[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BOND
SCHYŁKU DZIEWIĄTEJ DEKADY
JAMES BOND, czołowy bohater zachodniej kultury masowej, zrodzony pod piórem angielskiego majstra Iana Fleminga, a spopularyzowany przez całą serię filmowych superwidowisk, nadal sobie żyje, choć różnie już bywa z jego zdrowiem. Inne dziś są czasy, inne potrzeby publiczności, inni autorzy sensacyjnych opowiastek na tapecie. Cokolwiek by jednak powiedzieć, mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem potężnym, o zasięgu trudno wyobrażalnym u nas, dokąd zresztą superagent królewskiej secret service, jak dotąd nie dotarł. Zjawiskiem o charakterze komercyjnym, a nawet politycznym, które powołało do życia ruch zwany "bondologią", analizujący niezwykły sukces tej postaci, zamieszkałej w wyobraźni milionów. Skoro się jednak pragnie zrozumieć pewne kierunki w zachodniej pop-kulturze, nie można bez końca tylko czytać komentarzy z drugiej i trzeciej ręki. James Bond jeszcze dziś potrafi fascynować, a już dawno wyjęto mu z kieszeni antykomunistyczny bagnet. W polskiej literaturze krytycznej istnieje zresztą tekst, omawiający rzetelnie ewolucję tej postaci i całe zjawisko - i do niego odsyłamy co bardziej dociekliwych Czytelników. Jest to szkic Krzysztofa Teodora Toeplitza James Bond i bondologia, pomieszczony w jego książce Akyrema.
My możemy się ograniczyć do kilku faktów. Twórcą postaci był nie żyjący już Ian Fleming, który po burzliwym życiu (m.in. podczas II wojny światowej był komandorem w wywiadzie morskim), postanowił zabawić się pisaniem powieści szpiegowskich. Napisał ich trzy-naście, a debiutował utworem Casino Royale w 1952 r. Powieści, mówiąc szczerze, nie są najwyższego literackiego lotu, a sam autor miał przed śmiercią powiedzieć po prostu: Wszystko to było przecież niesłychanym żartem. Żart był żartem do momentu, kiedy postać Jamesa Bonda 007 przechwycili w swe ręce producenci filmowi. Agent, który zajmował się demaskowaniem wrogów, miłosnymi podbojami, z każdej sytuacji wychodząc obronną ręką, został wprowadzony w olśniewający świat technologicznej bajki o rodowodzie komiksowym. Niezwyciężony i nieustraszony bohater, postać której kule się nie imały, począł działać w scenerii wymyślnej, fantastycznej, widowiskowej, w której rozmach techniczny szedł o lepsze z awanturniczymi pomysłami na gigantyczną skalę. Wszystko to oczywiście już istniało w thrillerach Fleminga, jednak w filmowych wersjach nabrało nowego, naocznego, spektakularnego wymiaru. James Bond 007 rozpoczął inne życie, a jego luksusowe wędrówki po całym świecie i nieprawdopodobne przygody, odbywać się zaczęły w rzeczywistości do końca wyimaginowanej. W której główną atrakcją - jak napisał pewien krytyk - stał się cyrk przedmiotów mechanicznych.
I choć fala handlowego bondyzmu (reklama ubiorów, marek samochodów itp.) przeszła nieodwołalnie do przeszłości, filmy i powieści z Jamesem Bondem nadal kuszą masową publiczność. Próbuje się tutaj narkotyzować wszystkich (gdyż Bond jest dla wszystkich) mirażami łatwej dostępności wszelkich pokus i ułudą najprostszej rozrywki. Identyfikując się z nim czytelnik i widz „ulatują" z tego świata w domenę dziecinnych marzeń, rozsnuwanych jednak na „dorosłym" tle światowych zagrożeń. Realne groźby rozwiązuje się przy pomocy utopijnych poczynań, a niewiarygodność sąsiaduje tu z komiksową przejrzystością. Bond odpowiada na pragnienie totalnej przygody, ale przygody w realiach kosmodromu. Bo wieczna jest tęsknota za bohaterem działającym poza granicami normalnych, ludzkich możliwości, którego pokonać nie sposób. Bond przedstawia się wrogom po prostu: jestem James Bond i wychodzi naprzeciw.
Emocje są natury sportowej, tyle że zwycięzca tylko jeden. Proste? - proste, ale trzeba wpierw uwieść owe emocje i wyobraźnię ludzi.
(Km).
IAN FLEMING
DIAMENTY
SĄ WIECZNE
1. SZLAK PRZERZUTOWY: OTWARCIE
Z wyciągniętymi do przodu jak ramiona zapaśnika dwoma kleszczami bojowymi wielki skorpion pandinus wyłonił się z cichym szelestem ze swej ukrytej pod kamieniem norki rozmiaru palca.
Przed jej wylotem rozpościerał się niewielki twardy i płaski placyk: skorpion stanął w jego środku na czubkach swych ośmiu kończyn, gotów do natychmiastowego odwrotu, a jego zmysły rejestrowały najdrobniejsze drgania, które miały zadecydować o następnym ruchu.
Przebłyskujący przez gęstwę kolczastych gałęzi blask księżyca krzesał szafirowe lśnienia z twardego, połyskującego twardo pancerza okrywającego sześciocalowe ciało, i migotał słabo na wilgotnym żądle sterczącym z ostatniego segmentu wygiętego teraz równolegle do grzbietu ogona.
Powoli żądło wsunęło się na powrót w swą pochwę i rozluźniły się nerwy komory jadowej u jej podstawy. Skorpion podjął decyzję. Żarłoczność przemogła lęk.
W odległości dwunastu cali, u stóp stromego piaszczystego wzgórka, mały żuk skupiał całą swą uwagę na przepychaniu się naprzód, ku lepszym pastwiskom niż te, jakie znalazł pod ciernistym krzewem. Błyskawiczny atak skorpiona nie dał mu czasu na rozpostarcie skrzydeł. Rozpaczliwie machał kończynami, gdy ostre kleszcze zamknęły się wokół jego tułowia, a żądło zatonęło w ciele. Zginął natychmiast.
Zabiwszy żuka skorpion stał nieruchomo przez prawie pięć minut. W tym czasie analizował naturę ofiary, a także ponownie szukał niebezpiecznych wibracji na ziemi i w powietrzu. Uspokojony, wyrwał swój kleszcz bojowy z na pół przeciętego żuka i wraził w ciało zdobyczy szczypce pokarmowe. Potem przez godzinę z ogromną łapczywością pożerał łup.
Wielki kolczasty krzew, pod którym skorpion zabił żuka, był dobrze widocznym punktem orientacyjnym na wielkiej połaci veldu rozciągniętej jakieś czterdzieści mil od Kissidougou, w południowo-zachodnim zakątku Gwinei Francuskiej. Wzgórza i dżungla otaczały horyzont ze wszystkich stron, ale tu, na obszarze dwudziestu mil kwadratowych, rozciągała się niemal kamienna pustynia i ze wszystkich tropikalnych zarośli tylko ten jeden krzew - może dzięki wodzie skrytej gdzieś głęboko pod korzeniami - osiągnął wysokość domu i był widoczny z odległości wielu mil.
Rósł ów krzew mniej więcej na styku trzech afrykańskich państw: wprawdzie na ziemiach Gwinei Francuskiej, ale tylko dziesięć mil na północ od Liberii i pięć mil na wschód od granicy Sierra Leone. Za tą właśnie granicą znajdują się otaczające Sefadu wielkie kopalnie diamentów, stanowiące własność spółki Sierra International. Ta z kolei jest jednym z ogniw potężnego imperium wydobywczego Africa International - skarbca Wspólnoty Brytyjskiej.
Godzinę wcześniej skorpiona siedzącego w swej jamce wśród korzeni krzewu zaalarmowały drgania dwojakiego rodzaju. Pierwsze spowodowane były cichymi szmerami wędrującego żuka - te bezzwłocznie rozpoznał i zidentyfikował. Lecz potem nastąpiła seria niepojętych łomotów wokół cierniowca i wreszcie potężny wstrząs, od którego zapadła się część norki. Od tego momentu grunt począł drgać lekko i rytmicznie, i drgania te były tak regularne, że wnet stały się czymś naturalnym i nie dawały powodu do niepokoju. Po chwili powróciły szmery powodowane przez żuka i głód po całym dniu ukrywania się przed najbardziej śmiertelnym z wrogów, słońcem, kazał na koniec zapomnieć skorpionowi o tych drugich odgłosach i wygnał go z jamki w sączące się z góry światło księżyca.
I teraz, gdy niespiesznie wysysał ze swych szczypców pokarmowych ostatnie strzępy ciała żuka, dobiegł z dala sygnał zwiastujący jego własną śmierć - był słyszalny dla ludzkiego ucha, ale zbudowany z drgań tkwiących poza spektrum wibracji dostępnych zmysłom skorpiona.
W odległości kilku stóp ciężka gruba dłoń o obgryzionych paznokciach cicho uniosła kanciasty kawałek skały.
Nie było żadnego hałasu, ale skorpion poczuł nad sobą minimalne zawirowanie powietrza. W okamgnieniu uniosły się w górę gotowe do akcji kleszcze bojowe, mierzył do uderzenia kolec na końcu wyprężonego ogona, krótkowzroczne zaś oczy wypatrywały nieprzyjaciela.
Ciężki kamień runął w dół.
- Czarny skurwysyn.
Człowiek patrzył na wijącego się w agonii owada.
Potem ziewnął. Podniósł się na kolana i chroniąc głowę ramionami wykaraskał się z piaszczystego wgłębienia pod cierniowcem, gdzie wsparty o pień spędził ubiegłe dwie godziny.
Szum maszyny, na którą czekał i która podpisała wyrok śmierci na skorpiona, był coraz głośniejszy. Stojąc i patrząc w niebo, człowiek widział tylko pałubiasty czarny kształt przybliżający się doń szybko od wschodu; przez moment światło księżyca zamigotało na wirujących łopatach śmigła.
Człowiek obtarł dłonie o swe brudne szorty koloru khaki i pospiesznie okrążywszy cierniowiec podszedł do miejsca, gdzie wyzierało się z ukrycia koło obtłuczonego motocykla. Poniżej siodełka wisiały przyczepione z obydwu stron skórzane skrzynki narzędziowe. Z jednej z nich wydobył ciężki pakunek i wsunął go za koszulę. Z drugiej wyciągnął cztery tanie latarki elektryczne i niosąc je w dłoniach ruszył ku miejscu, gdzie - pięćdziesiąt jardów od cierniowca - rozciągała się pusta płaska połać ziemi wielkości kortu tenisowego. W trzech rogach lądowiska wkręcił w ziemię zapalone latarki, z ostatnią zaś, również włączoną, zajął miejsce w czwartym rogu. Czekał.
Helikopter - lecący ledwie sto stóp nad ziemią - przybliżał się doń niespiesznie z obracającymi się coraz wolniej śmigłami. Przypominał olbrzymiego nieforemnego owada. Człowiekowi na ziemi zdawało się jak zwykle, że czyni za wiele hałasu.
Obniżywszy nieco lot helikopter zastygł wprost nad jego głową. Z kabiny wyłoniło się ramię, rozbłysła latarka. Nadała kropkę-kreskę. A w alfabecie Morse'a.
Człowiek na ziemi nadał w odpowiedzi B i C. Wcisnął w grunt czwartą latarkę i zasłaniając dłonią oczy przed kłębami kurzawy odszedł na bok. Świst śmigieł niedostrzegalnie obniżył tonację i helikopter osiadł miękko między czterema latarkami. Silnik umilkł z kaszlnięciem, rotor na ogonie zawirował kilkakrotnie na luzie, śmigło główne obróciło się niezgrabnie parę razy i zastygło w miejscu.
Po chwili dość długiej, by mógł opaść kurz, pilot otworzył drzwiczki kabiny i spuściwszy na dół aluminiową drabinkę sztywno zlazł na ziemię. Czekał obok maszyny, gdy ten drugi obchodził lądowisko zbierając i gasząc latarki. Pilot spóźnił się o pół godziny i mierziła go perspektywa wysłuchiwania nieuniknionych narzekań. Gardził wszystkimi Afrykanerami, a tym ze szczególną mocą. Dla rdzennego Niemca i pilota Luftwaffe, który walczył pod Gallandem w obronie Rzeszy, Afrykanerzy byli rasą skundloną, cwaną i głupią. Jasne, robota tego ćwoka należała do ryzykownych, ale była niczym wobec przeprowadzenia helikoptera nocą pięćset mil nad dżunglą i jeszcze pokonania drogi powrotnej.
Kiedy tamten podszedł, pilot lekko uniósł dłoń w geście pozdrowienia.
- Wszystko w porządku?
- Miejmy nadzieje. Ale znowu się spóźniłeś. Dotrę do granicy dopiero o świcie.
- Nawalało magneto. Wszyscy mamy jakieś problemy. Dzięki Bogu, że w ciągu roku jest tylko trzynaście pełni. Dobra, więc jeśli masz towar, dawaj go, zatankujmy maszynę i już mnie nie ma.
Bez słowa mężczyzna z kopalni diamentów wyciągnął zza koszuli ciężki schludny pakunek.
Pilot wsunął go do ręki. Był mokry od potu przemytnika. Wsunął pakunek do bocznej kieszeni swe myśliwskiej bluzy, a potem wytarł dłoń o siedzenie szortów.
- Dobra - powiedział. Odwrócił się ku maszynie.
- Jedna chwileczka - rzekł przemytnik diamentów. W jego głosie pobrzmiewał jakiś posępny ton.
Pilot znów się odwrócił i omiótł go wzrokiem. „To głos sługusa - pomyślał - który się sprężył na tyle, żeby ponarzekać na jedzenie”.
- Ja. O co chodzi?
- Robi się za gorąco. W kopalniach. Wcale mi się to nie podoba. Była ta szyszka z londyńskiego wywiadu. Czytałeś o nim. Facet nazwiskiem Sillitoe. Mówią, że został zatrudniony przez Diamond Corporation. Wprowadzono masę nowych przepisów i wszystkie kary zostały podwojone. To wystraszyło kilku z moich mniej ważnych ludzi. Musiałem być bezwzględny i, cóż, jeden z nich wpadł jakimś cudem do kruszarki. To trochę poprawiło dyscyplinę. Ale musiałem płacić więcej. Dziesięć procent extra. I wciąż nie są zadowoleni. Któregoś dnia ci faceci z bezpieczeństwa dopadną jednego z moich łączników. A znasz te czarne świnie. Nie są w stanie wytrzymać prawdziwej obróbki. - Rzucił szybkie spojrzenie w oczy pilota, a potem znowu odwrócił wzrok. - A jeśli już o to chodzi, nie wiem, czy ktokolwiek zdoła wytrzymać sjambok. Nawet ja.
- Więc? - zapytał pilot. Potem uczynił pauzę. - Chcesz, żebym przekazał tę groźbę ABC?
- Nikomu nie grożę - powiedział przemytnik pospiesznie. - Chcę tylko, aby wiedzieli, że tu robi się ciężko. Zresztą muszą o tym wiedzieć. Musieli słyszeć o tym Sillitoe. I weź pod uwagę, co Prezes napisał w swoim dorocznym raporcie. Napisał otóż, że nasze kopalnie tracą przeszło dwa miliony funtów rocznie z powodu przemytu i że tylko od rządu zależy, żeby położyć temu kres. A co to znaczy? To znaczy „Położyć kres” mnie!
- I mnie - powiedział pilot łagodnie. - Więc czego chcesz? Więcej forsy?
- Tak - odrzekł tamten z uporem. - Chcę większej doli. Dwadzieścia procent więcej albo muszę dać sobie spokój.
Próbował wyczytać w twarzy pilota zrozumienie.
- W porządku - powiedział ten obojętnie. - Przekażę wiadomość do Dakaru, skąd - jeśli ich zainteresuje - pchną ją, jak sądzę, do Londynu. Ale mnie nic to nie obchodzi i gdybym był tobą - pilot wyprostował się po raz pierwszy - nie wywierałbym na tych ludzi zbyt dużego nacisku. Potrafią być znacznie wredniejsi niż ten Sillitoe, Spółka czy którykolwiek rząd, o jakim słyszałem. Tylko na tym końcu szlaku trzech facetów umarło w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Jeden, bo zdrefił. Dwóch, bo zgrandziło coś z przesyłki. I ty o tym wiesz. Parszywy wypadek zdarzył się twojemu poprzednikowi, nie? Dziwne wybrał miejsce na trzymanie gelignitu. Pod łóżkiem. Zupełnie do niego niepodobne. Zawsze, w każdej sprawie, był taki ostrożny!
Przez chwilę stali patrząc na siebie w świetle księżyca. Przemytnik diamentów wzruszył ramionami.
- W porządku - powiedział. - Tylko im powiedz, że nie mam lekko i że potrzebuję więcej forsy dla ludzi. To zrozumieją, a jeśli mają trochę oleju w głowie, dodadzą i dziesięć procent dla mnie. Jeśli nie... - Urwał w pół zdania i ruszył w stronę helikoptera. - Chodź, pomogę ci z paliwem.
Dziesięć minut później pilot wspiął się do kabiny i wciągnął za sobą drabinkę. Zanim zatrzasnął drzwiczki, uniósł dłoń.
- Tymczasem! - powiedział. - Widzimy się za miesiąc. Mężczyzna na ziemi poczuł się nagle samotny.
- Totsiens - powiedział z machnięciem ręki, które było niemal machnięciem kochanka. Alles van die beste.
Cofnął się i dłonią osłonił oczy przed kurzem.
Helikopter wykonał zwrot ku wschodowi, a potem nabierając wysokości i szybkości pomknął z warkotem szlakiem księżyca.
Mężczyzna na ziemi obserwował, jak odlatuje, unosząc na pokładzie diamenty wartości 100.000 funtów, które jego ludzie w ciągu minionego miesiąca podebrali z urobku i obojętnie podali mu na różowych językach, kiedy stał obok fotela dentystycznego szorstko pytając, gdzie boli.
Nie przestając mówić o zębach wyjmował kamienie z ich ust, oglądał je w świetle lampy dentystycznej, a potem cicho proponował 50, 75, 100; zawsze kiwali głowami, przyjmowali banknoty, by ukrywszy je w ubraniu wyjść z gabinetu niosąc jako alibi parę tabletek aspiryny w zwitku papieru. Musieli przyjmować jego cenę. Tubylcy nie mieli żadnych szans na wyniesienie diamentów. Gdy któryś z górników wychodził na zewnątrz - może raz w roku: odwiedzić swój szczep albo pogrzebać krewnego - musiał przejść przez całą procedurę prześwietleń i olejów rycynowych; jeśli został przyłapany, czekała go ponura przyszłość. A tak łatwo było pójść do gabinetu dentystycznego, wybierając dzień, kiedy On miał dyżur. I w dodatku rentgen nie wykazywał papierowych banknotów.
Mężczyzna zawrócił na wyboistym gruncie i wąskim szlakiem ruszył ku przygranicznym wzgórzom Sierra Leone. Było je teraz widać wyraźniej. Zdąży do chaty Susie o samym świcie. Skrzywił się na myśl o uprawianiu z nią miłości pod koniec wyczerpującej nocy. Ale to musi być zrobione. Pieniądze nie wystarczały na opłacenie alibi, jakie mu dawała. Pragnęła jego białego ciała. Potem jeszcze dziesięć mil do klubu na śniadanie i rubaszne żarciki kumpli.
„Udało się plombowanie, doktorku?”, „Słyszałem, że ma najlepszą parę buforów w Province”, „Powiedz, doktorze, co w ciebie wstępuje podczas pełni?”
Ale każdy stutysięczny transport oznaczał tysiąc funtów dla niego w londyńskim depozycie bankowym. W przyjemnych szorstkich piątkach. Warto było. Na Boga, warto. Ale już niedługo. Za żadne skarby! Mając dwadzieścia tysięcy da sobie spokój. A potem...
Z duszą pełną rozkosznych marzeń mężczyzna na motocyklu najszybciej, jak było można, tłukł się przez równinę - coraz dalej od wielkiego cierniowca, gdzie kanał przerzutowy największej przemytniczej operacji świata zaczynał swój pokrętny szlak, by w odległości pięciu tysięcy mil znaleźć swój kres na delikatnych szyjach i ramionach.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]