim panom. Od prawie roku miasto było oblężone przez wojska Imperium. Tereny wokół potężnej stolicy, niegdyś tętniące życiem, dawno już zamieniły się w jałową pustynię, a potem przeryto je całymi systemami rowów i ziemnych fortyfikacji.

Widok miasta, bardziej niż cokolwiek innego, przypominał Menandrowi ogromny kopiec mrówek. Gdziekolwiek spojrzał wszędzie widział mrowie żołnierzy i niewolników noszących towary, zapasy, amunicję. Czasami posługiwali się wózkami i taczkami, ale zwykle po prostu nosili ciężary na własnym grzbiecie. W odległości nie mniejszej niż trzydzieści metrów od nich dwóch niewolników dźwigało gęsto pleciony kosz z prochem, zabezpieczony od góry gliną. Kosz wisiał na bambusowym drągu, którego końce spoczywały na ramionach tragarzy. Niewolnicy pocili się bardzo mocno pomimo skromnego ubioru – nosili jedynie przepaski biodrowe. Oczywiście dużą część tej wilgoci wyciskał z nich obezwładniający skwar, wszechobecny na nizinach wielkiego Gangesu północnych Indii podczas pory suchej, którą Hindusi nazywali garam. Ale większość potu pojawiała się na skórze pracujących z powodu ciężaru, jaki dźwigali na ramionach. Menander oceniał wagę kosza na ponad trzydzieści kilogramów i wiedział, że ten ciężar jest jednym z wielu, jakie dzisiejszego dnia ci ludzie już przenieśli.

Podobna scenka powtarzała się wielokrotnie – wszędzie tam, gdzie tylko spojrzał. Całe miasto Ranapur otoczone było drewnianymi palisadami, wałami ziemnymi, rowami i wszelkimi innymi umocnieniami. Rowy zostały zbudowane przez Malawian jako osłona przed pociskami z katapult z oblężonego miasta i okazjonalnymi wypadami obrońców.

Menander pomyślał, że Malawianie są wyjątkowo ostrożni. On sam był zbyt niedoświadczony, żeby prawidłowo ocenić szanse oblegających i oblężonych, ale Belizariusz i jego weterani na oko szacowali liczebność armii Imperium otaczającej Ranapur na około dwieście tysięcy. Ta liczba była wprost oszałamiająca. Żadne zachodnie mocarstwo nie byłoby w stanie zebrać takiej siły na polu bitwy. A żołnierze – Menander zdawał sobie z tego sprawę – byli tylko niewielką częścią ogromnej populacji zamieszkującej Indie. Młody katafrakt niewiele widział ze swojego obecnego punktu widokowego, ale wiedział, że na wszystkich drogach w pobliżu miasta tłoczyły się wozy i zaprzęgi dostarczające żywność dla armii.

Zerkając na południe, widział barki, wolno płynące po rzece Jamunie w kierunku tymczasowych doków, które Malawianie wznieśli naprędce, żeby móc wyładowywać pożywienie dla żołnierzy. Każdy z tych statków miał wyporność od trzech do sześciu ton – była to wielkość przeciętnych dalekomorskich okrętów, jakie opuszczały stocznie nad Morzem Śródziemnym. ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl