[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rodzina Obaskyr, wspomagana przez potężna familię

magów, rządziła Cormyrem od dawien dawna. Teraz

król Cormyru, Azoun IV, został złożony przez śmiertelną

chorobę, na którą może nie być lekarstwa. Niektórzy

kwestionują lojalność jego nadwornego maga i doradcy,

Vangerdahasta. Cała historia Cormyru, epicka opowieść

o całym narodzie odsłania swoje tajemnicze kulisy…

 

Książka ta jest dedykowana Jen i Kate,

które okazywały ogromną powściągliwość

i które nie zabiły nas, gdy ją pisaliśmy.

Na zawsze oddani.

E.G. & J.G.

 

„I w tej ziemi dumnie będę stał,

Aż po dzień śmierci mej, panie;

Jakikolwiek król by nie dowodził,

Ciągle będę dzielnym Cormyrczykiem, panie.”

 

Chwała Cormyrczyka

mistrz bardów Chanthalas

 

NOTKA O HCRONOLOGII

 

Tradycyjne nazwy lat w królestwach zostały ustalone przez Alaundo Wieszcza, potężnego starożytnego czarodzieja, który to ciągle cieszy się wielkim poważaniem, jako że jego przepowiednie sprawdzają się nadal aż po dzień dzisiejszy. Lata wcześniejsze niż okres Alaunda pozostają (zazwyczaj) nie nazwane. Zaś te od jego czasu (około -200 RD) posiadają nazwy uznane w Krainach.

 

Cormyr ma swój sposób liczenia lat, poczynając od koronacji pierwszego Obarskyra na króla i oficjalnego założenia państwa. Jednakże, dla wygody czytelnika, autorzy i troskliwy wydawca użyli książce oryginalnego spisu lat Alaunda oraz lepiej znanej (choć podobnej) rachuby dolin (RD).

 

Prolog

 

Kraj smoka

 

Czas zanim lata

 

zostały nazwane

 

(-400 RD)

 

Thauglor, król Leśnego Kraju, złożył skrzydła do nurkowania. Gdy świst wiatru przeszedł w jednostajne buczenie, czubki drzew z doliny szybko wzniosły się na jego spotkanie. Wydał z siebie głęboki, gardłowy ryk i małe stado leśnych bizonów wypadło ze swojego ukrycia, potykając się i parskając w panice. Gdy przelatywał nad nimi cień Thauglora, większość kudłatych bestii pierzchła, wpadając z powrotem do lasu.

              Niedobrze, pomyślał Thauglor. Smok przechylił się ponownie i przeciął drogę tym bestiom, które ciągle był jeszcze widoczne, rycząc po raz drugi. Jakieś dwadzieścia zwierząt, które pozostało, zakręciło w obłoku kurzu i waląc kopytami, podążyło w przeciwnym kierunku, w stronę polany, gdzie Thauglor zamierzał się z nimi spotkać.

              Wielki, czarny smok rozwinął swoje skrzydła i mocno nimi bijąc, przecinał ciężkie, letnie powietrze długimi, ciągłymi uderzeniami, chcąc złapać gnające w popłochu bizony, jak tylko wypadną spod osłony lasu. Przez krótką chwilę mógł usłyszeć, jak szaleńczo młócą i miażdżą wszystko na swojej drodze. Ślizgając się po czubkach drzew, Thauglor musiał zwinąć końcówki skrzydeł i odchylić się, by ominąć najwyższe dęby i zmierzchodrzewy. W końcu ruszył, by przynieść śmierć zwierzętom na dole.

              Thauglor Czarny osiągnął polanę w tym samym momencie co stado bizonów.

              Niespodziewany ciąg powietrzny na skraju drzew wzniósł nieco wielkiego smoka, gdy pierwszy kudłaty, brązowy kształt wypadł spod osłony lasu. Wielki cień Thauglora padł na niego, a pełne letnie słońce świeciło przez cienkie membrany jego skrzydeł. Wrzeszczące stado starało się ponownie zawrócić pod spokojną osłonę drzew, ale wtedy było już za późno.

              Smok zawył po raz trzeci, rykiem triumfu, i spadł pomiędzy ciasno stłoczone, przerażone zwierzęta. Te wrzeszczały i pryskały na wszystkie strony, ale Thauglor runął na nie z bezlitosną precyzją.

              Jego wielką, pokryta łuskami masa, zgniotła pierwszego nieszczęsnego bizona, łamiąc mu karki i miażdżąc niefortunne stworzenie. Szpony Thauglora sięgnęły, by rozpruć brzuchy kolejnej umykającej parze. Gdy zwierzęta piszczały i walczyły, szczęki smoka zamknęły się na czwartym daniu i zacisnęły się, łamiąc mu kości.

              Konający zwierz jak szalony walił w zęby, które ją uwięziły, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że umiera. Zaryczała z cicha, wołając o pomoc i wsparcie, które nie mogły nadejść. Wielki gad potrząsnął nim, tak jak kot potrząsa myszą, a potem cisnął o ziemię. Bizon uderzył w twardo ubitą ziemię z głuchym odgłosem, drgnął pojedynczym spazmem, po czym padł bez ruchu, a jego walka ostatecznie dobiegła końca.

              Thauglor Czarny, władca całego lasu, rozejrzał się z satysfakcją. Ocalałe bizony wpadły już z powrotem pomiędzy drzewa, pozostawiając za sobą cztery ofiary smoczych łowów. Trzy leżały jak brązowawe otoczaki, zabarwione świeżymi szkarłatnymi smugami. Ostatnia z ofiar ciągle jeszcze drgała spazmatycznie w ostatnich śmiertelnych podrygach.

              Thauglor przyglądał się bezczynnie, jak kona. Bizon leżał na boku, patrząc w górę na swojego zabójcę jednym nabiegłym krwią okiem. Gdy pradawny czarny smok zamajaczył nad nim, krwawiące oko rozszerzyło się w jeszcze większym przerażeniu, a jego właściciel spróbował się jeszcze wykręcić. Zadrgał spazmatycznie, gdy próbować wstać na trzęsących się nogach. Thauglor rozerwał brzuch stworzeniu pazurem i światło w oczach leśnego bizona zgasło.

              Nadszedł czas na obiad. Wielki smok zacisnął swoje szczęki wokół ciągle jeszcze ciepłego ciała i przechylił głowę do tyłu. Potężne mięśnie zafalowały, rozciągając szczęki, by poszerzyć przejścia do gardła Thauglona. Zmoczony krwią bizon, niewielki w porównaniu z pożerającą go bestią, ześlizgnął się bez specjalnego wysiłku w dół smoczej gardzieli. Gdyby jakiekolwiek stworzenie odważyło się zatrzymać na polanie, by spojrzeć, jak stary czarny smok się pożywia, ujrzałoby niewielki kawałek mięsa zsuwający się powoli do gardła. Mięśnie prążkowane zatrzymały na chwilę ofiarę, by ją lepiej zmiażdżyć, po czym bizon na zawsze zniknął w brzuchu gada.

              Pierwszy kęsek załagodził nieco głód Thauglora, tak że do drugiego podszedł bardziej swobodnie, powoli delektując się parującymi wnętrznościami i żołądkiem bizona. Smakującym językiem przewalał w ustach soczyste organy przed ich połknięciem. Zgniótł czaszkę ofiary ciężkimi trzonowymi kłami, po czym wyrwał ze środka miękką zawartość zgrabnym pchnięciem delikatnego koniuszka języka.

              Spokojny odgłos pożywiającego się Thauglora został przytłumiony piśnięciem, a raczej smoczym kichnięciem, i Thauglor podniósł swoją głowę znad południowego posiłku. Jego oczy nagle zwęziły się i nabrały groźnego wyrazu.

              Na skraju polany osiadał kolejny czarny smok – młodzian, pędrak nie mający więcej niż dziesięć zim na karku, ze swoimi łuskami delikatnymi i błyszczącymi, jako dopiero co wykluł się z jaja. Jasne płytki na brzuchu znamionowały, że był jednym z potomstwa Casariali, i smok okazywał cała popędliwość najmłodszej wnuczki Thauglora. Nowy przybysz postąpił naprzód, pragnąc ukraść swojemu starszemu krewniakowi jedno z pozostałych ciał.

              Oczy Thauflora zwężyły się w szparki i smok wydał z siebie niski gardłowy pomruk. Dziś nie będzie żadnego dzielenia się, a przynajmniej nie, dopóki wielki czarny nie napełni się sam. A na pewno już nie z jakimś młodzieniaszkiem, który okazał tak mało szacunku, próbując zwędzić kilka kawałków z bufetu Thauglora.

