[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ian Fleming

OÅšMIORNICA

przełożył: Jarosław Kotarski

 

— Wiesz co? — spytał ośmiornicę major Dexter Smythe — jeśli mi się uda, będziesz dziś miała prawdziwą

ucztÄ™.
   Ponieważ oznajmił to głośno, jego oddech zasnuł mgłą szkło maski do nurkowania, a on sam został zmuszony do wynurzenia się, co nie było zbyt trudne biorąc pod uwa­gę fakt, że gdy stanął na pokrytym białym piaskiem dnie woda, sięgała mu zaledwie do ramion. Zdjął maskę, splunął do jej wnętrza, rozprowadził ślinę po szkle starym zwyczajem płetwonurków i zadowolony założył ją, z po­wrotem zanurzając się w wodę.

Z otworu w rafie koralowej, tak jak poprzednio, ob­serwowało go oko umieszczone w fałdach brązowego worka. Teraz jeszcze dodatkowo wysunięty, był koniec macki leniwie kołyszącej się w wodzie jakby węszyła, co nowego w okolicy. Smythe uśmiechnął się z satysfakcją — jeszcze trochę, może jeszcze z miesiąc dodany do tych dwóch, które spędził na oswajaniu ośmiornicy i zakończy się to sukcesem. Ale wiedział, że nie będzie miał tego miesiąca, a dziś zaryzykować podanie własnej ręki za­miast kawałka mięsa na czubku harpuna, jak zwykł to dotąd robić, wydawało się jeszcze zbyt wielkim ryzykiem. Nie mógł jej jeszcze zaufać — istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że z dziury wyprysną pozostałe macki owijając się wokół ręki, a wystarczyło, by został pociąg­nięty nie więcej niż o dwie stopy w głąb, by zawór maski zamknął się automatycznie, co spowodowałoby uduszenie się jej właściciela. Gdyby zaś ją zdjął skończyłoby się to utonięciem — obie perspektywy niezbyt go ucieszyły. Oczywiście miałby czas, żeby przebić ośmiornicę har­punem, ale na taki okaz trzeba było więcej niż jednego pchnięcia. Co prawda perspektywa była nęcąca — miał szanse 5:1, dokładnie takie same, jak grający w rosyjską ruletkę i mogłoby to być szybkim rozwiązaniem kłopo­tów, ale jeszcze nie teraz. Tym bardziej, że pozostawiło­by to nie rozwiązany problem, a obiecał profesorowi Bengry z Instytutu, że spróbuje mu pomóc. Powoli ru­szył wzdłuż rafy nie odrywając wzroku od dna — dziś szukał tylko jednego kształtu, jednego jedynego miesz­kańca tych okolic, który był równie brzydki, co groźny —              Scoropaena plumieri, jak nazwał go profesor, a ogól­nie znanego jako ryba skorpion.

*

Emerytowany major Dexter Smythe, OBE, Royal Marines, był pozostałością niegdyś odważnego i rokują­cego duże nadzieje oficera oraz przystojnego młodzień­ca, mającego na koncie mnóstwo podbojów, szczególnie wśród kobiecych służb pomocniczych WREN, WRAC i ATS, zajmujących się łącznością lub sekretariatem. Te­raz miał pięćdziesiąt cztery lata, był łysiejącym i coraz grubszym wrakiem po dwóch zawałach.  Jego lekarz

—    Jimmy Greaves poznany w Queen's Club przy wyso­kim pokerze — określił ten drugi, który zdarzył się ledwie miesiąc temu, jako „drugie ostrzeżenie". Choć przyznać należy, że gdy był ubrany (a ubranie miał doskonałe), z zakrytymi żyłami na rękach i brzuchem opiętym gorsetem, major nadal był mile widzianym goś­ciem na przyjęciu czy obiedzie na Północnym Wybrze­żu.   Dla   znajomych   było   nie   wyjaśnioną   tajemnicą

—    dlaczego poza dwoma uncjami whisky i dziesięcioma papierosami, na które pozwalał mu lekarz, kopcił jak komin i co noc udawał się spać jeśli nie pijany, to przynajmniej uczciwie podpity.

Prawda była taka, że Dexter Smythe dotarł do granicy samobójstwa. Powodów tego stanu rzeczy było wiele, choć część z nich była całkiem nieskomplikowana. Był przykuty do Jamajki, której tropikalny klimat zupełnie rozłożył jego zdrowie, choć na pozór wydawało się, że doskonale go zakonserwował. Dodając do tego zadaw­nione uczucie winy, ogólną odrazę do własnej osoby i pustkę po śmierci Mary, był wypaloną skorupą, żyjącą praktycznie przez przypadek i siłą rozpędu. Mary zmarła dwa lata temu i od tego czasu nikogo nie obdarzył uczuciem. Co prawda, sam nie bardzo wiedział czy ją kochał, ale od chwili jej śmierci brakowało mu jej miłości i troski, niejednokrotnie irytującej, ale zawsze obecnej. Być może mógłby ten brak zastąpić przyjaciółmi spośród dawnych wojskowych, teraz właścicieli ziemskich czy po­lityków, ale dzięki różnym czynnikom wewnętrznym ni­gdy o nich nie zabiegał i, praktycznie rzecz biorąc, takich przyjaciół nie miał. W efekcie doprowadziło go to prostą drogą do butelki — był śmiertelnie znudzony i gdyby nie jedna jedyna sprawa, dawno połknąłby zawartość butelki z barbituranami, którą bez większych problemów uzyskał od lokalnego lekarza. I tak lina ratunkowa, która utrzy­mywała go na granicy życia była nader cienka.

Ostre picie doprowadza bowiem do wyodrębnienia się u osób pijących jednej z czterech postaw: sangwinika, flegmatyka, choleryka i melancholika. Pijak sangwinik dochodzi do punktu, w którym zwycięża histeria i zidio­cenie, flegmatyk zapada w bagno ponurości, choleryk to po pijanemu typowy zawadiaka, któremu rysownicy po­święcili niezliczone ilości dowcipów i który większość trzeźwych dni spędza na odsiadywaniu wyroków za uszkodzone zdrowie czy mienie, zaś melancholik zostaje sprowadzony do rozpamiętywania przeszłości, rozczula­nia się nad sobą i rzewnych łez związanych z tymi tema­tami.

Major Smythe był melancholikiem, który zapadał w fantazję osnutą wokół ptaków i ryb zamieszkujących pięć akrów Warelets (jak nazywał tereny otaczające willęwraz z plażą i rafą koralową ciągnącą się wzdłuż brzegu). Szczególnymi jego ulubieńcami stały się ryby, do których przemawiał i które traktował jak ludzi. Ponieważ ryby raf koralowych nie opuszczają zazwyczaj swych terytoriów, podobnie jak czyni to większość małych ptaków, po dwóch latach znał je wszystkie, darząc głębokim uczuciem i wierząc głęboko, że one także go kochają.

One z całą pewnością go znały, podobnie jak przymuso­wi mieszkańcy zoo znają swoich opiekunów, gdyż zjawiał się codziennie, będąc regularnym zaopatrzeniowcem w świeży pokarm od alg zaczynając, a na mięsie kończąc. Normalne też było, że gdy płynął tak jak teraz, wzdłuż rafy i kanałów prowadzących w głębiny, różnokolorowe towarzystwo bez lęku kręciło się wokół pełne wyczekiwa­nia, skubiąc od czasu do czasu harpun, który kojarzył im się jedynie z widelcem, zaglądając w szkło maski lub lekko podszczypując jego nogi.

Część umysłu majora rozpoznawała i witała (choć bez­głośnie) różnobarwnych tubylców. Jednak przede wszystkim był on zainteresowany czymś innym — znalezieniem i zabi­ciem swego jedynego wroga na rafie — ryby skorpiona.

Ryby te zamieszkują większość południowych mórz świata i choć różnią się nieco wyglądem i zwyczajami, to pewne generalia są niezmienne niezależnie od terytorium. Odmiana, która żyje w wodach Indii Wschodnich mierzy zaledwie dwanaście cali i waży niewiele ponad jeden funt, ale mimo to jest jedną z najgroźniejszych i najbrzydszych istot zamieszkujących wody, jakby sama natura ostrzega­ła przed zagrożeniem z jej strony. Ma brązowoszarą bar­wę i dużą, kanciastą głowę o ostro zarysowanych naroś­lach, do złudzenia przypominających krzaczaste brwi oci­eniające wściekłe, czerwone oczy. Nakrapiany grzbiet i neutralny kolor doskonale maskuje ją wśród raf koralo­wych, a choć niezbyt wielka, jest silnie uzębiona. Posiada też paszczę, w której pomieścić się mogą w całości nie­którzy z mniejszych od niej mieszkańców tej okolicy. Nazwę swą jednakże zawdzięcza czemuś innemu — płet­wa grzbietowa mogąca podnosić się w razie potrzeby, a właściwie pierwszy jej człon, działa na zasadzie strzykawki zaopatrzonej w truciznę, zdolną zabić w krótkim czasie człowieka. Szczególnie jeśli trafi w żyłę lub w okolice serca. Wtedy wystarczy tylko draśnięcie. Jest o wiele gorszym zagrożeniem dla pływaka niż barrakuda czy re­kin. Przyzwyczajona, że omijają ją inne ryby, tak dzięki kamuflażowi jak i potężnej broni, nie ucieka przed ni­czym, nie licząc bezpośredniego dotknięcia czy bardzo bliskiego kontaktu, a i wtedy przeważnie rzuca się do ataku, a nie do ucieczki. Na piasku wygląda jak frag­ment porośniętego korala, na rafie jest prawie niezauwa­żalna. Major Smythe zdecydowany był znaleźć ją, zabić i poczęstować nią swoją ulubienicę, Osmiorniczkę. Celem eksperymentu, o który prosił go Bengry było stwierdze­nie, czy ta przyjmie ten rodzaj pokarmu czy też go od­rzuci rozpoznając zagrożenie, czy spożyje w całości lub części, jeśli zajdzie ta pierwsza ewentualność i w końcu, czy trucizna wywrze na nią jakikolwiek efekt.

Ponieważ dzisiejszy dzień był początkiem końca majo­ra Smythe'a i mógł być końcem ośmiorniczki, postanowił znaleźć odpowiedź na te pytania i pozostawić po sobie choć tak nikłą pamiątkę, jak niewielka notatka w zaku­rzonym archiwum Instytutu Badań Życia Morskiego.

A wszystko dzięki temu, że od paru godzin jego i tak nieciekawa egzystencja na tym bożym świecie zmieniła się znacznie i to zdecydowanie na gorsze — tak zdecydowa­nie, że przy niejakim szczęściu za parę tygodni mógł oczekiwać kary dożywotniego więzienia. Za parę tygodni, gdyż wymiana depesz między Gubernatorem, Secret Service, Scotland Yardem i Prokuraturą nie mogła być zała­twiona w krótszym czasie, a przy szczęściu, gdyż mogło się skończyć karą śmierci.

I pomyśleć, że zawdzięcza to tylko i wyłącznie jednemu człowiekowi o nazwisku Bond, komandor James Bond, który pojawił się rankiem o dziesiątej trzydzieści w tak­sówce z Kingston...

Dzień rozpoczął się normalnie — wstał na kacu, połknął parę panadoli (stan serca nie pozwolił mu na używanie aspiryny), ogolił się i na tarasie spożył śnia­danie, po czym przez kilka godzin jego resztkami do­karmiał ptaki. Następnie spożył przepisaną porcję le­ków nasercowych i do około jedenastej zabijał czas lekturą „Daily Gleanera". Czas ten sam sobie wyzna­czył jako początek pierwszego drinka, a parę miesięcy temu przesunął go na dziesiątą trzydzieści. Właśnie nalał sobie pierwszą tego dnia brandy zmieszaną z pi­wem, gdy usłyszał zajeżdżający przed dom samochód.

Runa, jego kolorowa gosposia, pojawiła się w chwilę później w ogrodzie oznajmiając:

—      Jakiś pan do pana, sir.

—      Jak się nazywa?

—      Nie mówił. On powiedział, żebym panu powtó­rzyła, że przybywa z Urzędu Gubernatora.

—              Dobrze, wprowadź go do livingroomu i po­wiedz, że za chwilę będę.

Nie licząc szortów nie miał na sobie nic, toteż pośpie­szył do sypialni gdzie rozczesał rozwichrzone resztki owło­sienia i założył szare spodnie i białą koszulę. Przez cały czas zastanawiał się, o co tu, do diabła, chodzi.

Ledwie znalazł się w pokoju i zobaczył wysokiego męż­czyznę w granatowym tropikalnym ubraniu spoglądające­go przez okno na morze, przeczuł złe nowiny. A gdy ten się odwrócił, przyglądając mu się poważnymi, szaroniebieskimi oczyma i nie odpowiadając na radosny uśmiech, wiedział, że są to oficjalne złe nowiny. Poczuł, jak coś zimnego wędruje mu po kręgosłupie — „Oni" jakimś cudem odkryli prawdę.

—              Witam — odezwał się uprzejmie. — Rozumiem, że przybywa pan od Gubernatora. Jak się miewa sir Ken­neth?

JakoÅ› automatycznie nie podali sobie rÄ…k.

—              Nie spotkałem go. Przybyłem tu wczoraj i cały czas przebywałem w innych rejonach wyspy. Nazywam się Bond, James Bond i jestem z Ministerstwa Obrony.

Major Smythe dobrze pamiętał stary eufemizm ozna­czający Secret Service.

—       O, stara firma? — spytał z wymuszoną swobodą. Pytanie zostało zignorowane.

—       Czy jest tu gdzieś miejsce, w którym możemy spo­kojnie porozmawiać? — spytał Bond w zamian.

—       Wszędzie gdzie pan ma ochotę. Tutaj albo w ogro­dzie. Napije się pan czegoś? Rum i piwo to lokalna trucizna. Ja wolę samo piwo — kłamstwo przeszło z bezbolesną wprawą starego pijaka.

—       Dziękuję. W takim razie możemy porozmawiać tutaj.

Bond oparł się o mahoniową ramę, a sam gospodarz usiadł wygodnie w fotelu przerzucając nogę przez jego oparcie, przysuwając sobie podręczny ochładzacz i umie­szczając w otworze szklankę z napojem.

—       W czym mogę panu pomóc? — spytał. — Coś niemiłego na Północnym Wybrzeżu? Z przyjemnością pa­nu pomogę. Co . prawda moje dni w firmie to odległa przeszłość, ale co nieco pamiętam stare metody.

—       Mogę zapalić? — w dłoni mężczyzny pojawiła się stalowa papierośnica o pojemności pół setki papierosów i ta oznaka innego, ale też silnego nałogu rozluźniła nieco gospodarza.

—       Proszę bardzo — zrobił ruch ku leżącej opodal zapalniczce.

—       Dzięki, nie trzeba — James zdążył już zapalić. — Nie, to z czym przychodzę to nic lokalnego. Przyby­łem tu, przysłano mnie, by prosić pana o przypomnienie sobie pracy w służbie pod koniec wojny... Szczególnie czasów, gdy pracował pan w Oddziale do Zadań Róż­nych — Miscellaners Objectives Bureau.

Smythe roześmiał się ostro — wiedział! Wiedział to z całkowitą pewnością, ale gdy to usłyszał, coś zmusiło go do tego śmiechu, tak jak nagły cios zmusza do jęku.

—              Oczywiście, stare, poczciwe MOB — roześmiał się ponownie czując znajomy ból rodzący się w lewej części klatki piersiowej i błyskawicznie ogarniający ją całą.



Drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni fiolkę i wysypał jej zawartość na oparcie fotela, kładąc małą, białą tabletkę nitrogliceryny pod język. Z pewną dozą przyjemności obserwował jak tamten spręża się widząc jego postępo­wanie — jeszcze nie zażył trucizny, jeszcze nie...

—      Serce — wyjaśnił cicho. — Efekty przyjęcia w Jamaica Inn, wczoraj... powinienem wreszcie przestać myś­leć, że mam ciągle dwadzieścia pięć łat. Wracając do MOB, to nie sądzę, żeby wielu z nas pozostało. Piszecie oficjalną historię Oddziału?— Poczuł jak ból cofa się do swego legowiska.

—      Niezupełnie o to chodzi.

—      Myślę, że pan wie, że to ja pisałem kronikę i pro­wadziłem dziennik jednostki w czasie wojny. Wątpię, czy po tak długim czasie zdołam coś do tego jeszcze dodać.

—              Naprawdę nic? Chodzi mi zwłaszcza o operację w Tyrolu. Miejsce nazywa się Ober Aurach, leży o milę
na wschód od Kitzbiihel.

Jedna z nazw, z którą żył przez wszystkie te lata, której wspomnienie ciągle go prześladowało, spowodo­wała kolejny wybuch chrapliwego śmiechu.

—       Nigdy pan nie widział takiego bajzlu. Wszyscy ci twardziele z Gestapo i ich archiwa. Wszyscy pijani w sztok, ale ich papiery ładnie pochowane i w idealnym porządku. Dali je nam bez żadnych problemów, licząc pewnie na łagodne traktowanie. Dokładnie wszystko przejrzeliśmy, a ich odwieźliśmy do obozu w Mona­chium. Ostatnie, co o nich słyszałem, to wyniki procesu. Większość chyba powieszono za zbrodnie wojenne. Pa­piery przekazaliśmy Kwaterze Głównej w Salzburgu... potem była dolina Mittersill i następna kryjówka — Smythe pociągnął z ochłodzonej szklanki i zapalił papierosa. — To wszystko na ten temat.

—       Był pan wtedy Numerem Drugim w zespole, praw­da? Dowódcą był Amerykanin, pułkownik King z armii Pattona.

—         Zgadza się. Całkiem przyjemny facet z wąsikiem, co nie bardzo pasowało do Amerykanina. Znał się doskonale na lokalnych winach.

—    W swoim raporcie z tej operacji napisał, że przeka­zał panu te dokumenty do wstępnej oceny, ponieważ w zespole był pan ekspertem od niemieckiego. Oddał mu je pan z komentarzami, prawda? — Bond przerwał na chwilę i dodał — wszystkie?

—    Oczywiście — Smythe zdawał się nie zauważać alu­zji. — To były w większości listy nazwisk. Jak słyszałem, kontrwywiad w Salzburgu wiele z nich wykorzystał. Uży­to ich w trakcie procesów norymberskich... Tak, to były piękne dni. Najlepsze w moim życiu... Kobiety, wino i śpiew... tak to wyglądało.

W tej ostatniej kwestii mówił całkowitą prawdę — do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku wojna była niebezpieczna i zupełnie nie przypominała majówki. Kie­dy w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku utworzono Royal Marinę Commando, zgłosił się na ochotnika i został przyjęty. Potem przeniesiono go do Sztabu Operacji Połączonych pod dowództwem później­szego Lorda Mountbatten of Burma, gdzie jego dosko­nały niemiecki (matka pochodziła z Heidelbergu) spowo­dował, że dostał niezbyt przyjemne zadanie — uczestniczył w rajdach za kanał La Manche jako tłumacz i osoba na gorąco przesłuchująca złapanych jeńców. Przez dwa lata dopisywało mu szczęście. Przeżył je bez kalectwa i zdobył wojskowy Order of the British Empire, który podczas tej wojny był dość rzadko przyznawany. Później, gdy wynik wojny był już wiadomy i walki zaczęły przenosić się na rdzenne terytorium Niemiec, utworzono MOB. Utworzyły je wspólnie Operacje Mieszane i Secret Ser-vice, a on otrzymał czasowy stopień pułkownika i polece­nie utworzenia zespołu, który, już po upadku Niemiec, zająłby się odnajdywaniem skrytek Abwehry i Gestapo. Usłyszała o tym OSS i dzięki swym wpływom i amerykań­skiemu czynnikowi w działaniach wojennych włączyła się do operacji, czego rezultatem było powstanie nie jednego, lecz sześciu zespołów, które w dniu zawieszenia broni ruszyły do akcji na terenach Austrii i Niemiec.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •