[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->JOHN FLANAGANZWIADOWCYKSIĘGA5CZARNOKSIĘŻNIKZPÓŁNOCYRangers Apprentice. The Sorcerer in the NorthTłumaczenieDorota StrukowskajaguarDla Lyn Smith,za lata wspierania i zachęty.Rozdział 1Wiedział, że na północy wczesne zimowe wichury gnają przed sobą deszcz i pchająmorskie fale, by rozbijały się o brzeg, śląc wysoko w powietrze białe kłęby wodnej mgiełki.Tutaj, w południowo-wschodnim zakątku królestwa, jedynymi oznakami nadciągającejzimy były łagodne obłoczki pary, unoszące się nad nozdrzami jego dwóch wierzchowców.Niebo było kryształowo niebieskie, prawie idealnie bezchmurne, a słońce ogrzewało ramiona.Pewnie mógłby przysnąć w siodle, pozostawiając Wyrwijowi swobodny wybór drogi, ale lataspędzone na ćwiczeniach oraz zaprawianiu ciała i umysłu w surowej, bezwzględnejdyscyplinie nigdy nie pozwoliłyby mu tak sobie pobłażać.Will uważnie przeszukiwał wzrokiem otoczenie; najpierw od lewej do prawej, późniejod prawej do lewej, tuż obok i daleko na horyzoncie. Niewtajemniczony obserwator nigdy bynie zauważył tego bezustannego ruchu oczu, bo głowa Willa pozostawała cały czasnieruchoma. To także brało się z ćwiczeń: widzieć, nie będąc widzianym, i dostrzegać, niezostając dostrzeżonym. Will zdawał sobie sprawę, że ten akurat rejon królestwa jeststosunkowo bezpieczny. Właśnie dlatego otrzymał przydział do lenna Seacliff. Żaden świeżoupieczony, dopiero co mianowany zwiadowca nie zostałby skierowany do któregoś zpunktów zapalnych królestwa. Will uśmiechnął się pod nosem, rozważając w myślach plusy iminusy obecnej sytuacji. Perspektywa objęcia pierwszego samodzielnego posterunkuonieśmielała, nawet bez zamartwiania się o możliwe najazdy czy rebelie. Będzie zadowolony,jeżeli upora się ze wszystkim tu, w tej spokojnej prowincji.Uśmiech zgasł na wargach Willa, gdy jego bystry wzrok wyłowił, niezbyt daleko zprzodu, coś, co skrywały wysokie trawy pobocza drogi.Postawa zwiadowcy niczym nie zdradzała, że cokolwiek zauważył. Ani niezesztywniał w siodle, ani nie uniósł się w strzemionach, żeby przyjrzeć się dokładniej, choćtak właśnie postąpiłaby większość ludzi. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze bardziejniedbale przygarbił się w siodle - na pozór zupełnie obojętny. Lecz jego oczy, skryte wgłębokim cieniu pod kapturem peleryny, wyostrzyły uwagę. Coś się poruszyło, był tegopewien. W wysokiej trawie dostrzegł strzępki czerni oraz bieli - kolorów zupełnie nie namiejscu wśród szarzejących zieleni lata i rudych brązów nadchodzącej jesieni.Nie tylko on wyczuł, że coś jest nie tak. Wyrwij zastrzygł uszami, zarzucił łbem,potrząsnął grzywą, wydal stłumione rżenie. Will nie tylko je usłyszał, ale i poczuł wbaryłkowatej piersi konia.- Widzę - mruknął cichutko, dając znać, że sygnał został zauważony.Uspokojony głosem Willa, Wyrwij uciszył się, chociaż uszy wciąż miał nastawione iczujne. Juczny podjezdek, z ulgą człapiący za nimi, nie wykazał żadnego zainteresowaniazmianami w okolicy. Ot, zwyczajna chabeta, a nie wytrenowany wierzchowiec zwiadowcy.Nie taki jak Wyrwij.Wysoka trawa znów się zakołysała. Will dostrzegł zaledwie nieznaczne poruszenie,lecz nie było przecież wiatru, który mógłby je spowodować; inaczej z końskich nozdrzy niebuchałyby swobodnie obłoczki pary. Will lekko poruszył barkami, upewniając się, że trzymakołczan w pogotowiu. Potężny długi łuk leżał mu na kolanach, z cięciwą naciągniętą nałęczysko. Zwiadowcy nie podróżowali z łukami przewieszonymi przez ramię. Nosili jegotowe do błyskawicznego użycia. Zawsze.Serce biło mu nieco szybciej, niż normalnie. Podejrzany obiekt znajdował się terazledwie trzydzieści metrów z przodu. Przypomniał sobie lekcje Halta: „Nie skupiaj się naoczywistościach. Ktoś może chcieć, żebyś zobaczył to, co on chce żebyś zobaczył, a wtedyprzeoczysz coś innego".Will zdał sobie sprawę, że całą uwagę skoncentrował na wysokiej trawie poboczadrogi. Jego spojrzenie znów prędko zlustrowało lewą i prawą stronę, sięgając linii drzew,rosnących o mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, po każdej stronie. Być może jacyśludzie kryli się w cieniu, gotowi zaatakować, kiedy jego uwagę rozproszyło owo coś, cozaległo w trawie na skraju traktu. Rabusie, banici, najemnicy, kto to może wiedzieć?Nie wypatrzył niczego w oddali, a kiedy odwrócił się, żeby poprawić jakby odniechcenia wodze jucznego podjezdka, nie dostrzegł niczego również i za sobą. Jeszczebardziej uspokajał fakt, że Wyrwij nie wysyłał żadnych dodatkowych sygnałów. Gdyby jacyśludzie chowali się wśród drzew, konik by go ostrzegł.Will trącił Wyrwija kolanem. Konik zatrzymał się w jednej chwili, juczna chabetawlokła się jeszcze kilka kroków, nim wzięła przykład z towarzysza. Prawa ręka Willapewnym ruchem sięgnęła do kołczana, wybrała strzałę i osadziła ją na cięciwie w niecałąsekundę. Zwiadowca ściągnął ramiona, zrzucając kaptur. Wiedział, że długi łuk, małykosmaty konik i charakterystyczna szaro-zielona cętkowana peleryna pozwolą każdemuobserwatorowi zidentyfikować go jako zwiadowcę.- Kto się kryje? - zawołał, lekko podnosząc łuk; strzała już czekała, osadzona i gotowa.Lecz nie spieszył się z naciąganiem cięciwy. Jeżeli ktokolwiek kulił się w trawie,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]