              Thauglor uniósł się w biodrach i rozpostarł swoje skrzydła na pełną długość, aż ich końcówki zetknęły się nad jego głową, zakrywając młodzieńca swoim cieniem. Młody smok zamarł w miejscu pod spojrzeniem Thauglona, który zastanawiał się chwilę, czy młodzian będzie na tyle głupi, by dalej próbować.

              Oczy młodego smoka mówiły same za siebie. Morze strachu zaświeciło w ich środku, gdy młodzieniec zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Powoli cofnął się bokiem.

              Prawdopodobnie gdy pędrak wylądował, myślał o tym, jak łatwo będzie ukraść kawałek chwiejącemu się starcowi, stworzeniu tak staremu, że krawędzie jego łusek nabierały już odcienia bladego fioletu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie był to żaden wiekowy i bezzębny gad. Dopiero teraz mogły smarkaczowi przyjść do głowy historie o wielkim, czcigodnym przodku miejscowych czarnych smoków.

              - Masz jakieś imię młodzieńcze? – powiedział Thauglor, stawiając pytanie w najstarszej formie starojaszczurzego i starannie dobierając słowa. Zapach, jaki uniósł się z łusek Thauglora, podkreślił, iż nie było to grzeczne pytanie, lecz zdecydowane żądanie.

              - K… Kreston – odparł młodzieniec, ledwo jąkając, posługując się starożytnym językiem z całą niewygodną uczniaka na lekcji gramatyki. – Z rodu Casariali, z Miranatol, wnuk Hesiora z potomstwa potężnego Thauglorimorgorusa, Czarnej Zagłady panie.

              - Twoja matka Casarial zawsze była gwałtowna – rzekł Thauglor. – Zapytaj się jej, jak nabawiła się blizny nad lewym okiem – dodał po chwili pewnym głosem. – Powinieneś jednać zadać jej to pytanie grzecznie i ostrożnie.

              Młody smok skinął, a Thauglor zagrzmiał

              - Zaczekaj na skraju polany. Możesz wziąć resztki. Lepiej następnym razem przyjrzy się polowaniu naucz się łowić takie jadło samemu.

              Jeszcze jedno przełknięcie śliny, skinięcie i Kreston wycofał się na skraj lasu. Jego oczy ciągle nosiły w sobie strach i ani na chwilę nie spuściły spojrzenia ze starszego smoka. Mimo iż Thauglor nie podał swojego imienia, a młodzian był na tyle mądry, by się go nie domagać, to jedna starszy purpurowołuski był pewien, że młody smok rozpoznał swojego pradziada.

              Thauglor wyciął najsmakowitsza kawałki mięsa z ciała leśnego bizona, władając zroszonym szponem z wprawą mistrza rzeźników, i wziął je do pyska językiem, który zwinął się z leciutką swobodą.

              Nie zadając sobie trudu, by rzucić okiem na młodszego czarnołuskiego, Thauglor zazgrzytał raz swoimi starymi, żółknącymi kłami, ziewnął i zwrócił się ku pozostałym trupom. Jego głód został zaspokojony, ale król Leśnego Kraju rozmyślnie rozgniótł czaszki i rozkoszował się wnętrznościami z dwóch pozostałych ciał, opychając się. Skończywszy, rzucił od niechcenia okiem na młodego, który czekał niczym drżący posąg na skraju polany, z szeroko otwartymi oczami śledzącymi każdy ruch Thauglora.

              Z każdą dekada było coraz więcej takich jak Kreston – czarnych smoków z jego linii, których nie znał osobiście. To już co najmniej setka lat, od kiedy po raz ostatni odwiedził wszystkich swoich potomków – dzieci i wnuki razem wzięte. Większość z jego rodu traktowała go z odpowiednim szacunkiem. Ale najmłodsze szczeniaki były niemalże ordynarne w swoim zachowaniu, a ich spryt i odwaga w niczym im nie pomogą, gdy wejdą w bandycka dorosłość. Thauglor już tego dopilnuje.

              Jeśli nie on, zrobią to inni. Być może jeszcze jedna runda po jego leśnej domenie byłaby pożądania, żeby napędzić trochę strachu głupim i aroganckim młodym smokom.

              I najlepiej żeby przytoczył więcej niż kilka opowieści z zamierzchłej przeszłości, a także tych o polowaniu. Thauglor prawie, że żachnął się głośno. Wolał polować, mimo iż wiedział o błękitnych i czerwonych gadach, które osiedlały się, by wieść padlinożerny żywot. Ale trupie skrzydła – stojące trochę tylko wyżej niż łuskowate sępy – pochodzące z jego własnej krwi? Hmmm. Może Casarial, która jako najmłodsze dziecko zawsze był zepsuta, była niedbała w szkoleniu swojego młodego. Thauglor nie miał skrupułów co do zjadania stworzeń, których sam nie zabił, ale był głową rodziny myśliwych, a nie trupożerców.

              Ale była to sprawa na następny dzień. Letnie słońce świeciło jaśniej na bezchmurnym, błękitnym niebie, a czarne muchy już roiły się nad stygnącą padliną. Młody smok czekał na swoją kolej do zdobyczy, nie ruszając się. Thauglor pomyślał o zabraniu resztek albo zagrzebaniu ich w ziemi, ale zlitował się. Głodny myśliwy kiepsko poluje

              Thauglor wygiął plecy w łuk i wydał z siebie kocie ziewnięcie. Po czym rozpostarł swoje skrzydła i nie zwracając się ponownie do młodego, wzbił się w niebo. Stare mięśnie i skrzydła czarnego naprężyły się, gdy przecinał powietrze ciężkimi uderzeniami, poszukując chłodu wysokości z prędkością, o jakiej żaden młodzieniaszek o mniejszych skrzydłach nie mógł nawet marzyć. Jeszcze jedno ostrzeżenie dla młodziana, pomyślał Thauglor.

              Thauglor zatoczył koło nad polaną, by zobaczyć młodziana ciągle przycupniętego w tym samym miejscu co wcześniej, może tylko z trochę większym pożądaniem w oczach, ale nieskorego do pójścia naprzód bez nabrania pewności, że Thauglor już skończył. I poszedł sobie. Tak, już dobre poszedł.

              Thauglor powstrzymał się od wyszczerzenia kłów, gdy mijał polanę, i obrócił się powoli w na poły drwiącym pozdrowieniu. Tak, wielka runda po dobrach była pożądania. Ostatnie spotkania sprawiły, iż nieodzownym stało się, by upewnić się, że te młodzieniaszki z jego linii są odpowiednio ćwiczone, ale naprawdę chodziło o przypomnienie Casarial i reszcie, kto jest prawdziwym władcą lasu. Z pewnością tego jednego – Krestona – nie nauczyła wystarczająco dobrze.

              Poniżej wielkiego smoka rozciągało się o ogromną, zieloną łataniną jego leśnego królestwa. Większość kraju pokryta była ciasno ściśniętymi drzewami, których linie poprzerywane były co kilka mil przesieką, nagą płachtą, lub łysym wierzchołkiem. Jaśniejsze phandary i srebrnokorce dominowany nad bagiennymi oczkami, podczas gdy cienioczuby i zmierzchodrzewy rosły jak szpice na suchszych pagórkach, a one z kolei ustępowały miejsca, gdy teren wznosił się do cynamonowego odcienia sękatych felsuli i miedzianych lasparów, które to otaczały pierścieniem pas świerków, gdzie zaczynały się strome skały.

              Kraina Thauglora była z trzech stron ogrodzona górami, a z czwartej wąską zatoką Morza Wewnętrznego. Na zachodzie rosło najmłodsze z pasm górskich, ostrozębe, dopiero co powstałe, z ostrymi i odrażającymi czubkami. Na północy znajdowało się najrozleglejsze pasmo, wielkie, kamienne ramiona górskie, odgradzające od chylących się ku upadkowi i upadłych królestw czarodziejów, nieprzebyta ściana nieustających sztormów, których błyskające pioruny chłostały jego krańce niemalże codziennie. Grzmot panował także nad wschodnimi górami. Mimo iż wysokie, szczyty te były nadwątlone i zerodowane wiekami deszczu i śniegu. To ostatnie pasmo było poprzerywane kilkoma przełęczami, gdzie las wylewał się na płaskie wybrzeże. Wierzchołki naznaczały wschodnią granicę krainy Czarnej Zagłady.

              Południową granica włości była strzeżona przez szczupłe, srebrzyste ramię gwiaździstego morza, zatopiona zatokę, narodzoną na skutek gwałtownego upadku z nieba, całe eony temu, tak dawno, że nawet Thauglor wiedział o tym tylko z legend dawno pochowanych przodków. Brzegi były poskręcane i podmokłe, tak jak gdyby ląd powoli zapadał się w upstrzone wysepkami wybrzeże. Kilka ogromnych wielokorzenników wznosiło się tutaj w swojej sękowatej chwale, ale wybrzeże było raczej królestwem srebrnokorców, wierzb i innych wodolubnych gatunków. Dla smoka był to krótki skok do krain dalej na południe, ale te należały do innych jaszczurów i wąskie morze stanowiło wygodną granicę.

              W tych granicach Thauglor rządził bezspornie. W górach były smoki czerwone i niebieskie, niektóre nawet starsze od wielkiego, czarnego gada, ale były to niemrawe starszawe stwory, budzące się tylko kilka razy na tysiąclecie z powodu głodu lub pragnienia. Zasadniczo wielkiego, czarnego z zabarwionymi purpurą łuskami omijały z daleka. Wywerny, które gnieździły się wokół jeziora położonego w sercu włości Thauglora, składały jemu i jego potomstwu hołd i daninę. Wszystkie pozostałe smocze bestie, które przybywały, oddawały szacunek i trybut lub były przepędzane.

              Jednakże Thauglor był coraz starszy. Z każdy mijającym rokiem jego łuski jaśniały, tak że obecnie, wzdłuż grzbietu, był bardziej fioletowy niż hebanowy. Także jego oczy, choć nadal nieomylne, zmieniły barwę z żółtych na ciemna purpurę. Jego drzemki trwały już teraz ponad miesiąc, a budząc się, skręcał się z głodu. Czyżby miał wkrótce stać się tak odsunięty od świadomego życia, od rzeczywistości, jak te stare gady z gór, ledwo zdające sobie sprawę, że jakiś inny czarny wystąpił z pretensjami do ich leśnego królestwa?

              Myśl o kimkolwiek, kto go zastępuje, zaniepokoiła Thauglora, do tej pory niepodważalnego władcę. Odsunął takie czarne koncepcje na dno swego gadziego umysłu.

              Król Leśnej Krainy zapikował nisko, rozpraszając stado wolich sępów tkwiących w szkielecie powalonego piorunem dębu. Ptasi padlinożercy pierzchli przed nim, tak jak wcześniej uczyniły leśne bizony, ale Thauglorowi nie chciało się nawet kłapnąć zębami, gdy wrzeszczały i trzepotały skrzydłami. Tak, rundka po włościach byłaby pożądana, zanim zasiądzie na długą drzemkę. Najlepiej zdecydować od razu, które z jego dzieci jest na tyle silne, by z nim stanąć w szranki.

              Nozdrza Thauglora rozszerzyły się na nowy zapach w powietrzu, ledwie dostrzegalny powiew dymu na wietrze. Była już zbyt późna pora na wiosenne uderzenie pioruna. Może jeden z młodszych czerwonych palił jakiś zakątek lasu, by wypłoszyć ofiary albo jakieś stado wcielonych diabłów znowu zeszło z północnych krańców.

              Wielki smok przechylił swoje ogromne cielsko i poszybował w stronę ostrych zachodnich szczytów. Pozostała jeszcze mniej więcej godzina do momentu, gdy słońce dotknie ich wyższych wierzchołków. Zapach dumy dochodził z tamtej strony…

              Gdy wiekowy czarny gad dryfował na zachód, zapach powrócił, stając się bardziej wyraźny i gryzący. Thauglor ujrzał cienką strużkę dymu nad drzewami. Z leniwą gracją masywny smok poszybował ku ziemi, a prześlizgujący się obok wiatr był ledwie świstem.

              Ziemia stawała się coraz bliższa i bliższa. Ogień znajdował się u podstawy starego, masywnego dębu, wielokonarowego giganta, który powinien być zdolny nawet do utrzymania ogromnego ciężaru smoka.

              Thauglor uderzył raz skrzydłami do tyłu, zwinął końcówki, by móc sterować i hamować i wylądował delikatnie na wielkim pniu, a jego szpony ostrożnie się zacisnęły. Wielkie drzewo jęknęło w proteście, a mniejsze gałęzie oderwały się, by roztrzaskać się o leśne podłoże. Czarny poświęcił spadającej kaskadzie ledwie rzut oka, zamiast tego skupiając wzrok na źródle dymu.

              Był to ogień tlący się w palenisku z luźni poukładanych kamieni. Palił się od jakiegoś czasu, ale ryzyko, że się rozprzestrzeni, było niewielkie. Sprawiło to, że Thauglor poczuł się nieco nieswojo. Ogień wzniecony przez uderzenie pioruna albo jakiegoś czerwonego smoka mógłby być rozczłonkowany i często rozprzestrzeniał się na otwartą przestrzeń. To była robota jakichś innych myślących – ludzi, goblinów lub krasnoludów.

              To miejsce było opuszczone, ale Thauglor pozostał nieruchomo na swoim stanowisku oczekując. Plemiona północnych goblinów często polowały na tych terenach, a od czasu do czasu jakaś banda uchodźców z Netherese – wycieńczonych, głodnych i bezsilnych bez swojej magii – próbowała przekroczyć jego terytorium. Krasnoludy nie ufały lasom przez jakieś zamierzchłe, rasowe urazy i zaryzykowałyby przejścia przez ziemie smoka, tyko jeśli mogłyby tam znaleźć jakieś wartościowe metale. Thauglor nie dawał im pretekstów do prowadzenia poszukiwań.

              Smok czekał. Każdy humanoid, nawet półgłówek, uciekałby teraz jak najszybciej w stronę gór laby przypadłby do ziemi za jakimś powalonym pniem, czekając aż czarnoskrzydła śmierć odejdzie. To byłoby słuszne i prawidłowe i przy odpowiednim szczęściu uciekinier przeżyłby, ażeby powiedzieć innym o swojej ucieczce i przestrzec ich, by unikali tego leśnego ostępu, siedliska wielkiego, czarnego jaszczura.

              Coś się poruszyło na prawo od Thauglora i smok zwrócił głowę w tamtą stronę. Postać zniknęła w chwili, gdy ją dostrzegł, kryjąc się z powrotem w lesie. Jednak na chwilkę ich oczy spotkały się i czarny zorientował się, kto naruszył jego włości.

              Intruzem był elf, smuklejszy niż najbardziej nawet wycieńczony z ludzi, wyższy niż krasnoludy i zgrabniejszy niż Gobliny i inny podmiot. Ten był odziany w zieleń, by lepiej chować się pośród otaczających drzew. Nogawice i kaftan miał w kolorze jadeitu, zielony płaszcz z kapturem w zielone plamki. Jedyny błysk metalu pochodził z okuć schowanej w pochwie klingi, która pozostała nie wyciągnięta przy pasie elfa.

              Elf zniknął, kryjąc się z powrotem wśród drzew, pozostawiając resztki swojego ognia Thauglorowi. Czarny smok wiedział, że elf już nie wróci w to miejsce. Wiedział także, że ucieka szukając bezpieczeństwa za górami.

              W mgnieniu oka, kiedy ich oczy się spotkały, Thauglor zajrzał w duszę elfiego intruza. Zobaczył podziw i zaskoczenie rozmiarem Thauglora, zarzewie nowego szacunku dla potęgi smoków.

              Tym, czego Thauglor nie zobaczył, był strach. Czarny smok poczuł zdecydowanie i siłę w spojrzeniu elfa i w jego pozie. Nie uciekał przed smokami ze strachu, ale z rozsądku. Gdyby miał wrócić później, zrobi to na swoich własnych warunkach.

              Thauglorowi to spotkanie wydało się niepokojące. Siedział na wielkim drzewie przez długi czas, poruszając się dopiero, gdy pierwsze cienie z odległych gór wyciągnęły swoje chłodne pazury w jego stronę. Wtedy podniósł się nagle, rozrzucając smagnięciem swojego ogona ostatnie żarzące się węgle gasnącego ognia i mocno uderzył powietrze, by nabrać wysokości na chłodnym, wieczornym niebie. Tym razem kierował się na wschód, ku swojemu legowisku.

              Nowego przybysza trzeba będzie obserwować. Taki zuchwały…

              Ten elf ani nie zaatakował jak wojownik, ani nie uciekł jak zwierzę. Jeśli był sam, tym lepiej, ale Thauglor nie raz już słyszał, że w lesie elfy są jak robactwo – gdy zobaczysz jednego, to kolejna ukryta setka czeka za pobliskimi liśćmi.

              Ostateczny powód, by odwiedzić swoją rodzinę, zdecydował król Leśnego Kraju. Jeśli oni także spotykali intruzów, trzeba będzie coś zrobić. Przez krótki czas można by zezwolić uchodźcom z północy na przejście przez jego królestwo… zanim on ich nie odwiedzi. Ci, którzy przeżyją, ostrzegą innych przed niebezpieczeństwem związanym z wtargnięciem na włości Thauglora. Potem nadejdzie czas, żeby się śmiać. Pomyślał Thauglor, wyobrażając sobie zapach śmiertelnego przerażenia, który sprawiał, że jego królestwo było bezpieczne.

              Ale w oczach elfa nie było strachu.
              I to niepokoiło Thauglora bardziej niż wszystkie gobliny z północnych szczytów.

 

1

 

Łowcza kompania

 

Rok Rękawicy

 

(1369 RD)

 

Król całego Cormyru uniósł błyszczący, srebrny róg myśliwski do swych ust. Trzy krótkie, ostre nuty popłynęły przez las, a po nich nastała krótka cisza. Ledwie słyszalne skrzypnięcie skórzanego siodła było jedynym dźwiękiem, jaki usłyszeli pozostali trzej myśliwi, nasłuchujący zamierającego w oddali echa. Wtedy nadeszła odpowiedź, odległa i niewyraźna – trzy krótkie wysokie nuty, a po nich długi, entuzjastyczny świst, który szyderczo wzrastał na końcu.

              Król uśmiechnął się szeroko, a jego równe zęby zabłysnęły na chwilę pod siwiejącymi wąsami.

              - To z pewnością robota wiatru Thundersworda. Sądząc po odgłosie, są o jakieś półtorej mili na wschód od nas… ze zwierzyną i bez większej ochoty na powrót. Nie będziemy się musieli o nich martwić przez jakiś czas.

              Dwaj spośród trzech towarzyszy króla Azouna, mężczyźni tak starszy jak ten który nosił koronę, skinęli i zachichotali ze zrozumiałego tylko dla nich dowcipu. Trzeci, młodszy wojownik w sztywnych i nowych skórach myśliwskich, skinął z namaszczeniem, jak gdyby król wygłosił jakąś mądrość.

              - Może znaleźli Widmowego Jelenia – dobiegł głęboki głos tęższego z dwójki starych myśliwych, zakończony łobuzerskim uśmieszkiem.

              Baron Thomdor nawet bez swojego wydatnego brzucha, musiałby być uznanym za potężnie zbudowanego mężczyznę. Jego ramiona były tak szerokie i umięśnione, jak kłąb niejednego ogiera. Był kuzynem króla, tak samo jak stary myśliwy po drugiej stronie Azouna. Thomdor przejechał rękawicą o ciemnych, kędzierzawych włosach, poprzetykanych szarością, i nachylił się w siodle, by lepiej widzieć swojego brata, orda wysokiego marszałka Cormyru.

              Książę Bhereu, drugi kuzyn króla, potrząsnął swoją łysą głową.

              - Wiedz więc, iż zapewne pozostaną tam przez większość dnia – siląc się jak najbardziej wyszukany ukłon, na jaki pozwalało mu stare, podniszczone siodło, odpowiedział drwiąco dworskim tonem, po czym wybuchł lekkim śmiechem i dodał – by wrócić na nocleg z pustymi rękami, przerażającymi opowieściami… i wściekłym pragnieniem… tego wieczora.

              - Popieram – rzekł król – a ty młody Aunadarze Bleth. Co sądzisz o tej przepowiedni?

              Młodszy mężczyzna wziął nierówny i nerwowy oddech, ale lekko się tylko zająknął, odezwawszy się.

              - Je… jeśli ścigają legendarnego Widmowego Jelenia z Królewskiego Lasu, nie postawiłbym przeciwko jeleniowi. To prawda, mają między sobą strażnika Truesilvera, a Łysy Jawn jest ich przewodnikiem, ale jeleń wymykał się nam wszystkim przez pokolenia. A poza tym, czy nawet tak szlachetna kompania łowcza pragnęłaby powalić upatrzona ofiarę króla Cormyru? – I jakby po namyśle dodał – Panie.

              Król pozwolił sobie na uśmiech.

              - Być może właśnie to trzymało go przy życiu przez te wszystkie lata. Czeka na mnie, hę?

              Skinął młodszemu mężczyźnie i dodał – Zjedźmy w stronę rzeki. Ruiny, które chciałeś zobaczyć, są właśnie tam. I tak długo, jak jesteśmy tutaj w lesie, możesz pominąć to „panie”. Azoun w zupełności wystarczy. To imię, które słyszałem już raz czy dwa razy wcześniej.

              - Jak sobie życzysz pa… eer, Azounie – rzekł młodzieniec, po czym dodał z uśmiechem – mój panie.

              Król dostrzegł to, gdy obracał swego rumaka i kierował go w dół porośniętego paprociami stoku, w kierunku szlaku wiodącego ku rzece. Młodzieniec podążył za nim, a jego wierzchowiec podrzucił głowę, stąpając po niepewnym gruncie. Dwaj królewscy kuzyni zatrzymali się z tyłu, obserwując króla i młodego rycerza balansujących między drzewami.

              - Co sądzisz o młodym Blethu? – spytał Thomdor, wskazując swoim policzkiem na oddalającego się Aunadara Bletha.

              Książę Bhereu wzruszył szerokimi ramionami.

              - Ma jakiś potencjał. Jest uprzejmy, nie będąc obłudnym. Pełen szacunku, bez przesadnego czołobicia. Ma w głowie wystarczająco wiedzy książkowej, by być interesujący, ale ma też na tyle sprytu, by nie chwalić się tym wszystkim od razu. Filfaeril już się zgadza, wiesz. Jest lepszy niż ta twoja przeciętna elita.

              - Nie tylko królowa tak sądzi – zahuczał baron. – Koronna księżniczka też go lubi.

              Gdy popędzili swoje konie w dół sypkiego stoku, którym podążył wcześniej bojowy rumak króla, pozwolił, by potężne bestie same wybrały sobie ścieżkę. Baron zaś dodał – Wiedziałeś, że oby dwoje spotkali się w bibliotece pałacowej?

              - Słyszałem o tym – odparł krzywiąc się Bhereu – choć ta historia jest wciąż ubarwiana. Natomiast struny harf i śpiewne rogi kształtują ją na tak słodką, jak żadne pieśni Rycerza Złamanego Serca. Ostatni raz kiedy ją słyszałem, opowieść głosiła i o tym, że w ułamek sekundy później nasz zuchwały młody Bleth z fasonem pociągnął ją na stół, rozrzucając tomy i zwoje na wszystkie strony. Mówią, że praktycznie scałował jej usta, nie wspominając co zrobił z dworską suknią, nim dwórki pochwyciły go, wyswobadzając królewską osobę. Po czym ona skoczyła na niego, rzucając go na następny stół, rozłożyła go i obdarowała gorącym pocałunkiem, by odwdzięczyć się za przysługę.

              Dwa mężczyźni potrząsnęli głowami z rozbawieniem, a Thomdor mruknął.

              - Najgorsze w tym jest to, że niektórzy ludzie na drugim końcu świata w to uwierzą, kiedy dojdzie to do ich uszu.

              Książę Bhereu skinął, uchylił się przed konarem drzewa i powiedział – Pełen kielich za to i więcej, jeśli Tanalasta go miłuje. Lepsze to niż gdyby król wypróbował na niej przyszłych zięciów i zmuszał ją do małżeństwa.

              - Nie widzę Azouna w takiej roli – odparł Thomdor, marszcząc brwi tak na swojego brata, jak i na zagradzający mu drogę niski konar drzewa. – Inni królowie, być może, ale wiesz przecież, że nasz Purpurowy Smok kocha obie swoje córki do szaleństwa. Prawdą jest, iż objawia się to nie tylko poprzez słodkie słówka i pocałunki.

              - Ano, ale nasz pupilek czarodziej zaczął się ostatnio bardzo przejmować nagromadzonym dziedzictwem, starożytnym rodowodem i sukcesją. Nie wskazując na nikogo, wiek dotyka nas wszystkich. Azoun najlepiej by zrobił, gdyby uporządkował swój dom zawczasu. Możesz zgadywać, jak popularny był ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl