[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ian Fleming
Goldfinger
Przełożył: Jan Kraśko
Wydawnictwo Alfa
Warszawa 1990
Część I: PRZYPADEK
1. Refleksje po dwóch szklaneczkach bourbona
James Bond, pokrzepiony dwiema szklaneczkami bourbona, siedział w sali odlotów lotniska Miami,
rozmyślając o życiu i śmierci.
Zabijanie ludzi nieodłącznie wiązało się z jego zawodem. Nie znosił tego, więc kiedy już musiał kogoś
zlikwidować, robił to szybko i sprawnie i natychmiast o tym zapominał. Jako tajny agent, którego kryptonim
poprzedzały jakże rzadkie dwa zera - oznaczające, że może zabijać w majestacie prawa - musiał podchodzić
do śmierci równie chłodno jak chirurg. Trudno, stało się i kropka. Żal nie przystoi zawodowcowi, gorzej -
zżerałby niczym robak jego duszę.
A jednak śmierć Meksykanina wywarła na nim dziwne wrażenie. Nie dlatego, że na nią nie zasłużył. Był
z gruntu zły, należał do tych, których w Meksyku nazywają capungo. Capungo to bandyta gotów
zamordować człowieka już dla czterdziestu peso, czyli około dwudziestu pięciu szylingów - choć ten za
próbę zgładzenia Bonda otrzymał prawdopodobnie znacznie więcej. Poza tym już na pierwszy rzut oka było
widać, że od dziecka przysparzał wszystkim bólu i cierpienia. O tak, bez dwóch zdań należało go wreszcie
zlikwidować. Tyle że kiedy Bond go zabił, życie uszło z niego tak szybko, tak nieodwracalnie, że agent
widział, jak ulatuje mu przez usta, niczym ptak z ludowych wierzeń Haitańczyków.
Jak niebywała przepaść dzieliła ciało pełne życia i puste zwłoki! Jest człowiek, nie ma człowieka. Ten
Meksykanin miał nazwisko, adres, kartę pracy, a pewnie i prawo jazdy. Aż nagle coś z niego uszło, coś
opuściło powłokę z ciała i lichych szmat, pozostawiając tylko pustą papierową torbę czekającą na
śmieciarza. Ale ta różnica, I to coś, co uleciało ze śmierdzącego meksykańskiego bandziora, była większa
niż cały Meksyk.
Bond spojrzał na broń, którą się posłużył. Kant prawej dłoni miał obrzmiały i czerwony. Zgiął palce,
ugniatając dłoń lewą ręką. Powtarzał to co chwila podczas krótkiego lotu samolotem, którym uciekał z
miejsca zdarzenia. Bolesny zabieg, ale prawidłowe krążenie krwi powinno przyspieszyć kurację ręki. Nie
sposób przewidzieć, kiedy znów będzie musiał użyć broni. W kącikach ust Bonda zaigrał cyniczny
uśmieszek.
- Odlot linii krajowych Airline of the Stars, rejs NA 106 do Nowego Jorku, lotnisko La Guardia.
Pasażerów prosimy do wyjścia numer siedem.
Z głośników dobiegło echo wyłączanego mikrofonu. Bond zerknął na zegarek. Do odlotu linii
Transamerica zostało co najmniej dziesięć minut. Dał znak kelnerce i znów zamówił podwójnego bourbona z
lodem. Zakręcił szeroką, pękatą szklaneczką, by lód złagodził smak trunku, i wypił połowę jednym haustem.
Zgasił papierosa, lewą ręką podparł brodę i spoglądał w zadumie nad roziskrzoną płytą lotniska na słońce
spływające majestatycznie do Zatoki Meksykańskiej.
Śmierć Meksykanina była ostatnim akordem paskudnego zadania, jednego z najgorszych - plugawego,
niebezpiecznego, które miało tylko tę zaletę, że pozwoliło Bondowi znaleźć się z dala od centrali.
Pewna gruba ryba w Meksyku miała plantację maku. Ale bynajmniej nie ozdobnego. Mak przerabiano na
opium, które szybko, i po względnie przystępnych cenach rozprowadzali kelnerzy z małej kafejki „Madre de
Cacao”. Lokal korzystał ze wszechstronnej ochrony. Kto chciał opium, ten zamawiał je do kielicha. Za
trunek j płaciło się w kasie, a kasjer mówił, ile zer trzeba dopisać do rachunku. Ten spokojny handelek nie
obchodził nikogo poza granicami Meksyku. Aż tu nagle w dalekiej Anglii rząd pod naciskiem kampanii
ONZ przeciwko narkotykom, zakazał używania i posiali dania heroiny na terenie Wielkiej Brytanii. Zarówno
w Soho, jak i wśród czcigodnych lekarzy, którzy chcieli ulżyć swoim pacjentom w cierpieniu, wybuchła
panika. A prohibicja to zapalnik zbrodni.
I1 Na skutek nielegalnego gromadzenia zapasów błyskawicznie wyschły tradycyjne kanały przemytu z
Chin, Turcji i Włoch. Tymczasem w stolicy Meksyku urzędował niejaki Blackwell - handlowiec, który
zostawił w Anglii siostrę narkomankę. Miał dla niej wiele serca i współczucia, kiedy więc zwróciła się do
niego o pomoc, grożąc, że inaczej się zabije, uwierzył i zaczął badać nielegalny handel narkotykami w
Meksyku. W swoim czasie, przez przyjaciół i ich znajomych, trafił do „Mądre de Cacao”, a stamtąd do
miejscowego plantatora. Przy okazji zapoznał się z finansową stroną tego interesu i uznał, że skoro za
jednym zamachem mógłby zbić majątek i pomóc ludzkości, to odkrył receptę na szczęście.
Blackwell handlował nawozami. Miał magazyn, niewielką fabryczkę i trzyosobowy personel do badania
gleby i roślin. Bez trudu przekonał Meksykanina, że pod tym szacownym płaszczykiem jego zespół mógłby
się zająć wytwarzaniem z opium czystej heroiny. Ze swej strony Meksykanin szybko zorganizował transport
do Anglii. W zamian za tysiąc dolarów od kursu, co miesiąc jeden z kurierów Ministerstwa Spraw
Zagranicznych wiózł do Londynu dodatkową walizkę. Cena była rozsądna. Zawartość walizki, którą
Meksykanin zostawiał w przechowalni na dworcu Victoria, a kwit przesyłał niejakiemu Schwabowi pod
adresem Boox-an-Pix Ltd, WC1, osiągała na miejscu dwadzieścia tysięcy funtów.
Pech chciał, że Schwab okazał się łajdakiem, nieczułym na cierpienia ludzkości. Wymyślił sobie, że
skoro amerykańskie małolaty corocznie konsumują heroinę wartości miliona dolarów, to nie ma powodu, dla
którego ich wyspiarscy kuzyni i kuzynki nie mieliby robić tego samego. W dwóch pokoikach w Pimlico jego
sztab rozcieńczał heroinę proszkiem na przeczyszczenie i wysyłał ją do najrozmaitszych dyskotek i klubów
rozrywkowych.
Zanim tajniacy z kryminalnej dobrali mu się do skóry, Schwab zbił już niemały majątek. W Scotland
Yardzie pozwolili mu zarobić jeszcze parę groszy, a przez ten czas zbadali źródło jego dostaw. Wzięli go
pod obserwację i wkrótce dotarli na dworzec Victoria, a stamtąd do meksykańskiego kuriera. Na tym etapie,
skoro w grę wchodził obcy kraj, wezwano Secret Service, Bondowi zaś zlecono wykrycie dostawców kuriera
i przecięcie tego kanału u źródła.
Bond wywiązał się z zadania. Poleciał do Meksyku i szybko dotarł do „Mądre de Cacao”. Następnie,
udając odbiorcę towaru z Londynu, trafił do miejscowego plantatora. Ten podjął go gościnnie i przedstawił
Blackwellowi. Bond nabrał sympatii do rodaka.
Nic nie wiedział o jego siostrze w Anglii, ale natychmiast rozpoznał w nim amatora. W dodatku gorycz, z
jaką Blackwell mówił o zakazie stosowania heroiny w Anglii, brzmiała szczerze. Pewnej nocy Bond włamał
się do jego magazynu i podłożył bombę termitową. Potem, siedząc w oddalone) o milę kawiarni, patrzył, jak
płomienie strzelają ponad horyzont dachów i słuchał srebrzystej kaskady dzwonków straży pożarnej. Rano
zadzwonił do Blackwella.
- Przykro mi, że w nocy popsułem panu interes - powiedział zasłaniając słuchawkę chusteczką. -
Obawiam się, że ubezpieczenie nie pokryje panu strat tego zapasu gleby, którą pan badał.
- Kto mówi? Kim pan jest?
- Przyjechałem z Anglii. Ten pański towar zabił tam wielu młodych ludzi. A jeszcze więcej zniszczył.
Santos nie pojawi się już w Londynie ze swoim dyplomatycznym bagażem. Schwab jeszcze dziś trafi do
więzienia. A ten Bond, z którym pan się spotykał, też nie wymknie się z sieci. Policja jest już na jego tropie.
Ze słuchawki dobiegły wystraszone słowa. - W porządku, ale niech pan się w to więcej nie bawi. Zdrowiej
trzymać się nawozów.
Bond wyłączył się.
Blackwell by na to nie wpadł. Najwyraźniej przejrzał go ten meksykański plantator. Bond na wszelki
wypadek zmienił hotel, ale w nocy, gdy wracał do siebie po ostatniej szklaneczce w Copacabanie, jakiś
mężczyzna zastąpił mu nagle drogę. Miał na sobie brudny garnitur z białego płótna i białą, za dużą czapkę
szofera. Azteckie kości policzkowe podkreślały głębokie sińce. W jednym kąciku wąskich ust tkwiła
wykałaczka, w drugim papieros. Zwężone od marihuany oczy błyszczały jak dwa łebki szpilek.
- Chcesz panienkę? Bara-bara?
- Nie.
- Może kolorową? Piękną zdrową dupcię?
- Nie.
- To może obrazki?
Bond tak dobrze znał ruch ręki sięgającej pod marynarkę, wiązał z nim tak wiele niebezpiecznych
przeżyć, że był przygotowany, nim jeszcze ręka ukazała się z powrotem, a długi srebrzysty palec skoczył mu
do gardła.
Odruchowo zastosował klasyczny blok rodem z podręcznika samoobrony. Odwrócił się półbokiem,
jednocześnie odbijając pchnięcie prawą ręką. Ich przedramiona zetknęły się w pół drogi. Nóż chybił celu, a
Meksykanin odsłonił się, wystawiając na krótki cios lewą ręką w brodę. Sztywny, naprężony nadgarstek
Bonda przebył najwyżej dwie stopy, ale wewnętrzna strona jego dłoni, wzmocnionej rozczapierzonymi
palcami, ze straszliwą siłą wyrżnęła napastnika w podbródek. Meksykanin niemal uniósł się w powietrze.
Możliwe, że już ten cios go zabił i złamał mu kark, choć zanim napastnik upadł na ziemię, Bond cofnął
prawą rękę i kantem dłoni uderzył w naprężone, odsłonięte gardło. Cios kantem dłoni w jabłko Adama
należy do żelaznego repertuaru wszystkich komandosów. Nawet jeżeli Meksykanin żył po pierwszym
uderzeniu, to zmarł, nim runął na chodnik.
Przez chwilę Bond oddychał głęboko, patrząc na leżącą w kurzu bezwładną stertę łachów. Rozejrzał się.
Nie zauważył nikogo. Minęły go jakieś samochody. Podczas starcia przejechało ich pewnie więcej, ale
walczyli w cieniu. Przyklęknął koło zwłok. Nie wyczuł pulsu. Oczy, jeszcze niedawno błyszczące od
marihuany, stały się matowe. Dom, który zamieszkiwał Meksykanin, był pusty. Lokator się wyprowadził.
Bond uniósł zwłoki i oparł je o mur w głębokim cieniu. Wytarł ręce w ubranie, poprawił krawat i wrócił
do hotelu.
O świcie wstał, ogolił się i pojechał na lotnisko, gdzie wsiadł do pierwszego samolotu odlatującego z
Meksyku. Traf chciał, że wylądował w Caracas. Przesiedział tam w poczekalni, aż dostał się na rejs linii
Transamerica Constellation do Miami, skąd miał dotrzeć wieczorem do Nowego Jorku.
Głośniki znowu ożyły.
- Z powodu awarii samolotu rejs TR 618 linii Transamerica do Nowego Jorku został przełożony. Godzinę
odlotu podamy o ósmej rano. Pasażerów przepraszamy i prosimy o zgłaszanie się do stanowiska linii
Transamerica w celu zakwaterowania. Dziękujemy.
No tak! Tego jeszcze brakowało! Czy powinien przenieść się na inny lot, czy spędzić noc w Miami?
Bond przypomniał sobie o whisky, uniósł szklankę, odchylił głowę i wysączył trunek do dna. Kostki lodu
zagrzechotały mu wesoło o zęby. To jest to! To jest myśl! Zostanie na noc w Miami i się zaleje, urżnie w
trupa, żeby jakaś poderwana dziwka musiała go zataszczyć do łóżka. Od lat już się nie upił. Najwyższy czas.
Ta noc spadła mu jak z nieba, wolna noc z dala od domu. Wykorzysta ją jak należy. Czas sobie pofolgować.
Był zbyt napięty, zbyt zaabsorbowany rozgrzebywaniem przeszłości. Co on właściwie wyrabia, po kiego
licha myśli o tym capungo, który chciał go załatwić? Miał do wyboru albo zabić, albo dać się zabić. A
zresztą ludzie zabijają się cały czas, jak świat długi i szeroki. Choćby samochodami. Roznoszą choroby
zakaźne, chuchają innym bakteriami prosto w twarz, zostawiają zapalone kuchenki gazowe, wypuszczają
tlenek węgla w zamkniętych garażach. Na przykład, ilu ludzi ma związek z produkcją bomb wodorowych,
poczynając od górników wydobywających uran, a kończąc na akcjonariuszach tych kopalni? Czy istnieje
ktoś, kto - choćby tylko statystycznie - nie ma żadnego związku z zabójstwem bliźniego?
Ostatnie promienie słońca już zgasły. Pod ciemnogranatowym niebem migotały jaskrawożółte i zielone
smugi; maleńkie światełka odbijały się od oleistej powierzchni płyty lotniska. Na główną zieloną alejkę
wpadł z ogłuszającym hukiem DC 7. Okna w sali tranzytowej zabrzęczały cicho. Ludzie wstali z miejsc,
obserwując samolot. Bond próbował odczytać ich myśli z wyrazu twarzy. Czy liczyli na katastrofę samolotu,
na widowisko, temat do opowieści, na coś, co wypełni ich puste życie? A może życzyli mu powodzenia?
Czego życzyli sześćdziesięciu pasażerom? Życia czy śmierci?
Bond zagryzł wargi. Dość tego! Starczy tych chorobliwych myśli. To tylko reakcja na wykonanie
parszywego zadania. Jesteś wypompowany, zmęczony wiecznym odgrywaniem twardziela. Potrzebujesz
odmiany. Widziałeś za dużo śmierci. Chcesz zakosztować życia... spokojnego, wygodnego, na poziomie.
Bond usłyszał kroki. Ktoś zatrzymał się obok niego. Podniósł wzrok. Stał przed nim schludny, na
pierwszy rzut oka bogaty mężczyzna w średnim wieku i przyglądał mu się z zakłopotaniem i dezaprobatą.
- Najmocniej przeprzaszam, ale czy nie nazywa się pan przypadkiem Bond... pan, hm, James Bond?
2. Rajskie życie
Bond cenił anonimowość.
- Owszem - bąknął oschle.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]