[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Fitzpatrick Becca

 

Szeptem

Tłumaczenie: Paweł Łopatka

Spis treści

PROLOG              2

ROZDZIAŁ 1              3

ROZDZIAŁ 2              8

ROZDZIAŁ 3              14

ROZDZIAŁ 4              22

ROZDZIAŁ 5              28

ROZDZIAŁ 6              33

ROZDZIAŁ 7              37

ROZDZIAŁ 8              43

ROZDZIAŁ 9              47

ROZDZIAŁ 10              52

ROZDZIAŁ 11              56

ROZDZIAŁ 12              62

ROZDZIAŁ 13              65

ROZDZIAŁ 14              73

ROZDZIAŁ 15              77

ROZDZIAŁ 16              81

ROZDZIAŁ 17              87

ROZDZIAŁ 18              92

ROZDZIAŁ 19              96

ROZDZIAŁ 20              99

ROZDZIAŁ 21              104

ROZDZIAŁ 22              108

ROZDZIAŁ 23              111

ROZDZIAŁ 24              117

ROZDZIAŁ 25              121

ROZDZIAŁ 26              126

ROZDZIAŁ 27              131

ROZDZIAŁ 28              133

ROZDZIAŁ 29              138

ROZDZIAŁ 30              142

 

PROLOG

 

- Pora na czerwony owoc - powiedziała, pod tykając mi pudełko.

-Zaraz... to cynamon jest owocem? - Odsunęłam pudełko na bo

Dolina Loary, Francja, listopad 1565

 

Chauncey przebywał z młodą wieśniaczką na poroś­niętych trawą brzegach Loary, gdy nagle zaczęła się burza, i pozbawiony wałacha, którego puścił wolno na łąkę, musiał wracać do zamku pieszo. Zerwawszy z trzewika srebrną klamrę, położył ją na dłoni dziewczyny i chwilę patrzył, jak ta zmyka, w spódnicy utytłanej błotem. Potem naciągnął buty i ruszył do domu.

Ulewa zakryła ciemniejący pejzaż wsi wokół Chateau dc l.angeais. Chauncey żwawo przeskakiwał zapadnięte w czarnoziemie cmentarza groby. Nawet w najgęstszej mgle umiał trafić stąd do domu, bez lęku, że się zgubi. Tego wieczoru mgła nie zaległa, ale mrok i zacinający deszcz były wystarczająco zwodnicze.

Spostrzegłszy kątem oka jakiś ruch, Chauncey prędko zerknął w lewo i uległ wrażeniu, że wielki anioł wieńczący bliski nagrobek podnosi się z miejsca. Ni to kamienny, ni marmurowy, chłopiec olbrzym był obnażony do pasa, z gołymi stopami, w opadających na biodra portkach. Zeskoczył z grobu na ziemię; jego czarne włosy ociekały deszczem. Woda spływała mu po twarzy, śniadej jak u Hi­szpana.

Chauncey dotknął rękojeści miecza.

-Coś ty za jeden?

Na twarzy chłopca odmalował się uśmiech.

Nie igraj z księciem de Langeais - ostrzegł go Chaun­cey. - Pytałem, jak się zowiesz. No, mów.

-Księciem? - Chłopiec oparł się o pokrzywioną wierz­bę. - Czy bękartem?

Chauncey dobył miecza.

-Odwołaj to! Ojciec mój był księciem de Langeais. Więc i ja jestem księciem de Langeais - dodał niepewnie i prze­klął się za to w duchu.

Chłopiec leniwie pokręcił głową.

-Nie stary książę był twym ojcem.

Chauncey zawrzał gniewem na tak nikczemną zniewagę.

-A twój rodzic? - spytał, wyciągając miecz przed sie­bie. Wprawdzie jeszcze nie znał nazwisk wszystkich swych wasali, ale już pomału się ich uczył. Chciał przywołać w pamięci rodowe miano chłopca. - Raz jeszcze się pytam -rzekł cicho, ocierając ręką twarz z deszczu. - Ktoś ty?

Chłopiec zbliżył się do niego, odsuwając miecz na bok. Nagle wyglądał starzej, niż przypuszczał Chauncey, i może nawet liczył rok, dwa lata więcej od niego.

-Pomiot Szatana - odpowiedział. Chaunceya z przestrachu ścisnęło w żołądku. -Jesteś obłąkany - wycedził przez zęby. - Zejdź mi z drogi.

Ziemia pod jego stopami drgnęła. Pod powiekami buch­nęło nagle zlotem i czerwienią. Zgarbiony, z paznokciami wpitymi w biodra, spojrzał na chłopca, bez tchu mrugając oczami i próbując pojąć, co się dzieje. W głowie zakręciło mu się tak, jakby zupełnie stracił panowanie nad umysłem.

Chłopiec przykucnął, aby zrównać się z nim wzro­kiem.

-Posłuchaj uważnie. Musisz mi coś ofiarować. Nie odej­dę, póki tego nie dostanę. Rozumiesz?

Chauncey zacisnął zęby i w odruchu buntu pokręcił głową na znak niedowierzania. Chciał splunąć na chłopca, lecz ślina spłynęła mu po brodzie, bo język odmówił po­słuszeństwa.

Chłopiec uścisnął ręce Chaunceya, który, poparzony gorącem jego dłoni, głośno zawył.

-Musisz złożyć mi przysięgę wierności - rzekł chło­piec. - Klęknij i przysięgaj.

Chauncey chciał się szorstko roześmiać, ale ze zdławio­nej krtani dobył się tylko jęk. Choć z tyłu nie było nikogo, jego prawe kolano ugięło się, jakby pod kopniakiem, i zaryło w błocie. Słaniając się, dostał nudności.

-Przysięgaj - powtórzył chłopiec.

Kark Chaunceya objęła fala żaru; wytężając siły, ledwie zdołał zacisnąć dłonie w słabe pięści. Rozbawiło go to, choć wcale nie było mu do śmiechu. Nie pojmował, jakim cudem nieznajomy wywołał u niego raptowne mdłości i osłabienie, które miały ustąpić dopiero, gdy złoży przysięgę. Postano­wiwszy usłuchać chłopca, w duchu poprzysiągł sobie, że zniszczy go za to upokorzenie.

-Panie, jestem twoim sługą - rzekł głosem pełnym jadu. Nieznajomy pomógł mu wstać z klęczek.

Spotkamy się tu z początkiem hebrajskiego miesiąca cheszwan. Musisz mi służyć przez dwie niedziele od nowiu do pełni.

-Dwie niedziele? - ciało Chaunceya zatrzęsło się od gniewu. - Jestem księciem de Langeais!

-Jesteś Nefilem - odparł chłopiec, uśmiechając się krzywo

Chauncey miał na końcu języka ciętą ripostę na te słowa, ale zdoławszy ją przełknąć, spytał lodowatym tonem:

-Co takiego?

Należysz do biblijnego rodu Nefilów. W istocie ojcem twym jest anioł, który spadł na ziemię z niebios. Jesteś więc na poły śmiertelnikiem - chłopiec napotkał wzrok Chaunceya, unosząc ciemne oczy - na poły zaś upadłym aniołem.

Przywoławszy z otchłani myśli głos swego nauczycie­la, Chauncey usłyszał, jak odczytuje on fragmenty z Bi­blii i opowiada o rodzie odszczepieńców, rasie przeraża­jącej i potężnej, powstałej, gdy strąceni z nieba aniołowie współżyli ze śmiertelniczkami. Przeszedł go silny dreszcz, na granicy obrzydzenia.

-Ktoś ty?

Chłopiec odwrócił się i zaczął oddalać, lecz mimo że Chauncey chciał ruszyć za nim w pogoń, nie mógł ustać na osłabionych nogach. Klęcząc, przez zmrużone w deszczu oczy dojrzał na jego plecach dwie grube blizny. Zbiegały się one w kształt odwróconej litery „V".

-Czyś ty jest... upadły? - zawołał. - Widzę, że odarli cię ze skrzydeł...?

Chłopiec - anioł albo kto tam jeszcze - nie zatrzymał się jednak. Chauncey już nie potrzebował potwierdzenia.

-A te usługi, które mam oddawać... - krzyknął. - Chcę wiedzieć, na czym polegają?

Powietrze rozbrzmiało cichym śmiechem.

 

ROZDZIAŁ 1

Coldwater, Maine, współcześnie

 

Weszłam do sali biologicznej i... szczęka mi opadła. Ciekawe, skąd na tablicy wzięli się Barbie z Kenem. Ktoś przyczepił ich tam razem i na silę złączył im ręce. Oboje byli na golasa i tylko miejsca intymne mieli przysłonięte sztucznymi liśćmi. Nad głowami lalek widniało hasło, wy­pisane grubą różową kredą:

ZAPRASZAM DO ŚWIATA ROZMNAŻANIA

Vee Sky, która weszła razem ze mną, powiedziała: -I właśnie dlatego szkoła zakazuje używania komó­rek z aparatem fotograficznym. Zdjęcia czegoś takiego w e-zinie byłyby dla wydziału oświaty wystarczającym po­wodem, żeby wywalić biologię z programu. A my w ciągu tej godziny mogłybyśmy robić coś twórczego, na przykład pobierać indywidualne lekcje u ładnych chłopców z wyż­szych sfer.

- Wiesz, Vee - odparłam - mogę się założyć, że czekałaś na te zajęcia cały semestr.

Vee zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się szelmowsko.

-Nie usłyszę na nich niczego, o czym już bym nie wie­działa.

I to mówi Vee dzie-wi-ca?

-Ciszej. - Mrugnęła do mnie, akurat gdy zadzwonił dzwonek, i musiałyśmy zająć miejsca za jednym stołem, obok siebie.

Trener McConaughy chwycił gwizdek dyndający mu na łańcuszku na szyi i zagwizdał.

-Drużyna, siadać!

McConaughy traktował lekcje biologii w dziesiątej klasie jak zajęcie poboczne, bo tak naprawdę pracował jako trener koszykówki na uniwerku, o czym wszyscy wiedzieliśmy.

-Pewnie nie mieści wam się w głowie, że seks to coś więcej niż piętnastominutowy pobyt na tylnym siedzeniu samochodu. Tymczasem seks to nauka. No, a czym jest nauka?

-Nudą - krzyknął jakiś chłopak z tyłu sali. -Jedynym przedmiotem, który mi nie idzie – odezwał się inny.

Trener przemknął wzrokiem po pierwszych rzędach, zatrzymując się na mnie.

-Nora?

-Wiedzą na jakiś temat - odpowiedziałam. Podszedł do mojego stołu i stuknął w blat palcem wska­zującym.

-Coś więcej?

-Wiedzą nabytą poprzez doświadczenia i obserwację. Pięknie. Jak na przesłuchaniu do nagrania audiobooka z naszego podręcznika do biologii.

-Własnymi słowami - zażądał trener.

Dotknęłam końcem języka górnej wargi, szukając ja­kiegoś synonimu.

-Nauka jest dochodzeniem.

Zabrzmiało to jak pytanie.

-Nauka faktycznie jest dochodzeniem - rzekł trener, zacierając ręce. - Nauka wymaga od człowieka przeobra­żenia się w szpiega.

Ujęta w ten sposób nauka wydawała się wręcz frajdą. Zbyt dobrze jednak znałam McConaughy'ego, by sobie robić nadzieje.

-Pomyślne dochodzenie wymaga praktyki - ciągnął.

-Seks też - zawołał ktoś, znów z tyłu sali. Wszyscy po­wstrzymaliśmy się od śmiechu, a trener pogroził przestępcy palcem.

-Tego wam dziś nie zadam. - McConaughy znowu zwrócił się do mnie: - Noro, siedzisz z Vee od początku roku.

Skinęłam głową, niestety przeczuwając, do czego zmierza.

-I obie redagujecie e-zin. Przytaknęłam.

-Na pewno zdążyłyście się już dobrze poznać.

Vee kopnęła mnie pod stołem. Wiedziałam, o czym my­śli. Że facet nie ma pojęcia, ile o sobie wiemy. I nie cho­dzi mi tylko o sekrety, które powierzamy pamiętnikom. Vee sianowi moje całkowite przeciwieństwo. Ma zielone oczy, jasnopopielate włosy i kilka kilogramów nadwagi. Ja jestem ciemnooką brunetką o wielkiej burzy loków, któ­rym nie daje rady nawet najlepsza prostownica. Mam też nogi długie jak barowy stołek. Mimo tych różnic łączy nas niewidzialna więź, którą musiałyśmy nawiązać na długo przed przyjściem na świat - i obie dałybyśmy się pokroić, że przetrwa do końca naszych dni.

Trener rozejrzał się po klasie.

-Założę się. że każde z was nieźle zna osobę, z którą sie­dzi, bo przecież nie bez powodu wybraliście sobie miejsca. Ze względu na poufałość. Niestety, wyborny detektyw unika poufałości, gdyż tępi ona instynkt badawczy. Dlatego też dzisiaj ustalimy nowe rozmieszczenie was przy stolach.

Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Vee mnie wy­przedziła:

-To jakaś paranoja! Jest kwiecień, czyli prawie koniec roku. Nie może pan teraz wyprawiać takich rzeczy.

Na twarzy trenera pojawił się uśmieszek.

-Mogę wyprawiać takie rzeczy do ostatniego dnia seme­stru. A jeśli oblejecie mój egzamin, wrócicie tutaj w przy­szłym roku i będę je wyprawiał nadal.

Vee skrzywiła się do niego. Jest znana z tej krzywej miny, spojrzenia, które zawiera niemal słyszalny syk. Jednak wyraźnie odporny na nie trener podniósł gwizdek do ust, tak że już nie było o czym dyskutować.

-Osoby siedzące z lewej strony stołów, czyli po waszej le­wej, przesiadają się o jedno miejsce do przodu. A te siedzące dotąd przed nimi... tak, Vee, ty też... przenoszą się do tyłu.

Vee wepchnęła notatnik do plecaka i gwałtownie zasunę­ła zamek. Zagryzając wargi, machnęłam jej na pożegnanie, po czym się obejrzałam, aby sprawdzić, kto zajmuje miejsce za nią. Znałam nazwiska wszystkich kolegów i koleżanek z klasy... prócz jednego: chłopaka, który miał do mnie teraz dołączyć. Trener nigdy go nie wywoływał, co chyba mu odpowiadało. Siedział zgarbiony przy stole za naszym, spokojnie patrząc przed siebie chłodnymi czarnymi oczami. Jak zwykle. Do głowy by mi nie przyszło, że siedzi tam tak dzień w dzień ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Z pewnością nad czymś rozmyślał, ale, wiedziona intuicją, uznałam, że lepiej nie wiedzieć nad czym.

Położył na stole książkę do biologii i siadł na dawnym krześle Vee.

Uśmiechnęłam się do niego.

-Cześć, jestem Nora.

Przeszył mnie czarnymi oczami, lekko wykrzywiając usta. Moje serce zamarło na chwilę, w której niby cień zapadła nade mną jakaś ponura ciemność. Zaraz zresztą zniknęła, ale ja przyglądałam mu się nadal. Nie uśmiechał się przyjaźnie. Był to uśmiech, który oznaczał kłopoty. Nie­chybne.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl