[ Pobierz całość w formacie PDF ]
John Fowles - Mantissa
John Fowles
Mantissa
(Tłumaczenie: Waldemar Łyś)
Następnie, rozpatrując z uwagą czem jestem, uznałem iż mogę udać jakobym nie miał ciała i jakoby nie było
żadnego świata ani miejsca gdziebym był; nie mogę wszelako udać jakobym nie istniał. Przeciwnie, z tego właśnie iż
zamierzam wątpić o prawdzie innych rzeczy, wynika, bardzo jasno i pewnie, że istnieję; gdybym natomiast tylko przestał
myśleć, choćby nawet wszystka reszta tego co sobie wyobraziłem była prawdą, nie miałbym żadnej przyczyny mniemać iż
istnieję. Poznałem stąd, że jestem substancyą, której całą istotą lub przyrodą jest jeno myślenie, i która, aby istnieć, nie
potrzebuje żadnego miejsca, ani nie zależy od żadnej rzeczy materyalnej; tak iż to JA, to znaczy dusza, przez którą jestem
tem czem jestem, jest zupełnie odrębna od ciała, a nawet łatwiejsza do poznania niż ono, i że, gdyby nawet ono nie istniało,
byłaby i tak wszystkiem czem jest.
René Descartes,
Discours de la Méthode
SYLWJA.
Dość tej paplaniny! Przepowiedziano mi za męża człowieka z dobrego domu i nic z tego nie opuszczę.
DORANT.
Do kata! Gdybym miał tę zaletę, przepowiednia byłaby groźna; lękałbym się, iż na mnie skrupi się jej
wyrok. Nie mam zbytniej wiary w astrologję, ale mam jej wiele w twą śliczną twarzyczkę.
SYLWJA.
(
Na stronie
)
.
Nie myśli przestać. (
Głośno
). Skończysz raz? Co cię obchodzi przepowiednia, skoro ty
właśnie jesteś z niej wyłączony.
DORANT.
Nie wywróżyła, że się w tobie nie zakocham.
SYLWJA.
Nie; ale powiedziała, że nic na tem nie zyskasz, a ja to potwierdzam... Możesz się obejść bez mówienia
mi o miłości, jak myślę?
DORANT.
Ty mogłabyś się obejść bez budzenia jej we mnie.
SYLWJA.
Ech, pogniewam się: niecierpliwisz mnie, w istocie; jeszcze raz ci powtarzam, przestań być czułym
kochankiem.
DORANT.
Więc przestań ty być sobą.
Marivaux,
Le Jeu de l'Amour et du Hasard
I
Przedstawiane zwykle były jako młode, skromne, rozmiłowane w samotności, piękne dziewice. Ich szaty różniły się
stosownie do sztuk lub nauk, których były opiekunkami.
Lemprière, pod Musae
Ono świadome było świetlistej i nieskończonej mgiełki, jak gdyby unosiło się, boskie, alfa i omega, ponad morzem
oparów i spoglądało w dół; potem stało się już mniej radosne, po chwili nieokreślonej długości, pełnej szemrzących głosów
i majaczących kształtów, które zawęziły wrażenie niezmierzonej przestrzeni i bezkresu w coś znacznie bardziej
ograniczonego i nieprzyjemnego. Stamtąd, z nagłym poczuciem nieuchronności upadku, szmery zogniskowały się w głosy,
cienie w twarze. Jak w jakimś niezrozumiałym zagranicznym filmie, wszystko było obce; język, miejsce i obsada. Obrazy i
znaczenia zaczęły się rozmywać, już to chwilowo się zlewając, już to dzieląc jak wodne ameby, bez wątpienia pracowicie,
lecz bezcelowo. Te konfiguracje kształtów i uczuć, powiązanych ze sobą morfów i fonemów powróciły jak zapamiętane raz
na zawsze algebraiczne formuły ze szkolnych czasów; choć to, do czego są one stosowane i po co w ogóle istnieją, zostało
już kompletnie zapomniane. Ono było świadome, bez wątpienia; lecz pozbawione zaimka, wszystkiego, co odróżnia
człowieka od człowieka; i pozbawione czasu, wszystkiego, co odróżnia teraźniejszość od przeszłości i przyszłości.
Przez moment poczucie bezosobowości wiązało się z przyjemnym uczuciem wyższości, świadomości wzniesienia
się ponad otoczenie. Jednak nawet to uczucie zostało wkrótce brutalnie rozproszone przez nieubłaganego demona
rzeczywistości. Dokonując psychicznej wolty ono nieodwołalnie zmuszone zostało do przyznania, że nie tylko nie unosiło
się majestatycznie w stratosferze, przystrojone w jambiczne pentametry, lecz że leżało na plecach w łóżku. Nad głową
znajdowała się ścienna lampa, schludny, prostokątny kawałek matowego, białego plastyku. Światło. Noc. Nieduży
bladoszary pokój, kolor skrzydła szarej mewy. Wieczna pustka, co najmniej bezruch, a w każdym bądź razie kompletne nic.
Gdyby nie wpatrujące się weń dwie kobiety.
Niejasno zganione surowym wyrazem twarzy bliższej z nich, ono uczyniło kolejny nieświadomy wywód: z jakiegoś
powodu było w centrum uwagi, było jakimś “Ja". Twarz uśmiechnęła się i zniżyła; malowała się na niej mieszanina troski i
sceptycyzmu, obawa przemieszana z zapewne nieświadomym podejrzeniem o symulowanie.
— Kochanie?
Kolejnym boleśnie szybkim skrótem myślowym ono zdało sobie sprawę z tego, że nie jest tylko jakimś tam “Ja",
lecz jest “Ja" męskim. To stąd niewątpliwie pochodziło ogarniające go poczucie poniżenia, bezsilności i głupoty. “Ono",
“Ja", a właściwie “On" przyglądał się, jak usta zniżają się lotem spadochroniarza i lądują na jego czole. Dotyk i zapach —
to nie mógł być film ani sen. Twarz zawisła nad jego twarzą. Wyszeptała słowa dobyte z czerwonego otworu.
— Kochanie, wiesz, kim jestem?
Spojrzał bezmyślnie.
— Jestem Claire.
Nic mu to nie mówiło.
— Twoja żona, kochanie. Pamiętasz?
— Żona?
Dziwne i niepokojące uczucie: wiedzieć, że coś się powiedziało, lecz tylko ze względu na bliskość źródła dźwięku.
Brązowe oczy wskazywały na przerażającą głębię zdrady małżeńskiej. Próbował połączyć słowo z osobą, osobę z istotą; na
1 / 57
John Fowles - Mantissa
próżno; w końcu przeniósł oczy na młodszą kobietę stojącą dalej, po drugiej stronie łóżka. Również się uśmiechała, lecz
jakoś obojętnie iż zawodową wprawą. Skrupulatna obserwatorka, trzymała ręce w kieszeniach i ubrana była w biały
lekarski fartuch. Jej usta również poczęły jakieś słowa.
— Czy może mi pan podać swoje nazwisko?
Oczywiście. Nazwisko! Nie ma nazwiska. Nic nie ma. Nie ma przeszłości, miejsca ani czasu. Zdał sobie sprawę z
głębi otchłani i, niemal równocześnie, z jej nieuleczalności. Desperacko próbował, jak człowiek tracący grunt pod nogami,
lecz czegokolwiek by usiłował dotknąć lub ogarnąć, natrafiał na pustkę. Niespodziewanie gwałtownie przerażony wpił się
wzrokiem w oczy kobiety w białym fartuchu. Podeszła o krok czy dwa.
— Jestem lekarzem. A to jest pańska żona. Proszę na nią spojrzeć. Czy pan ją sobie przypomina? Czy widział ją pan
już kiedyś? Czy ją pan kojarzy?
Spojrzał. W wyrazie twarzy żony było coś znajomego, lecz było to opryskliwe, nieomal bolesne, jak gdyby
właścicielka twarzy czuła się urażona zarówno idiotycznością sytuacji, jak i jego milczącym spojrzeniem. Wyglądała na
zdenerwowaną i zmęczoną, na twarzy miała zbyt dużo makijażu, jak ktoś, kto założył maskę, by nie krzyczeć. A przede
wszystkim, żądała czegoś, czego nie mógł jej dać.
Jej usta zaczęły wymieniać nazwy, nazwiska ludzi, nazwy ulic, nazwy miejsc, bezładne fragmenty zdań. Niektóre z
nich zostały powtórzone. Być może słyszał je już wcześniej jako słowa; nie miał jednak pojęcia, dlaczego miałyby być
istotne ani dlaczego coraz bardziej brzmiały jak wykaz popełnionych przez niego zbrodni. W końcu przecząco pokręcił
głową. Miał ochotę zamknąć oczy, by znów doświadczyć spokoju zapomnienia, by znów stać się pustą kartą niepamięci.
Kobieta pochyliła się jeszcze niżej, bacznie mu się przyglądając.
— Kochanie, proszę, spróbuj. Proszę. Zrób to dla mnie. — Odczekała chwilkę, a potem podniosła wzrok. —
Obawiam się, że to na nic.
Teraz z kolei lekarka nachyliła się nad nim. Poczuł jej palce delikatnie podnoszące mu powieki. Sprawdzała źrenice.
Uśmiechnęła się do niego jak do dziecka.
— To jest separatka w szpitalu. Jest pan zupełnie bezpieczny.
— Szpital?
— Wie pan, co to jest szpital?
— Wypadek?
— Odcięli prąd. — Jej oczy ożywił odcień sarkazmu, zbawcza odrobina humoru. — Wkrótce podłączymy pana na
nowo.
— Nie pamiętam, kim...
— Tak, wiemy.
— Miles? Odezwała się druga kobieta.
— Jakie mile?
— Twoje imię. Nazywasz się Miles, kochanie. Miles Green.
Mignięcie czegoś nieznajomego, jak skrzydło nietoperza o zmierzchu; zbyt szybkie, by je uchwycić.
— Co się stało?
— Nic, kochanie. Nic, czego by nie można wyleczyć.
Wiedział, że to nieprawda; i że ona wie, że on wie. W ogóle zbyt dużo wiedziała.
— Kim jesteś?
— Claire. Twoja żona.
Wymówiła imię powtórnie, niepewnie, jak gdyby sama zaczynała w nie wątpić. Przeniósł wzrok z niej na sufit.
Wyglądał dziwnie, lecz kojąco: szary jak mewy, tak, znał mewy; lekko wygięty, jakby pikowany lub wyściełany w małe
kwadraty, a każdy z nich zwieszał się, wybrzuszony, a w środku miał mały, obciągnięty materiałem, szary guzik.
Wyglądało to jak odwrócone nieskończone rzędy małych, lecz doskonale regularnych krecich kopców lub mrowisk.
Gdzieś, w tej chwilowej ciszy, pojawił się natrętny dźwięk jak niesłyszalne dotychczas tykanie zegara. Lekarka znów się
nad nim pochyliła.
— Jakiego koloru są moje oczy?
— Ciemnobrązowe.
— Moje włosy?
— Ciemne.
— Cera?
— Blada. Gładka.
— Hę mogę mieć lat?
Przyjrzał się.
— Niech pan zgadnie.
— Dwadzieścia siedem. Osiem.
— Dobrze. — Uśmiechnęła się zachęcająco, po czym kontynuowała swym neutralnie żywym głosem: — Kto
napisał
Klub Pickwicka
?
— Dickens.

Sen nocy zimowej
?
Nie wie pan?
— Letniej. — Znów na nią spojrzał.
— W porządku. Kto?
— Shakespeare.
— Czy pamięta pan którąś z postaci?
— Dupek. — Dodał: — Tytania.
— Dlaczego pamięta pan akurat tych dwoje?
— Bóg jeden wie.
— Kiedy ostatni raz widział pan to na scenie?
Zamknął oczy i pomyślał, potem znów je otworzył i pokręcił głową.
— Mniejsza o to. Osiem razy osiem?
— Sześćdziesiąt cztery.
2 / 57
John Fowles - Mantissa
— Trzydzieści odjąć dziewiętnaście?
— Jedenaście.
— Dobrze. Piątka.
Wyprostowała się. Chciał powiedzieć, że odpowiedzi przyszły znikąd, że to, iż w jakiś tajemniczy sposób był w
stanie poprawnie odpowiedzieć na pytania, tylko pogorszy ich niezrozumienie. Usiłował usiąść, ale był słaby, coś go
powstrzymywało. Pościel, ciasno owinięta wokół niego, i jakaś wewnętrzna słabość jak w koszmarach, gdzie chęć ruchu i
sam ruch rozdzielają wieki. Czuł się jak dziecko w kołysce.
— Proszę leżeć spokojnie, panie Green. Dostał pan środki uspokajające.
Jego wewnętrzne poczucie zagrożenia rosło. Jednak te żywe i baczne oczy wzbudzały zaufanie. Była w nich niema
ironia starej kochanki — kompletnie już niezaangażowanej, lecz wciąż jeszcze przechowującej w sercu cień czułego
zainteresowania. Druga kobieta poklepała go po ramieniu, domagając się dozy zainteresowania.
— Nie wolno nam się denerwować. To potrwa tylko kilka dni.
Niechętnie przeniósł wzrok na jej twarz; “my" wyzwoliło w nim uszczypliwość.
— Nigdy przedtem cię nie widziałem.
Zaśmiała się, bezgłośny wybuch, jakby była rozbawiona jego niedorzecznością.
— Chyba jednak tak, kochanie. I to codziennie przez prawie dziesięć ostatnich lat. Jesteśmy małżeństwem. Mamy
dzieci. To musisz pamiętać.
— Nic nie pamiętam.
Zaczerpnęła powietrza, lekko pochyliła głowę, a potem znów spojrzała na lekarkę, która — czuł to — choć
skrywała to za zasłoną rutyny, dzieliła jego rosnącą niechęć do tego ucieleśnienia wyrzutów, tego moralnego imperatywu.
Kobieta zbyt natarczywie usiłowała rozciągnąć na niego swe prawo własności; a przecież najpierw trzeba samemu dobrze
wiedzieć, kim się jest, żeby oddać się komuś we władanie. Czuł przemożną potrzebę nietykalności: mogła udawać, że jest
jej własnością, na to nic nie mógł poradzić. Ale nie będzie potulnym barankiem, żeby potwierdzić jej pretensje. Najlepiej
byłoby odzyskać nicość, otchłań zapomnienia, szarą, tykającą ciszę. Pozwolił opaść powiekom, lecz niemal natychmiast
usłyszał głos lekarki.
— Chciałabym rozpocząć wstępną terapię, pani Green.
— Tak, oczywiście. — Dostrzegł sztuczny uśmiech żony-twarzy posłany nad łóżkiem, uśmiech kobiety do kobiety.
— To ulga wiedzieć, że jest w tak dobrych rękach. — A potem: — Da mi pani znać zaraz, kiedy...?
— Natychmiast. Proszę się nie obawiać. Ta dezorientacja jest całkiem normalna.
Kobieta, rzekomo jego żona, spojrzała na niego z góry, wciąż nie do końca przekonana, wciąż niemo
oskarżycielska. Zdał sobie sprawę, lecz z rozdrażnieniem, a nie ze zrozumieniem, że jest zagubiona, że nie ma recepty na
takie sytuacje.
— Miles, przyjdę znowu jutro. — Nic nie powiedział. — Proszę, spróbuj pomóc pani doktor. Wszystko będzie
dobrze. Dzieci tęsknią za tobą. — Spróbowała po raz ostatni: — Jane? Tom? David?
Jej głos brzmiał niemal zalotnie, przez co te słowa bardziej kojarzyły się z nie zapłaconymi rachunkami, minionym
szaleństwem wydatków niż z dziećmi. Znów lekko zaczerpnęła powietrza, po czym pochyliła się i musnęła ustami jego
usta. Zatykam flagę. Obejmuję to terytorium w posiadanie.
Nie patrzył na nią, gdy wychodziła, lecz leżał wpatrując się w sufit, ręce pod pościelą wyciągnięte wzdłuż boków.
Kobiety rozmawiały przy drzwiach ściszonym głosem; nie widział ich. Środki uspokajające. Odcięcie prądu. Narkoza.
Operacja. Podciągnął stopy i dotknął ręką nogi. Goła skóra. Sięgnął wyżej. Goła skóra. Drzwi zamknęły się, lekarka znów
była przy nim. Nacisnęła przycisk dzwonka przy łóżku i przez chwilę bacznie mu się przyglądała.
— Musi pan spróbować zrozumieć, że dla nich to też jest szok. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że
rozpoznanie przez innych stanowi dla nich dowód ich istnienia. Kiedy znajdą się w takiej sytuacji jak ta, zaczynają się bać.
Tracą poczucie bezpieczeństwa. Rozumie pan?
— Nic nie mam na sobie.
Uśmiechnęła się przelotnie na dźwięk jego słów; a może śmiała się z tego, że bardziej szokująca od utraty pamięci
była dla niego strata ubrania.
— Niczego pan nie potrzebuje. Tutaj jest bardzo gorąco. Na dobrą sprawę, dużo za gorąco. — Dotknęła własnego
fartucha. — Nie mam nic pod spodem. Tak jest ustawiony termostat, wszyscy się na to skarżymy. A na dokładkę nie ma
okien — powiedziała. — Wie pan, co to jest termostat?
— Mniej więcej.
Wyciągnął nieco szyję i po raz pierwszy rozejrzał się po pokoju. Faktycznie, nie było okna, a za całe umeblowanie
służyły mały stolik i krzesło w przeciwległym kącie pokoju. Ściany były wyłożone szarym materiałem tak jak sufit. Nawet
drzwi naprzeciwko łóżka były wyściełane. Oszczędzono jedynie podłogę, próbując w ten sposób złamać monotonię całej
reszty: wyłożona była dywanem w kolorze cielistoróżowym, kolorze zwanym niegdyś przez malarzy starym różem.
Pikowane, wyściełane więzienie: brak mu było słów, lecz gdy odnalazł wzrok lekarki, ta domyśliła się, co go gnębi.
— To dla wyciszenia. Najnowsza rzecz. Izolacja akustyczna. Przeniesiemy pana natychmiast, gdy pański stan
zacznie się poprawiać.
— Zegar.
— Tak. — Pokazała go. Wisiał za nim na ścianie w rogu po lewej stronie. Był to przeładowany ozdobami
szwajcarski zegar z kukułką; miał alpejski daszek i pełen był dziwacznych postaci, pasterzy, krów, alpejskich rogów,
szarotek i Bóg wie czego jeszcze, wyrzeźbionych w każdym dostępnym miejscu brązowej drewnianej powierzchni, i czynił
absurdalnie dużo zamieszania. — Zostawił go nam poprzedni pacjent. Irlandczyk. Sądziliśmy, że dzięki niemu jest tutaj
przytulniej.
— Jest okropny.
— Nie będzie panu przeszkadzał. Odłączyliśmy mechanizm wybijania godzin. Już nie kuka.
Wpatrywał się w ohydny zegar: w jego obłąkańczo zaśmiecony przód, w wypadające wnętrzności ciężarków i
łańcuchów. Przeszkadzał mu, przypominał coś, czego się obawiał; nie wiedział dlaczego; była to jakaś anomalia, coś, co w
nieokreślony sposób przypominało mu o wszystkim, czego nie pamiętał.
— Czy on wyzdrowiał?
— To był raczej skomplikowany przypadek.
3 / 57
John Fowles - Mantissa
Odwrócił głowę i ponownie na nią spojrzał.
— Nie wyzdrowiał?
— Opowiem panu o nim, kiedy poczuje się pan lepiej.
Zastanowił się przez chwilę.
— To nie jest...
— Nie jest co?
— Wariaci?
— Broń Boże. Jest pan tak samo przy zdrowych zmysłach jak ja. A może nawet bardziej.
Usiadła na brzegu łóżka. Ręce miała złożone na piersi, odwróciła się w jego stronę; czekali, aż ktoś odpowie na
dzwonek. W górnej kieszeni fartucha miała wpięte dwa pióra i pochewkę termometru. Jej ciemne włosy związane były
ciasno na karku. Była bez makijażu, lecz w jej twarzy było coś elegancko klasycznego, coś śródziemnomorskiego. Skórę
miała bardzo jasną; spod bladości biło ciepło, niewykluczone, że w jej żyłach płynęła włoska krew, choć maniery miała
doskonale angielskie. Niewątpliwie pochodziła z dobrej, a nawet bardzo dobrej rodziny. Jedna z tych młodych kobiet, które
dzięki swojej inteligencji decydują się na poważną karierę zawodową, a nie na życie w bezczynności. Zastanawiał się, czy
nie była przypadkiem Żydówką, szlachetnym, młodym pędem jednego z tych znamienitych rodów, które od dawna łączą
wielkie bogactwo z wykształceniem i zaangażowaniem w służbie publicznej. A potem zaczął się zastanawiać, skąd, do
licha, w ogóle takie myśli przychodzą mu do głowy.
Wyciągnęła rękę i poufale klepnęła go w bok.
— Wszystko będzie w porządku. Mieliśmy cięższe przypadki.
— Czuję się, jakbym znowu był dzieckiem.
— Wiem. Terapia może nie poskutkować od razu. Oboje musimy być cierpliwi. — Uśmiechnęła się. — Że tak
powiem. — Wstała, jeszcze raz nacisnęła dzwonek przy łóżku i wróciła na swoje miejsce.
— Co to za miejsce?
— Szpital Centralny. — Przyjrzała mu się. Pokręcił głową. Opuściła wzrok, przez moment nic nie mówiła, a potem
rzuciła jedno ze swych kpiących spojrzeń. — Moim zadaniem jest przywrócić sprawność pańskiej pamięci. Proszę
pomyśleć. Każdy wie, co to jest Szpital Centralny.
Skupił się; w jakiś szczególny sposób czuł, że to strata czasu i że lepiej będzie w ogóle nie próbować. Po
chwilowym szoku nie było to aż tak nieprzyjemne, to całkowite oderwanie się od tego, czym się kiedyś było lub mogło
być: nikt od niego niczego nie oczekiwał, niczym się nie przejmował, zapomniał o zmartwieniach, choć ich brak
uświadamiał mu ich istnienie — ciężar, którego nigdy nie doświadczył, choć w głębi duszy czuł ulgę. Przede wszystkim
miał poczucie ukojenia, że znajduje się w rękach i pod opieką tej opanowanej i kompetentnej młodej kobiety. W
dyskretnym wycięciu białego fartucha widać było delikatną szyję.
— Chciałbym zobaczyć swoją twarz.
— Ja jestem pańskim lustrem. Na razie.
Spojrzał w nie, lecz nie zobaczył niczego szczególnego.
— Czy ja przypadkiem nie miałem wypadku?
Miała poważną minę.
— Niestety tak. Został pan zamieniony w żabę. — Powoli, widział to w jej oczach, zrozumiał, że wyśmiewa jego
przesadne obawy. Zdobył się na blady uśmiech. — Tak lepiej — powiedziała.
— Czy wie pani kim... kim byłem?
— Jestem.
— Jestem.
— Tak.
Chciał, by mówiła dalej. Ale ona obserwowała go tylko w milczeniu: kolejny sprawdzian.
— Nie powie mi pani.
— To pan mi to powie. Wkrótce.
Milczał przez chwilę.
— Domyślam się, że jest pani...
— Kim?
— Kozetki, no wie pani.
— Psychiatrą?
— Właśnie.
— Neurologiem. Nienormalne funkcjonowanie mózgu. Specjalizuję się w mnemonologii.
— Co to jest?
— Jak działa pamięć.
— Albo nie działa.
— Czasami. Chwilowo.
Włosy miała związane na karku wstążką, był to jedyny kobiecy element jej stroju. Na końcach wstążki widoczny
był wzór, który składał się przemiennie z niewielkich różyczek i pojedynczych, eliptycznych, czarnych liści na białym tle.
— Nie wiem, jak się pani nazywa.
Odwróciła się ku niemu i wsunęła kciuk pod lewą połę fartucha. Był na niej mały pasek plastyku z nazwiskiem: DR
A. DELFIE. Po czym, jakby ujawnienie tego niewielkiego biurokratycznego detalu na swój temat było nie dość kliniczne,
wstała.
— Och, gdzież jest ta siostra?!
Otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz; widocznie na próżno, bo jeszcze raz podeszła do łóżka i nacisnęła
dzwonek. Tym razem długo i natarczywie. Spojrzała na niego z góry, usta miała kwaśno zaciśnięte; odebrała mu tym
samym możliwość postawienia jej zarzutu o niecierpliwość.
— Jak długo tutaj jestem?
— Zaledwie kilka stron.
— Stron?
Złożyła ręce, a w swych czujnych oczach znów miała cień kpiny.
4 / 57
John Fowles - Mantissa
— A co powinnam powiedzieć?
— Dni.
— Dobrze. — Uśmiechnęła się szerzej.
— Dlaczego powiedziała pani “stron"?
— Stracił pan swoją tożsamość, panie Green. Muszę skupić się na pańskim poczuciu rzeczywistości. Wydaje się w
niezłej formie.
— Coś jakby zgubić swój cały bagaż.
— Lepiej bagaż niż członki, jak powiadają.
Wpatrywał się w sufit i usilnie próbował na nowo zdobyć przeszłość, miejsce, cel.
— Zdaje się, że przed czymś uciekam.
— Być może. Po to my tutaj jesteśmy. Żeby pomóc panu to odkopać. — Dotknęła jego nagiego ramienia. — Lecz
teraz powinien pan przestać się martwić. Po prostu się rozluźnić.
Jeszcze raz podeszła do drzwi. Panowała za nimi osobliwa ciemność, niczego nie mógł dojrzeć. Wpatrywał się w
wyściełany, łukowaty sufit, w gęstwinę małych, wiszących poduszeczek, z których każda zakończona była guzikiem.
Pomimo całej swej szarości przypominały piersi, piersi uczennic, rząd za rzędem, sklepienie pełne zwieńczonych sutkami
pączków. Chciał to pokazać lekarce, lecz ta nadal stała w otwartych drzwiach; a potem intuicja podpowiedziała mu, że nie
jest to coś, na co powinien zwrócić uwagę lekarzowi-kobiecie. Było to zbyt osobiste, zbyt wymyślne i mogłaby poczuć się
urażona.
Wreszcie lekarka odwróciła się. Ktoś szybko wszedł za nią do pokoju: młoda pielęgniarka karaibskiej urody, biały
czepek i śniada twarz ponad wykrochmalonym niebiesko-białym fartuchem. W ręku trzymała zrolowane impregnowane
prześcieradła. Przewróciła oczami na widok lekarki.
— Siostra na wojennej ścieżce. A to coś nowego. — Lekarka z rezygnacją kiwnęła głową i odezwała się do niego:
— To jest siostra Cory.
— Miło tu pana widzieć, panie Green.
Spojrzał na pielęgniarkę zbaraniałym wzrokiem.
— Przepraszam.
Figlarnie pogroziła mu palcem; błysk w brązowych oczach, niski, śpiewny głos.
— A teraz koniec z przeprosinami. Bo dostaniesz po uszach.
Ładna dziewczyna, humor, wesoła apodyktyczność. Jakimś rzadkim zbiegiem okoliczności, pomimo niewątpliwych
rasowych różnic genetycznych, jej oczy były dokładnie tego samego koloru co oczy lekarki.
— Siostro, proszę zamknąć drzwi. Chciałabym zacząć.
— Oczywiście.
Jeszcze raz doktor Delfie stanęła z założonymi rękami. Niewątpliwie była to jej ulubiona poza. W jej spojrzeniu
przez chwilę widać było zaciekawienie i wahanie, jakby nie była pewna, jaką terapię powinna zastosować; jakby widziała
w nim raczej problem, a nie człowieka. W końcu uśmiechnęła się lekko.
— To nie będzie bolało. Wielu pacjentów uważa, że jest to przyjemny relaks. — Spojrzała na siostrę, która stanęła
po drugiej stronie łóżka. — W porządku?
Pochyliły się i wprawnie wyciągnęły kołdrę spod materaca, najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Serią
szybkich ruchów zwinęły ją do końca łóżka. Próbował usiąść. Natychmiast obie znalazły się przy nim i stanowczo, choć
delikatnie przytrzymały go.
Doktor Delfie odezwała się:
— Proszę leżeć. Właśnie tak. — Jej głos, mimo że cichy, był wyraźnie ożywiony; widziała jego zażenowanie. —
Drogi panie, jestem lekarzem, a to jest pielęgniarka. Codziennie widujemy nagie męskie ciała.
— Tak. Przepraszam — dodał.
— Musimy teraz podłożyć impregnowane prześcieradło. Proszę obrócić się w moją stronę. — Odwrócił się; czuł,
jak pielęgniarka układa prześcieradło wzdłuż jego pleców. — A teraz w drugą stronę. Na prześcieradło. Właśnie tak.
Dobrze. A teraz z powrotem na plecy. — Wpatrywał się w wyściełany sufit. Prześcieradło pod nim zostało naciągnięte. —
A teraz proszę podnieść ręce i włożyć je sobie pod głowę. O tak. Dobrze. Proszę zamknąć oczy i odprężyć się. Jest pan w
najlepszym tego typu szpitalu w Europie. Mamy bardzo wysoki wskaźnik wyleczeń. Nie jest pan już pacjentem bez
pamięci; od tej pory jest pan na drodze do jej odzyskania. Proszę rozluźnić mięśnie. Wyłączyć się. Wszystko będzie dobrze.
— Nastąpiła chwilowa przerwa. — Spróbujemy teraz zbadać pewne reakcje nerwowe. Musi pan leżeć zupełnie
nieruchomo.
— Tak.
Oczy miał posłusznie zamknięte. Przez kilka kolejnych chwil panowała cisza przerywana jedynie tykaniem zegara,
po czym lekarka odezwała się cicho:
— W porządku, siostro.
Dwie lekkie dłonie dotknęły wewnętrznej strony ramion wyciągniętych na poduszce, przesunęły się do pach, a
potem powędrowały niżej, wzdłuż boków; zatrzymały się na kościach bioder i spoczęły na nich.
— Moje ręce są przyjemne i ciepłe, panie Green?
— Tak, dziękuję.
Pielęgniarka cofnęła dłonie, lecz tylko na chwilę. Jedna z nich zręcznie uniosła jego miękki członek, opuściła go i
położyła się na nim; palce drugiej ręki oplotły mu mosznę i zaczęły ją powoli masować. Otworzył z przerażeniem oczy.
Lekarka pochyliła się nad nim.
— Ośrodek pamięci w mózgu jest blisko powiązany z ośrodkiem zawiadującym czynnościami gonad. Musimy
upewnić się, że funkcjonuje on normalnie. To rutynowe badanie. Nie ma powodu do wstydu. A teraz proszę zamknąć oczy.
W jej wzroku nie było już ani wesołości, ani wyrafinowania, jedynie zawodowa powaga. Znów zamknął oczy.
Masaż moszny trwał dalej. Druga ręka zaczęła głaskać obnażoną spodnią część członka. Choć nie czuł się ani trochę
odprężony, ruchy te wydały mu się kliniczną rutyną. Jak gdyby na potwierdzenie, lekarka zwróciła się ponad jego ciałem
do pielęgniarki:
— Czy zrobili już coś z tym zatkanym odpływem?
— Chyba pani żartuje.
5 / 57
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl