[ Pobierz całość w formacie PDF ]
вArkady _ . FiedlerZwierzęta . .meso zyciaHHi,.:■1ArkadyFiedlerZwierzęta л . .mego zyciaRzeczy wybraneWydawnictwo Poznańskie/Poznań 1985Opracował graficznie Tadeusz PietrzykFotografie ze zbiorów autora14124Ako. 5151 a5© Copyright by Arkady Fiedler, Poznań 1985ISBN 83-210-0516-0Zamiast przedmowy«Tak między ludźmi jak zresztą i pomiędzy zwierzętami istnieje u niektórych osobników wrodzony niejako popęd do zapuszczania się w obce okolice i podniebia, bez względu na trudności, na drodze stojące niebezpieczeństwa z tym połączone. Bardzo często spotyka się to zjawisko pośród przyrodników, u których spotęgowane jest ono jeszcze chęcią poznania wspaniałych zjawisk przyrody, obcych roślin, zwierząt lub ludów pierwotnych. Spotyka się też szczególnie często u myśliwych, gdzie świat zwierzęcy nie jest jeszcze tak wytępiony jak u nas.Pod wpływem, zdaje się, takiego popędu wewnętrznego, spotęgowanego jeszcze i żyłką myśliwską, zjawił się u mnie w Oddziale Przyrodniczym Muzeum Wielkopolskiego w roku 1928 Arkady Fiedler oświadczając, że zamierza na własny koszt zorganizować myśliwską wycieczkę do Parany, aby nasze Muzeum wzbogacić okazami brazylijskiej fauny. Myśl tę doprowadził rzeczywiście pomimo wielu trudności do skutku, dobierając sobie jako towarzysza podróży, za mą poradą, równie jak i on, młodego leśnika Antoniego Wiśniewskiego, obzna-jmionego z preparowaniem i konserwowaniem okazów przyrodniczych.Obydwaj pełni zapału, zapuścili się w brazylijskie lasy, strzelając ptaki i zwierzęta, preparując skórki, zbierając motyle i chrząszcze. W ciągu blisko dziesięciu miesięcy potrafili zebrać przeszło tysiąc ptaków, nieco czworonogów oraz kilka tysięcy owadów — rezultat5bardzo pokaźny. Wśród tej pogoni za coraz to nowymi gatunkami zżywają się coraz bardziej ze światem zwierzęcym, z tymi istotami, na które polowali dla celów nauki, zwłaszcza od chwili, gdy postanowili gromadzić też i żywe okazy, aby zasilić nimi poznański Ogród Zoologiczny. I oto pomiędzy człowiekiem a zwierzętami nawiązywała się nić sympatii, budził się w głębi żal zabijania ich i wreszcie wytwarzało się głębokie ich umiłowanie. Zjawisko takie zdarzało się niejednokrotnie wśród najzagorzalszych nawet myśliwych, którym w jakimś momencie nagle zabijanie przestało sprawiać radość, stawałosię wprost przykre.Myśliwy zawieszał wtedy strzelbę na ścianie, zamieniał ją niejednokrotnie na aparat fotograficzny i odtąd zbliżał się do zwierząt nie po to, by im śmierć zadawać, lecz by je poznać bliżej, by je zrozumieć. Znajdował też często u nich to, czego na próżno szukał między ludźmi, bezinteresowne przywiązanie i przyjaźń. Podobnie i Arkady Fiedler rozmiłował się w swych podopiecznych, których wiózł z dalekich puszcz Brazylii do poznańskiego Ogrodu Zoologicznego, a uczucie swe do nich i garść spostrzeżeń nad ich charakterem, ich właściwościami przedstawił po literacku w szeregu krótkich obrazków w tej książce. Może przyczyni się ona po części i do tego, że ogół zrozumie, że zwierzęta też mają swoją psyche, swój charakter i przymioty, którymi górują niestety bardzo często nad ludźmi.Edward Lubicz-Niezabitowski Poznań 1935 Profesor Uniwersytetu PoznańskiegoPrzedmowa do „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" 1931Szczupaki i DygasińskiTu Warta czyniła ostre zakręty, pełne głębokich dziur i wirów, a w głębinach szczupaków. Tu z lewej strony od zachodu wpadała do Warty rzeczka Wirynka, rozkosznie piaszczysta, a śmiesznie wąska i płytka, że nawet do łydek mi nie sięgała, za to rojąca się od uklejek i małych płotek. U ujścia Wirynki ojciec składał wędkę i łowił szczupaka swym myśliwskim sposobem, to jest bez spławika. Szukał grubej ryby, wodząc wędką z nieżywą rybką jako przynętą na końcu, od czasu do czasu dotykając nią gruntu. Ojciec zgodnie ze swym temperamentem na rybę polował: szedł do niej, a nie czekał biernie, by przypłynęła do niego. Toteż łowił ryb znacznie więcej aniżeli inni wędkarze.Jakkolwiek niektóre starorzecza warciańskie były płytkie, zarośnięte trawą i zielskiem i tylko płotkom przydatne, to przecież tych innych, głębokich i otchłannych, szczupakowych jam wystarczało, by przez całe lato i jesień łowić w coraz to innych dziurach i wądołach. Dlatego zawsze zdobywaliśmy dużo ryb i nie ubywało ich przez całe miesiące: był to nieprzebrany rezerwuar rybiego przepychu na całelato.Wyprawy do dziur stanowiły dla mnie tak wielką przygodę, że gdy wieczorem wracaliśmy do Poznania, w głowie mi huczało i śpiewało. W oczach wrzało i kotłowało się od obrazów minionego dnia. Bo trzeba wiedzieć, że do tych wszystkich szczupakowych cudów dochodziło na7łąkach piękno krajobrazu: nie tylko dęby piastowskie stały jak gigantyczne grzyby z baśni, ale malowniczość niektórych starorzeczy była miejscami wprost zdumiewająca. Kapryśne skręty wody i rosnące nad jej brzegami liczne olchy romantycznie łagodziły grozę, wyzierającą z głębin dziur.Miałem niewiele ponad dziesięć lat, gdy ojciec odkrył owe szczupakowe bogactwa rogalińskich łąk, a wtedy naszego zachwytu jeszcze dopełniała literatura. Adolf Dygasiński, jak już wspominałem, był w tych latach ulubionym pisarzem także i dlatego, że tutejsze łąki uporczywie nasuwały nam na myśl nastroje jego Puszczy.CzajkiFelek Machowski był równie przejęty jak ja. W owe miesiące bardzo się zbliżyłem do tego przyjaciela o trzy, cztery lata starszego niż ja i będącego na posadzie w przedsiębiorstwie Polaka Jana Grossmana. Felka lubiłem, bo był cichym poetą i entuzjastą wszystkiego, co dobre, a w owym czasie wspólnie zachwycaliśmy się poczciwym Kornelem Makuszyńskim i podziwiali filozoficzną radość życia Amerykanina Prentice Mulforda.Nad łąkami przed nami latało kilkadziesiąt czajek w ogromnym zdenerwowaniu i napełniało powietrze rozpaczliwym krzykiem, kwileniem, piskami. Także liczne wrony kołowały tu w powietrzu i rozdrażnione krakały. Była właśnie pełna pora czajczych lęgów. Na łąkach, na samej ziemi, znajdowało się mnóstwo gniazd z jajkami i pisklętami, słabo ukrytymi w kiełkującej trawie, a nad tym wszystkim szalały głodne wrony. Rozjuszone i nachalne, bez ustanku nacierały, by dostać się do piskląt i jaj i je wykraść, a czajki starały się temu przeszkodzić. Rozpętywała się w powietrzu prawdziwa wojna, powstawał rejwach i chaos.Jak długo trwał ów rozgardiasz, nie wiem: kwadrans, godzinę? Może nawet dłużej? Wrony nie ustawały w atakach, wciąż wracały nad łąkę i napastowały.Byliśmy nie mniej podnieceni niż czajki. Chcieliśmy im pomóc, ale to się nie dało: pole walki było zbyt rozległe, a wron napadających w różnych miejscach, zbyt dużo. Gdy w końcu czarne rozbójniczki. 8odleciały i minęła burda, na pobojowisku mało pozostało gniazd nie splądrowanych. Wiele czajek było poturbowanych, ale żadna nie przypłaciła napaści życiem: rabusiom chodziło tylko o gniazda.W tydzień czy dwa tygodnie po bitwie ptaków odwiedziłem znowu łąki sowinieckie. Okres godowy czajek już się skończył, ptaków było znacznie mniej, tylko nieliczne tułały się jeszcze tu i ówdzie w powietrzu nad chęchami. Wtedy stałem się świadkiem ponownego ataku drapieżnika, tym razem jastrzębia, który rzucał się na czajkę. Czajka, śmigły lotnik, nie dała się chwycić. Zataczała w powietrzu błyskawiczne skręty i zwroty, ciskała się to w prawo, to w lewo, a że była żwawsza i zwrotniejsza niż napastnik, wciąż szczęśliwie unikała jego szponów. Jastrząb, zawzięty w swym pościgu, nie ustawał. Ale na próżno się wysilał.Było to widowisko wspaniałe, i okropne. Przeżywałem je tak silnie i tyle czułem solidarności i sympatii dla czajki, że mi w oczach ciemniało. Zwłaszcza wtedy, gdy jastrząb dopadał do ściganej i już, już ją prawie łapał.Nie, nie dostał jej. Bylazwinniejsza. Wmieszałem się w ich sprawę i gromko krzyknąłem. Podziałało, jastrząb się przeląkł. Dał czajce pokój, odleciał.Bolenie, rekiny drapieżnościRyby dziwne, bo niepodobne do powszechnych u nas wodnych drapieżników, szczupaków, sandaczy czy okoni, ale znacznie żarłocz-niejsze niż one, zapalczywsze i silne, aż strach. Furie, dochodzące do kilku kilogramów wagi, na pierwsze spojrzenie niby jakieś białe, zwykłe ryby, a przecież z dzikiego usposobienia i żarłoczności —istne rekiny.Chyba na ogół dość rzadkie w naszych rzekach, jednak tu, „pod dębami" jak nazywaliśmy nasze łowiska w tych stronach, wyjątkowo pospolite. Nieczęsto się je widziało w wodzie i wtedy były zawsze wściekle śmigłe jak torpedy. Za to częściej słyszało się ich gwałtowny łoskot, gdy wyskakując z wody, biły o jej powierzchnię.Obfitość boleni „pod dębami" przypuszczalnie pozostawała w jakimś związku z wielką ilością piaszczystych mielizn, powstających po9przeciwnych stronach głębin na zakrętach rzeki. Latem tworzyły się tu śliczne, białe plaże. Otóż na tych mieliznach w dni słoneczne lubiło igrać mnóstwo uklejek i kiełbi, na które z impetem rzucały się bolenie, często podczas napaści wyskakując z wody. Działo się to przeważnie w godzinach południowych, w porze największego skwaru i latowej ciszy, więc łomot i plusk boleni roznosił się wśród nadbrzeżnych dębów daleko, nieledwie na kilometr. Było to przejmujące.SzczupakTymczasem matka na wzniesionym nieco brzegu rzeki, gdzie zaczynał się młody bór sosnowy i wiele było piasku, rozkładała na kocu zapasy prowiantu, a wśród nich były zawsze dwie albo trzy butelki chłodzonego kakao. Boże, jak to matczyne kakao smakowało! Rzecz znamienna, że z tych lat smak jedynie.dwóch napojów, owego kakao i babcinej kawy, utkwił mi w pamięci niby smak czegoś boskiego.Dziś wiem, dlaczego to kakao było tak smaczne. Pijąc siedziałem oparty o sosnę i napawałem się urzekającym krajobrazem. Wszystko, co widziałem, czarowało i było na swój sposób doskonałe: ponętne było kręte pode mną łożysko rzeki, ponętne ujście Wirynki wśród gęstej wikliny, ponętne także sosny cudacznie powykręcane na skraju boru. Ale najbardziej pociągała w tym widoku odległa postać ojca łowiącego ryby na ko...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]