[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZAJÅšCIE Z RUXTONEM
Jestem Indianinem z bitnego szczepu Czarnych Stóp. Ojczyzna moja należy do krain najpiÄ™kniejszych na Å›wiecie. SÄ… to prerie u podnóży Gór Skalistych, tam gdzie rozcina je granica miÄ™dzy KanadÄ… a Stanami Zjednoczonymi, prerie niezwykle rozfalowane, jak gdyby twórczy wicher wzburzyÅ‚ morze bujnych traw. Liczne rzeki, spÅ‚ywajÄ…ce ze Å›nieżnych stoków górskich, wyżłobiÅ‚y tu gÅ‚Ä™bokie doliny, a w tych dolinach, w gÄ…szczu leÅ›Ânym roiÅ‚o siÄ™ od wszelakiej zwierzyny.
ZwierzÄ…t futerkowych, zwÅ‚aszcza bobrów, byÅ‚o u nas dawÂniej tak wiele, że wszystkie sÄ…siednie szczepy, a wiÄ™c Kri, Assiniboinowie, Siouxowie, Wrony wkradaÅ‚y siÄ™ na nasze Å‚owiska i trzeba byÅ‚o staczać z nimi bezustanne walki. Jeszcze gorzej byÂÅ‚o z biaÅ‚ymi Å‚owcami, którzy wdzierali siÄ™ do nas od przeszÅ‚o wieku i mieli znakomite strzelby. Ale im wszystkim szczep nasz dawaÅ‚ radÄ™, byÅ‚ natomiast bezsilny wobec innej, zabójczej broÂni, jakÄ… biaÅ‚y czÅ‚owiek nam przywlókÅ‚: czarna ospa, srożąca siÄ™ na preriach w 1838 roku, wyniszczyÅ‚a trzy czwarte naszego szczepu.
WyszliÅ›my z tej klÄ™ski osÅ‚abieni, chociaż nie mniej bitni, moÂże nawet odważniejsi i bardziej nieustÄ™pliwi niż poprzednio. ZawziÄ™cie walczÄ…c z sÄ…siednimi szczepami utrzymywaliÅ›my naÂsze bogate Å‚owiska, a zachÅ‚anność biaÅ‚ego czÅ‚owieka dawaÅ‚a nam siÄ™ teraz mniej we znaki. Po prostu żyliÅ›my na uboczu. ZÅ‚owieszcze szlaki biaÅ‚ego czÅ‚owieka poszÅ‚y innymi drogami. Szlaki jego wiodÅ‚y do krain, gdzie w ziemi znajdowano zÅ‚oto, wiÄ™c do Kalifornii, do Colorado, do Wyomingu, do Czarnych Gór. U nas zÅ‚ota nie byÅ‚o. Nie potrzebowaliÅ›my staczać rozÂpaczliwych wojen, jak Siouxowie i Szijenowie, nasi sÄ…siedzi na poÅ‚udniu. To oczywiÅ›cie nie uchroniÅ‚o nas od losu wszystkich innych Indian: Amerykanie, a nieco później po nich KanadyjÂczycy, opanowali prerie i Góry Skaliste zwykÅ‚Ä… siÅ‚Ä… swej przeÂważajÄ…cej stokrotnie liczby i zmusili nas do pójÅ›cia na ograniÂczone tereny tak zwanych rezerwatów. PoczÄ…wszy mniej wiÄ™Âcej od roku 1880 nastaÅ‚a dla nas smutna era biaÅ‚ego czÅ‚owieka, kiedy to wielkie stada bizonów, nasz główny pokarm, stopniaÂÅ‚y zastraszajÄ…co szybko pod strzelbami amerykaÅ„skich myÅ›liÂwych.
UrodziÅ‚em siÄ™ akurat na pograniczu tych dwóch wielkich okresów na preriach, okresu indiaÅ„skiego i okresu biaÅ‚ego czÅ‚oÂwieka. MÅ‚odość miaÅ‚em jeszcze niezmiernie szczęśliwÄ…. WÄ™droÂwaliÅ›my wciąż swobodnie po preriach, podniecajÄ…ce utarczki z innymi szczepami dopiero zanikaÅ‚y, a biaÅ‚a rÄ™ka jeszcze nie byÅ‚a tak twarda i nie dÅ‚awiÅ‚a naszej wolnoÅ›ci. W obozach InÂdian rozlegaÅ‚y siÄ™ wesoÅ‚e Å›piewy, taÅ„czyli wojownicy, choÂciaż czuliÅ›my, że zbliża siÄ™ do nas nieubÅ‚agane przeznaczenie.
Jedno z pierwszych dzieciÄ™cych przeżyć, jakie z tych lat pozostaje mi w pamiÄ™ci, dotyczyÅ‚o wÅ‚aÅ›nie zagadnienia biaÅ‚eÂgo czÅ‚owieka. MiÄ™dzy moim ojcem i moim stryjem, HuczÄ…cym Grzmotem, wybuchÅ‚a gÅ‚oÅ›na sprzeczka. Ostre ich sÅ‚owa jak gdyÂby przebudziÅ‚y mnie do Å›wiadomego życia. SiedzieliÅ›my przy ognisku w obszernym namiocie. Na dworze byÅ‚a wichura; czÄ™Âste jej podmuchy wpadaÅ‚y do Å›rodka i szarpaÅ‚y ognisko, aż dym gryzÅ‚ mnie w oczy. SiedziaÅ‚em przytulony do boku ojca, który coÅ› gÅ‚oÅ›no prawiÅ‚ ponad mojÄ… gÅ‚owÄ…. Naprzeciw nas siedziaÅ‚ stryj, HuczÄ…cy Grzmot, równie rozgniewany jak ojciec. Do dziÅ› pamiÄ™tam jego paÅ‚ajÄ…ce oczy. W namiocie byÅ‚o wiele ludzi.
Wtedy nie rozumiaÅ‚em dobrze, o co chodziÅ‚o, i dopiero znaczÂnie później uÅ›wiadomiÅ‚em sobie przyczynÄ™ zatargu. Stryj sprzyÂjaÅ‚ Amerykanom niemal sÅ‚użalczo i córkÄ™ swojÄ… chciaÅ‚ oddać za żonÄ™ jednemu z nich, handlarzowi Dickowi Ruxtonowi. Ówże Dick przebywaÅ‚ w naszym obozie i miaÅ‚ najgorszÄ… opiniÄ™: rozÂpijaÅ‚ mÅ‚odych wojowników. Ojciec mój sprzeciwiaÅ‚ siÄ™ temu małżeÅ„stwu, lecz stryj obstawaÅ‚ uparcie przy swoim postanoÂwieniu. Za córkÄ™ miaÅ‚ dostać od Ruxtona suty dar w towarach. Stryj wierzyÅ‚ w amerykaÅ„skÄ… potÄ™gÄ™ pieniÄ…dza.
—      Nie wierz im, bracie — wołał ojciec — nie ufaj im! Wszelkie zło, zatruwające dziś nasze serca, pochodzi od nich. Pamiętaj o straszliwej chorobie w dawnych latach. Zgasiła moc naszego szczepu...
—      Ginęli na ospę także wa-szi-czu, biali ludzie! — odparł wyzywającym głosem stryj.
—      Biali handlarze wpychają nam wódkę. Każą nam pić do utraty zmysłów. Potem oszukują nas w bezczelny sposób. Twój Dick...
—      Bardziej winni sÄ… ci, którzy pijÄ…, aniżeli ci, którzy wódÂkÄ™ sprzedajÄ…! — krzyknÄ…Å‚ stryj. — Odmawiajcie picia, nie bÄ™ÂdÄ… wam sprzedawali. A Dick chce sÅ‚usznÄ… cenÄ™ zapÅ‚acić za mojÄ… NemissÄ™.
—      Chciwość odebraÅ‚a ci bystry wzrok, bracie. Czy już zaÂpomniaÅ‚eÅ› o wielkim nieszczęściu naszego obozu? Wtedy doraÂstaliÅ›my do wieku wojownika. Czy mam ci przypomnieć zdraÂdziecki napad biaÅ‚ych ludzi? Å»yliÅ›my z nimi w zgodzie, nie byÂÅ‚o wojny, nie byÅ‚o zwady. Å»oÅ‚nierze przyjechali do naszego obozu. Bez przyczyny, znienacka zaczÄ™li mordować naszych bezbronnych wojowników, starców, kobiety. ZginÄ…Å‚ nasz najÂmÅ‚odszy brat, a miaÅ‚ wtedy sześć lat. ZginÄ…Å‚ nasz kuzyn, WÄ™ÂdrujÄ…cy Wilk. Zginęła jego matka. Takiej rzezi nie zapomina, kto ma rozum i wÄ…trobÄ™.
11
/
—             To głupstwo odgrzebywać dawne wypadki. Działy się
kilkanaście „wielkich słońc" temu.
—             Mylisz się! Kilkanaście lat nie potrafi zatrzeć pamięci!...
Przed namiotem rozległy się ochrypłe wołania i wszyscy
przy ognisku umilkli. Poznali gÅ‚os Dicka Ruxtona. Handlarz gwaÅ‚townym ruchem rozwarÅ‚ wejÅ›cie do namiotu i wkroczyÅ‚ do Å›rodka. StanÄ…Å‚ osÅ‚upiaÅ‚y na widok tylu zebranych. NiepewÂnie chwiaÅ‚ siÄ™ na rozstawionych nogach, w rÄ™ku trzymaÅ‚ butelÂkÄ™. WodziÅ‚ dokoÅ‚a pijanym wzrokiem; gburowaty Å›miech wyÂdarÅ‚ mu siÄ™ z gardÅ‚a.
—             Weil, wszyscy krewni z pomiotu mej czerwonej narzeÂ
czonej sÄ… w jednej kupie.
Przystąpił do mego ojca, siedzącego najbliżej wejścia, i przytknął mu butelkę nakazując:
—             Pij, szwagrze!
Ojciec odsunął łagodnie jego* rękę:
—     Nie piję, dziękuję.
—     Pij!! — wrzasnÄ…Å‚ Amerykanin i chciaÅ‚ wlać wódkÄ™ przeÂmocÄ… do ust.
Wtedy ojciec wytrącił mu z dłoni butelkę, która zatoczyła łuk w powietrzu i padła gdzieś w szary kąt namiotu.
—             Goddam you! — zapieniÅ‚ siÄ™ Ruxton, gwaÅ‚townym ruÂ
chem dobywając zza pasa rewolwer. Lecz zanim skierował broń
na ojca, doskoczyło do niego kilku wojowników i obezwładniło
go. Powstał zgiełk. Przyjaciele ojca chcieli Ruxtona zabić, lecz
zwolennicy stryja zasłonili go swymi ciałami.
Jak wielu Amerykanów na preriach, Ruxton miaÅ‚ twarz zaÂroÅ›niÄ™tÄ… bujnÄ… brodÄ… aż po uszy. WydawaÅ‚ mi siÄ™ uosobieniem odrażajÄ…cej brzydoty, jakimÅ› upiorem. Indianie nie majÄ… zaroÂstu na twarzy. Podczas szamotania siÄ™ brodacz ryczaÅ‚ z wÅ›cieÂkÅ‚oÅ›ci i byÅ‚ bardziej podobny do zÅ‚ego ducha niż do czÅ‚owieka. I to byÅ‚ rzeczywiÅ›cie nasz zÅ‚y duch.
Wszyscy zerwali siÄ™ i biegli to tu, to tam, tylko ja jeden poÂzostaÅ‚em przy ognisku, zdrÄ™twiaÅ‚y z przerażenia. WidziaÅ‚em dwie grupy, rzucajÄ…ce sobie wrogie sÅ‚owa. Kłótnia napÄ™dziÅ‚a mi wielkiego strachu, jak gdyby dzieciÄ™cy instynkt wyczu-
12
wał tragedię, zagrażającą istnieniu szczepu: rozłam na dwa obozy.
Dick Ruxton nie byÅ‚ jedynym Amerykaninem w naszym obozie. MiaÅ‚ ze sobÄ… kilku uzbrojonych po zÄ™by towarzyszy. W kilka godzin później, o Å›wicie, ludzie ci wykradli NemissÄ™, podobno za jej zgodÄ…, j na, rÄ…czych koniach wymknÄ™li siÄ™ z oboÂzu. Nie wiem, czy ich Å›cigano. Po kilku tygodniach dziewczyna wróciÅ‚a do nas przygnÄ™biona i peÅ‚na wstydu. Ruxton porzuciÅ‚ jÄ…. U Indian Wron, naszych zaciekÅ‚ych wrogów, znalazÅ‚ innÄ… dziewczynÄ™ i wziÄ…Å‚ jÄ… za żonÄ™.
ROZBRAT W RODZIE
Jto tym wydarzeniu zapadÅ‚em znowu w dzieciÄ™cÄ… nieÅ›wiadoÂmość i nie pamiÄ™tam, co siÄ™ dziaÅ‚o w nastÄ™pnych miesiÄ…cach. Pewnego dnia przebudziÅ‚em. siÄ™ z dziwnym uczuciem. ZnalaÂzÅ‚em siÄ™ w powietrzu. SpadaÅ‚em z konia. Nie wiedziaÅ‚em nic o tym, że siedziaÅ‚em na jego grzbiecie, że mnie tam posadzoÂno. Natomiast miaÅ‚em Å›wiadomość tego, jak leciaÅ‚em w poÂwietrzu, jak uderzyÅ‚em o ziemiÄ™ i leżaÅ‚em na plecach podziÂwiajÄ…c czarne plamy na biaÅ‚ym brzuchu wierzchowca. DoskoÂczyÅ‚ do mniej mój starszy brat, Mocny GÅ‚os, i silnymi rÄ™koma wyciÄ…gnÄ…Å‚ mnie spod konia Å‚ajÄ…c:
— Co to? Siedź mocno na koniu! Jeśli jeszcze nie umiesz jeździć konno, dostaniesz fatałaszki dziewczęce i wychowamy ciebie na babę...
Od tego czasu uÅ›wiadamiaÅ‚em sobie wiÄ™cej wypadków dzieÂjÄ…cych siÄ™ dokoÅ‚a mnie. A koÅ„, chociażby najbardziej naro-wisty, tak Å‚atwo mnie nie zwali ze swego grzbietu.
W owym okresie wciąż jeszcze wędrowaliśmy po preriach jak za dawnych dni. Przestrzeń, nieskończona przestrzeń była
14
nym przyjacielem byÅ‚ Pononka, olbrzymi brytan ze znacznÄ… doÂmieszkÄ… krwi leÅ›nego wilka. Gdy dokuczaÅ‚ nam coraz dotkliwÂszy głód, jedliÅ›my psy. NadszedÅ‚ dzieÅ„, kiedy ofiarÄ… miaÅ‚ paść i Pononka, ale temu sprzeciwiÅ‚em siÄ™ z caÅ‚Ä… gwaÅ‚townoÅ›ciÄ….
—     Bizonku — przedkładała im matka — on musi zginąć, żeby ratować nas, ludzi.
—     Nie musi zginąć, nie może zginąć! — wrzeszczaÅ‚em poÂdobno. — Niech ginie caÅ‚y Å›wiat, nie psy. Mój Pononka nie zginie!...
I nie zginÄ…Å‚. Tak gorÄ…co bÅ‚agaÅ‚em i zaklinaÅ‚em, tak rzucaÂÅ‚em siÄ™ jak nieprzytomny, że oniemiali ludzie patrzeli na mnie z trwogÄ… i Pononce darowali życie.
WykorzystujÄ…c nasz głód rzÄ…d amerykaÅ„ski nasyÅ‚aÅ‚ nam agentów z żądaniem, byÅ›my „sprzedali" im nasze tereny, poÂrzucili swobodne życie wÄ™drówek i poddali siÄ™ jego wÅ‚adzy, za co mieliÅ›my w rezerwacie dostawać pokarm za darmo. ZnajÄ…c smutny los szczepów poÅ‚udniowych nie ulegliÅ›my wtedy tym namowom, gdyż mieliÅ›my jeszcze nadziejÄ™, że zdoÅ‚amy utrzyÂmać z polowania1.
Pomimo skłębiających się nad nami chmur, życie miało,
1 Po wytÄ™pieniu przez europejskich kolonizatorów w ciÄ…gu dwóch wieków wiÄ™kszoÅ›ci Indian, żyjÄ…cych na wschód od Missisipi, rzÄ…d StaÂnów Zjednoczonych postanowi w 1825 roku wyrzucić wszystkie pozoÂstaÅ‚e niedob-itki poza Missisipi, na zachód od tej rzeki. StworzyÅ‚ tam tzw Terytorium IndiaÅ„skie w dorzeczu rzeki Arkanas. W nastÄ™pnych latach przesiedlano Indian w tak brutalny, nieludzki sposób, że wielu z nich ginęło podczas transportu. I tak z 14 000 wygnanych Czerokezów, Indian pokojowo usposobionych, 4 000 skonaÅ‚o po drodze z wyczerpaÂnia Samo Terytorium IndiaÅ„skie ulegaÅ‚o co pewien czas uszczupleniu na rzecz amerykaÅ„skich osadników, zajmujÄ…cych bezprawnie najżyźniej-sze jego grunty i pastwiska. W koÅ„cu zamienono je na jeden ze staÂnów — Oklahoma — ze szkodÄ… dla praw Indian, wobec przewagi ludÂnoÅ›ci biaÅ‚ej.
Dla Indian, żyjÄ…cych na preriach i w Górach Skalistych, utworzono szereg rezerwatów w różnych częściach Stanów Zjednoczonych i KaÂnady. Tereny te nie obejmowaÅ‚y nawet dziesiÄ…tej części pierwotnego obszaru, posiadanego przez szczepy w okresie ich niepodlegÅ‚oÅ›ci. W zaÂmian za utratÄ™ wolnoÅ›ci i ziemi przyrzeczono Indianom utrzymanie oraz życzliwe wprowadzenie ich na Å›cieżkÄ™ cywilizacji biaÅ‚ego czÅ‚owieÂka. AmerykaÅ„skie rezerwaty Indian staÅ‚y siÄ™ żerowiskiem dla różnych oficjalnych i nieoficjalnych aferzystów, oszukujÄ…cych swych podÂopiecznych na każdym kroku. Podczas gdy maÅ‚e i wielkie hieny okra-
2  Mały  Bizon
17
zwÅ‚aszcza dla nas, dzieci, wciąż nieodparty powab. Nie spuszÂczaliÅ›my nosa na kwintÄ™. Od pokoleÅ„ otrzaskani z niebezpieÂczeÅ„stwem wszelkiego rodzaju, nie wyrzekaliÅ›my siÄ™ i teraz raÂdoÅ›ci ani sÅ‚oÅ„ca, ani taÅ„ców. My, chÅ‚opcy, ogromnie cieszyÂliÅ›my siÄ™ z odejÅ›cia dÅ‚ugiej zimy, zwÅ‚aszcza gdy pierwsze obÂjawy na niebie zwiastowaÅ‚y wiosnÄ™. Zorza polarna puszczaÅ‚a w górÄ™ swe niebieskie promienie, a nocami sÅ‚ychać byÅ‚o gÄ™gaÂnie dzikich gÄ™si, lecÄ…cych do rozlewisk północy. ZnaliÅ›my urzeÂkajÄ…cÄ… wymowÄ™ tych znaków: niedÅ‚ugo rodzice nasi zwinÄ… naÂmioty i rozpocznie siÄ™ używanie najwiÄ™kszej rozkoszy IndiaÂnina, wÄ™drówki po sÅ‚onecznych preriach północnego zachodu.
Ostatniej nocy w obozie zimowym przed wielkim wymarÂszem na prerie odbywaÅ‚ siÄ™ taniec wojenny. ByÅ‚ to doniosÅ‚y obrzÄ™d. Tej nocy nikt nie spaÅ‚ oprócz nas, dzieci. Ale i nam pozwolono dÅ‚ugo przyglÄ…dać siÄ™ uroczystoÅ›ci. TaÅ„czyli wszyscy doroÅ›li mężczyźni, a byÅ‚o ich w naszej grupie przeszÅ‚o stu. Zaraz po wieczerzy ojcowie, odziani tylko w przepaski bioÂdrowe, malowali swe ciaÅ‚a wieloma barwami, matki trefiÅ‚y soÂbie wÅ‚osy i ubieraÅ‚y siÄ™ w najlepszÄ… odzież ze skóry jeleniej. Równie strojnie przyodziewano nas, dzieci, i nie sprzeciwiano siÄ™, gdy farbowaliÅ›my sobie twarze. Ów taniec miaÅ‚ w naÂszym życiu zbiorowym wyjÄ…tkowe znaczenie. ByÅ‚ podziÄ™koÂwaniem Wielkiemu Duchowi za szczęśliwe przeżycie zimy i byÅ‚ proÅ›bÄ… o tchnienie w nas mÄ™stwa na przyszÅ‚ość, gdyby niespoÂkojne lato zgotować nam miaÅ‚o jakieÅ› wypadki lub walki.
Cztery grzmiące na całą dolinę uderzenia wielkiego bębna czarownika oznajmiły początek uroczystości. Po tym wstępie odezwały się inne bębny, mniejsze, i podjęły regularny rytm
daÅ‚y Indian z tego, co im siÄ™ należaÅ‚o od paÅ„stwa — z góry, ze sfer rzÄ…dowych Waszyngtonu, szÅ‚a najzgubniejsza, antyhumanitarna polityÂka rasowego uprzedzenia.
Dopiero usilna walka kół postÄ™powych w Stanach Zjednoczonych spowodowaÅ‚a po pierwszej wojnie Å›wiatowej pewnÄ… zmianÄ™ tej poliÂtyki. Nie mogÅ‚o to już oczywiÅ›cie naprawić wszystkich szkód wyrzÄ…Âdzonych Indianom. Drukowane w tych czasach dzieÅ‚a niektórych AmeÂrykanów — uczciwych badaczy Indian i ich historii, jak Gordona Mac Gregora, Clarka Wisslera, Johna Colliera — obnażajÄ… caÅ‚e haniebne barbarzyÅ„stwo polityki szerzenia „cywilizacji" wÅ›ród indiaÅ„skich szczeÂpów w Stanach Zjednoczonych.
18
taÅ„ca, a Å›piewacy zanucili wÅ‚adczÄ…, żaÅ‚osnÄ… pieśń. Do głównego namiotu zapchanego do poÅ‚owy ludźmi, wbiegli w podskokach tancerze. Groźnie pomrukujÄ…c, powoli okrążali rozpalone poÂÅ›rodku ognisko. Ich umiarkowane z poczÄ…tku ruchy wnet naÂbraÅ‚y gwaÅ‚townoÅ›ci w takt coraz burzliwszego Å›piewu i bicia w bÄ™bny, aż rozpÄ™taÅ‚y siÄ™ w szalonÄ… furiÄ™. Taniec wyrażaÅ‚ za-palczywość walczÄ…cych wojowników. Z ust tancerzy wydzieÂraÅ‚y siÄ™ okrzyki wojenne. ZÄ™by Å›wieciÅ‚y niesamowicie w blaÂsku ogniska, oczy tryskaÅ‚y żądzÄ… walki. Ze wzrokiem utkwioÂnym w ciemnÄ… dal ponad gÅ‚owami zgromadzonych, zapatrzyli siÄ™ w niezgÅ‚Ä™bione otchÅ‚anie owych mitów i baÅ›ni, z jakich roÂdziÅ‚ siÄ™ srogi duch taÅ„ca wojennego.
Taniec przenikaÅ‚ do krwi każdego Indianina. Nawet my, bÄ…ki, drżeliÅ›my z podniecenia i chciaÅ‚o nam siÄ™ krzyczeć i taÅ„Âczyć razem z naszymi ojcami. Tancerze odbijali siÄ™ wysoko od ziemi i Å›piewali:
—             Niech zwyciÄ™stwo biegnie przed naszÄ… Å›cieżkÄ…, niech toÂ
warzyszy naszej broni. Niech wróg Å›pi dÅ‚ugo i snem twarÂ
dym! ...
Wojownicy rzucali w górę kawałki drewna i chwytali je na ostrze włóczni wykrzykując:
—             To samo stanie się z naszymi wrogami. Nadziejemy ich
jak wiązkę chrustu. Rozbijemy jak nędzne próchno!...
Tej nocy zaszÅ‚o zatrważajÄ…ce zdarzenie. KtoÅ› zauważyÅ‚, że nie wszyscy z naszego obozu brali udziaÅ‚ w ceremonialnym taÅ„cu. Stryj HuczÄ…cy Grzmot i kilku innych wojowników uchyliÅ‚o siÄ™ od tej szczepowej powinnoÅ›ci i w ogóle nie przyszÅ‚o. Takie wywoÅ‚aÅ‚o to zgorszenie, że uroczystość natychmiast przerwano. Wszyscy byli jak porażeni. Cisza zalegÅ‚a obrzÄ™doÂwy namiot.
—             HuczÄ…cy Grzmocie! — krzyknÄ…Å‚ na caÅ‚y gÅ‚os wódz naÂ
szego obozu.
ByÅ‚ to KroczÄ…ca Dusza, mÅ‚ody stosunkowo wojownik, któÂrego mÄ™stwo w kilku potyczkach z wrogimi szczepami, a przeÂde wszystkim rozsÄ…dne wypowiedzi na naradach wyniosÅ‚y na, czoÅ‚o naszej grupy.
2*Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â "^^^CÂ Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â Â ^
Stryja nie byÅ‚o w pobliżu, lecz wyszukano go wÅ›ród naÂmiotów i przyprowadzono. Gdy stanÄ…Å‚ w Å›wietle ogniska, miaÅ‚ buÅ„czucznÄ… minÄ™ i dziwaczne iskry w oczach, jakby pod wpÅ‚yÂwem alkoholu.
—      Czego chcecie? — odezwał się wyzywająco.
—      Czyś niespełna rozumu? Zadajesz takie pytanie? Wiesz, o co chodzi! — zawołał do niego Krocząca Dusza.
—      Czemu tak krzyczysz? Czego chcecie ode mnie?
—      Nie byÅ‚o nigdy wypadku, żeby ktokolwiek usunÄ…Å‚ siÄ™ od udziaÅ‚u w taÅ„cu wojennym przed wymarszem z. obozu zimoÂwego.
—      A teraz macie ten wypadek ze mną!...
—      Człowieku, czyś oszalał?
—      Nie chcę tańczyć!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]