[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ian Fleming
W tajnej służbie Jej
Królewskiej Mości
Dla Czarnego Bazyliszka w Pogoni i Hilarego Braya, którzy pośpieszyli z pomocą.
I Pejzaż nadmorski z postaciami
Był taki wrzesień, kiedy wydaje się, że lato nigdy się nie skończy. Na ośmiu kilometrach
promenady w Royale-les-Eaux, wzdłuż której biegły strzyżone trawniki, przyozdobione w
odstępach trójbarwnymi grządkami szałwii, smagliczki i lobelii, wszystko jarzyło się od sztandarów
i jaskrawych namiotów kąpielowych, maszerujących wdzięcznie po najdłuższej plaży północnej
Francji, wzdłuż linii przypływu, w licznych i przynoszących dochód batalionach. Muzyka, jeden z
tych weselących się rytmicznie walców na akordeon, grzmiała z głośników wokół basenu o
wymiarach olimpijskich, a od czasu do czasu męski głos, wybijający się ponad muzykę, podawał z
nich do publicznej wiadomości, że Philippe Bertrand, lat siedem, szuka mamusi, że Yolande Lefevre
czeka na przyjaciół pod zegarem przy wejściu albo że
madame
Dufours jest proszona do telefonu.
Od plaży, zwłaszcza z okolic trzech ogrodzonych terenów zabaw, noszących nazwy „Joie de
Vivre", „Hélio" i „Azur", dolatywał szczebiot dziecięcych okrzyków, które narastały i słabły
stosownie do emocjonalnego natężenia ich zabaw, a dalej, na twardym piasku pozostawionym przez
cofające się morze, przeraźliwe gwizdki instruktorów wychowania fizycznego komenderowały
nastolatkami, wiodąc ich przez ostatnie danie w jadłospisie tego dnia.
Piękna i naiwna panorama nadmorska: jedna z tych, dla których tłem są plaże Bretanii i Pikardii,
będące natchnieniem dla takich, którzy je utrwalali, jak Boudin, Tissot, Monet, odkąd narodziły się
– przeszło sto lat temu – plaże i kąpieliska nadmorskie.
Dla Jamesa Bonda, który tam siedział w jednym z betonowych schronów z twarzą wystawioną do
zachodzącego słońca, było w tym coś dotkliwie nietrwałego. Aż nazbyt żywo przypominało mu to
dzieciństwo – aksamitny dotyk gorącego, sypkiego i bolesną ziarnistość mokrego piasku między
palcami dziecięcych stóp, kiedy przychodził czas włożyć obuwie i skarpetki – cenny stosik morskich
muszelek i ciekawe wodorosty na framudze jego sypialni („Nie, skarbie, tego nie możemy zabrać.
Cała walizka ci się zabrudzi w środku!") – małe kraby umykające spod palców szukających
nerwowo pod wodorostami w skalnych kałużach – i jak pływał, i pływał, i pływał w tańczących
falach, w tych czasach – zdawałoby się – bez ustanku rozjarzonych od słońca, po czym to
nieuniknione, do furii doprowadzające: „Czas wychodzić!". Wszystko to miał przed sobą, swoje
własne dzieciństwo, jakby rozłożone, aby jeszcze raz mógł na nie popatrzeć. Jakże dawno minęły
te czasy wiaderka i łopatki! Jakże daleko pozostawił za sobą te piegi, tę czekoladę mleczną
Cadbury Flakes i musującą lemoniadę! Bond niecierpliwie zapalił papierosa, rozprostował kulące się
ramiona i na powrót zatrzasnął ckliwe wspomnienia w od dawna zamkniętej szufladzie. Dzisiaj jest
dorosły, ma za sobą całe lata plugawych i niebezpiecznych wspomnień: on, agent i szpieg. Nie po to
siedzi w tej betonowej kryjówce, żeby roztkliwiać się nad gromadą parszywych, małych bachorów
na plaży zaśmieconej kapslami od butelek i patyczkami od lizaków, oblewanej morzem aż gęstym
od olejków do opalania i cuchnącym od głównego ścieku z miasta Royale. Znajduje się tu,
postanowił tu być, aby szpiegować.
Szpiegować kobietę. Słońce osuwało się coraz niżej. Powietrze już pachniało wrześniowym
chłodem, który przez cały dzień czaił się pod osłoną upału. Szybko wycofujące się kohorty
kąpielowiczów zwijały swe drobne biwaki, przesączały w górę po schodach i przez promenadę,
chroniąc się w mieście, gdzie w kawiarniach zapalały się światła. Z megafonów przy basenie męski
głos ponaglał klientów: -
Allo! Allo! Fermeture en dix minutes! A dix-huit heurs, fermeture de la
piscine!
– Jak czarne sylwetki na drodze zachodzącego słońca dwie łodzie ratunkowe Bombarda, z
flagami niebieskiego krzyża na żółtym tle, mknęły na północ, w górę rzeki, aby schronić się na noc
w odległym Vieux Port. Ostatnie już bojery plażowe, jak wesołe żyrafy, pomykały wzdłuż dalekiej
linii odpływu do swojego korralu wśród piaszczystych wydm, a trzej policjanci strzegący parkingów
oddalali się na rowerach, jadąc przez topniejące szeregi samochodów, kierując się na posterunek w
środku miasta. Za kilka minut rozległa płaszczyzna piasków – linia odpływu, ciągle odstępująca,
znajdująca się już o dobre półtora kilometra dalej – wydana zostanie na pastwę mew, które zaczną
się wnet gromadnie zlatywać w poszukiwaniu resztek jedzenia, porzuconych przez plażowiczów.
Wreszcie pomarańczowa kula słońca z sykiem zapadnie się w morze i plaża pozostanie na jakiś
czas całkowicie bezludna, do czasu gdy czające się pod osłoną mroku pary wyjdą, aby szorstko,
pośpiesznie skręcać się na piasku w ciemnych zakątkach między kabinami kąpielowymi a
falochronem. Na ubitym piasku poniżej miejsca, gdzie siedział James Bond, dwie złociste
dziewczyny w wyzywających bikini zwinęły przybory do gry w jokari, której tak prowokacyjnie
oddawały się, skacząc za piłką, i wbiegły na wyścigi po schodach aż tam, gdzie schronił się Bond.
Ukazały mu swe wdzięki, przystanąwszy na chwilę pogawędki, ażeby sprawdzić, czy zareaguje, a
gdy nie objawił zainteresowania, splotły się rękoma i odeszły powoli w stronę miasta, a on został,
zastanawiając się, dlaczego francuskie dziewczęta mają pępki bardziej wystające od innych.
Czyżby to francuscy lekarze, nie lekceważąc nawet tej drobnostki, starali się już z góry
powiększać seksapil żeńskich niemowląt?
I wreszcie ratownicy wzdłuż całej plaży zagwizdali po raz ostatni na rożkach, dając znać, że
schodzą z posterunku, muzyka od basenu urwała się w pół taktu i nagle ogromne przestrzenie
piasku opustoszały.
Ale niezupełnie! O sto metrów od wysokiego brzegu, twarzą do ziemi, na płaszczu kąpielowym w
czarne i białe pasy, na swoim osobistym kawałku twardego piasku, rozłożywszy się tam przed
godziną, ta dziewczyna nie ruszyła się i wciąż leżała z rozrzuconymi rękoma i nogami dokładnie
pomiędzy Bondem a zachodzącym słońcem, które przeobrażało teraz pozostawione gdzieniegdzie
kałuże i płytkie strumyczki w krwawy, zygzakowaty wzór. Bond ciągle ją obserwował: a teraz, w
ciszy i pustce, odrobinę uważniej. Czekał, kiedy ona coś zrobi; kiedy się coś stanie, choć nie
wiedział co. Słuszniej byłoby powiedzieć, że czuwał nad nią. Instynktownie wyczuwał, że coś jej
grozi. A może w powietrzu wisi zapach niebezpieczeństwa? Nie wiedział. Ale wiedział, że nie wolno
mu jej teraz zostawić samej, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma tutaj nikogo.
Bond się mylił. Był ktoś jeszcze. Za jego plecami, w „Cafe de la Plagę" po drugiej stronie
promenady, dwaj mężczyźni w deszczowcach i ciemnych czapkach siedzieli przy odosobnionym
stoliku na krawędzi chodnika, nad wypitymi do połowy filiżankami kawy. Nie odzywali się. Tylko
siedzieli, obserwując na matowym szkle osłony, pod którą siedział Bond, niewyraźną plamę jego
ramion i głowy. Obserwowali też, ale nie tak bacznie, bielejącą w oddali plamę na piasku, jaką
tworzyła dziewczyna. Ich milczenie i niestosowny ubiór mogłyby zaniepokoić każdego, kto by ich z
kolei obserwował. Ale tego nie robił nikt, chyba że kelner, który po prostu zaliczywszy ich do
kategorii „kłopotliwych", marzył tylko, żeby się czym prędzej wynieśli.
Kiedy pomarańczowy krąg słońca dolną krawędzią dotknął morza, dla dziewczyny jakby rozległ
się sygnał. Powstała z wolna, przegarnęła sobie oburącz włosy do tyłu i poszła równym,
zdecydowanym krokiem ku słońcu i pieniącej się linii wodnej, oddalonej niemalże o dwa kilometry.
Będzie już fioletowy zmierzch, zanim dojdzie do morza, i ktoś mógłby zgadywać, że to już ostatni
dzień jej wakacji, ostatnia kąpiel.
James Bond sądził inaczej. Wyszedł ze swej osłony, zbiegł po schodach na piasek i szybkim
krokiem ruszył za nią. Za nim, po drugiej stronie promenady dwaj mężczyźni też jakby sądzili
podobnie. Jeden z nich pośpiesznie rzucił na stolik kilka monet i obaj wstali, przecięli promenadę,
idąc dokładnie noga w nogę, zeszli na piasek i z pewnego rodzaju dobitną, wojskową precyzją
szybko pomaszerowali, ramiÄ™ przy ramieniu, za Bondem.
Teraz na rozległej przestrzeni opustoszałych, pomazanych krwią piasków niesamowicie rzucał się
w oczy dziwny wzór z ludzkich postaci. Ale na pewno nie taki, w który warto się wplątać! Ten wzór
pachniał czymś niedobrym, tajemniczym. Biała dziewczyna, młody mężczyzna z gołą głową, dwóch
maszerujących za nimi krępych facetów: coś w rodzaju gry w złowróżbne podchody. Kelner w
kawiarni zgarnął monety ze stolika i patrzył na odległe postacie, wyraźnie rysujące się w ostatniej
ćwiartce oranżowego słońca. Czymś to pachnie: policja? czy na odwrót? Gęba na kłódkę; ale
zapamięta. A nuż o nim napiszą w gazetach?
James Bond szybko doganiał dziewczynę. Już wiedział, że zrówna się z nią akurat w momencie,
kiedy ona dojdzie do wody. Zaczął się zastanawiać: co jej powie? jak ma to sformułować? Przecież
nie powie: Tknęło mnie, że chcesz popełnić samobójstwo, więc poszedłem za tobą, ażeby temu
zapobiec. A znowu: Szedłem sobie po plaży i wydało mi się, że to ty Pójdziemy na drinka, jak
popływasz? – brzmiałoby dziecinnie. Wreszcie zdecydował się na: O, Trący! – a kiedy ona się
odwróci: Martwiłem się o ciebie. Przynajmniej nie zabrzmi to niestosownie, a w dodatku jest
prawdÄ….
Morze było teraz jak spiż pod żółtym jak pierwiosnek horyzontem. Od lądu zerwał się wątły,
zachodni podmuch, wynoszący rozgrzane powietrze na morze i podrywający fale, które zaczęły się
białawo kędzierzawić, jak okiem sięgnąć. Stadka mew srebrzystych leniwie podfruwały i znów
osiadały, gdy podchodziła, powietrze było pełne ich skwiru i niekończącego się chlupotu drobnych
fal. Miękki zmierzch w kolorze indy go nadawał melancholijny odcień tej samotności pustego piasku
i morza, jakże odległej teraz od swojsko rozjarzonych świateł i wakacyjnego zgiełku „La Reine de
la Cóte Opale", jak to wspaniale mianowało się Royale-les-Eaux. Bondowi zależało na
przywróceniu dziewczyny tym jasnym światłom. Patrzył na jej gibką, złocistą figurę w białym
jednoczęściowym kostiumie i zastanawiał się, kiedy głos jego dotrze do niej przez hałas mew i
morza. Zwolniła nieco, podchodząc do wody, a jej głowa w kloszu ciężkich, jasnych włosów,
sięgających do ramion, pochyliła się z lekka w zamyśleniu, a może znużeniu.
Bond przyśpieszył i znalazł się już tylko o dziesięć kroków za nią.
–Hej! Trący!
Dziewczyna nie wzdrygnęła się i nie odwróciła raptownie. Tylko zmyliła krok i przystanęła, a
później, gdy mała fala spieniła się i zamarła u jej stóp, obróciła się z wolna i stanęła do niego
twarzą. Jej oczy, zapuchnięte i mokre od łez, omijały go. Wreszcie spotkały się z jego oczyma.
Odezwała się głucho:
–O co chodzi? Czego chcesz?
–Martwiłem się o ciebie. Co tutaj robisz? Co się stało?
Dziewczyna znów spojrzała na niego. Zaciśniętą prawą dłoń podniosła do ust. Powiedziała coś,
spoza tej pięści, czego Bond nie zrozumiał. Potem jakiś głos tuż za Bondem odezwał się cicho,
jedwabiście:
–Nie ruszaj się albo dostaniesz pod kolano.
Bond okręcił się do przysiadu, z dłonią już sięgającą do broni pod marynarką. Spojrzały na niego
złośliwie srebrne oczy dwóch pistoletów.
Pomału wyprostował się. Opuścił prawą rękę wzdłuż ciała i wstrzymany oddech z cichym sykiem
uszedł mu spomiędzy zębów. Dwie kamienne twarze zawodowców powiedziały mu jeszcze więcej
aniżeli srebrne oczy dwóch luf. Żadnego napięcia czy podniecenia. W lekkim półuśmiechu wyrażał
się raczej pełny luz i satysfakcja. Ich oczy nie były nawet czujne. Raczej znudzone. Bond nieraz
już spoglądał w takie twarze. Zwykła rutyna. To zabójcy; profesjonalni zabójcy.
Bond nie miał pojęcia, co to za jedni, dla kogo pracują, o co tu w ogóle chodzi. Zgodnie z regułą, że
zmartwienie to zaliczka z góry wypłacana nieszczęściu, zanim się wydarzyło, rozluźnił mięśnie i
przestał się zastanawiać. Stał i czekał.
–Założyć ręce na kark. – Melodyjny, cierpliwy głos był najwyraźniej południowy,
śródziemnomorski. Pasował do ich twarzy: śniadych, o grubej, porowatej skórze. Mogli być z
Marsylii; albo Włosi. A może mafia? Takie twarze miewają dobrzy tajniacy albo twardzi
przestępcy. Mózg Bonda cykał i warczał, przerzucając karty jak maszyna IBM. Jakich wrogów ma
w tej okolicy? Czy nie Blofeld? Czyżby zając rzucił się na ogara?
Kiedy sytuacja staje się beznadziejna i wydaje się, że wszystko stracone, wtedy czas na okazanie
spokoju i stanowczości; a przynajmniej na obojętność. Bond uśmiechnął się w oczy temu, co
przemówił.
–Twoja matka chyba nie chciałaby usłyszeć, co robisz dzisiejszego wieczora. Jesteś katolikiem?
W takim razie pójdę ci na rękę. – Oczy facetowi zabłysły. W dziesiątkę! Bond założył i splótł ręce
na karku.
Mężczyzna odstąpił w bok, żeby mieć pole ostrzału, kiedy ten drugi wyjmował Bondowi jego
walthera PPK z miękkiej skórzanej kabury u pasa wewnątrz spodni i wprawnie przesuwał dłońmi w
dół po jego bokach, następnie od ramion do przegubów i po udach od wewnątrz. Po czym odstąpił,
schował walthera do kieszeni i znów sięgnął po własny pistolet.
Bond zerknął przez ramię. Dziewczyna nie odezwała się, ani w zaskoczeniu, ani w przestrachu.
Stała teraz plecami do nich wszystkich, patrząc na morze, jak gdyby na luzie i obojętna. Co się
dzieje, na Boga? Czyżby jej użyto na wabia? Ale kto? I co dalej? Czy zabiją go i porzucą ciało, aby
przypływ je wytoczył na brzeg? Nie przychodziło mu na myśl nic innego. Gdyby mieli coś do
załatwienia, to przecież nie pójdą we czwórkę, ot tak sobie, przez te półtora kilometra plaży z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •