[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fiałkowski Konrad
Fiałkowski Konrad
Konrad Fiałkowski
(ur.
29 grudnia
1939
r. w
Lublinie
) -
polski
informatyk
i
cybernetyk
oraz pisarz
fantastyki
naukowej
.
Ukończył Liceum Ogólnokształcące im Jana
Zamojskiego, a w roku
1957
został laureatem Olimpiady
Fizycznej. W
1962
ukończył Wydział Elektroniki
Politechniki Warszawskiej
. W
1964
otrzymał doktorat z
zakresu maszyn matematycznych. Habilitował się w
1966
, od
1973
posiada tytuł naukowy profesora
nadzwyczajnego, od
1981
profesora zwyczajnego.
Członek-senior Institute of Electrical and Electronics
Engineers (od
1968
). Specjalista od spraw
komputerowych w organizacji
UNESCO
.
Jako pisarz science fiction debiutował w
1956
na łamach
tygodnika "Dookoła Świata". Laureat drugiej nagrody w
konkursie literackim czasopisma "
Młody Technik
" za
opowiadanie
Prawo wyboru
(
1962
), Opowiadania
Fiałkowskiego z lat 1956-1979 utrzymane były głównie
w konwencji "cudownego wynalazku". W późniejszej
fazie twórczości następuje wyraźny przełom - nowsze
utwory Fiałkowskiego poruszają tematykę poszukiwania
prawdy i praw rządzących rzeczywistością, na przykład
w podejmującej interpretację
Nowego Testamentu
powieści
Adam, jeden z nas
. Opowiadania
Poprzez piąty
wymiar
,
Szansa śmierci
,
Biohazard
stały się podstawą
widowisk i filmów telewizyjnych. Jest członkiem
Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
.
Biohazard
CięŜarówka zatrzymała się przed zakrętem; Wysiadł, chwycił swoją gdzieniegdzie przetartą torbę
podróŜną, uśmiechnął się raz jeszcze do kierowcy i ruszył w górę. Za sobą słyszał warkot
cięŜarówki mijającej zakręt i zjeŜdŜającej w dół, w dolinę. Szedł powoli i zatrzymywał się co
dwieście, trzysta metrów, mimo Ŝe boczna droga, w którą skręcił, była dość szeroka i wznosiła
się pod niewielkim kątem przecinając stok. Poprzez koszulę czuł na plecach ciepło promieni
popołudniowego słońca. Wokół na białych skałach rosły karłowate sosny, ale słońce wysuszyło
je podczas upalnego dnia i czuł tylko zapach swego potu i ledwo uchwytną woń morza, które
było gdzieś za najbliŜszymi wzgórzami.
Minął tablicę zakazu wjazdu i drugą informującą o tym, Ŝe znajduje się na terenie prywatnym.
Gdy ją mijał, ból nasilił się. Stanął i z górnej kieszeni koszuli wyjął fiolkę z pastylkami. Wysypał
je na rękę, wsunął jedną pod język i po krótkiej chwili wahania jeszcze połówkę następnej. Nie
czekał, aŜ ból ustąpi zupełnie, i ruszył dalej. Dalej było więcej cienia, bo drzewa były wyŜsze.
Jeszcze jeden zakręt i stanął przed bramą. Spodziewał się jakiejś tablicy, ale brama była
anonimowa, kuta z Ŝelaza, nieco staroświecka. Obok stała portiernia zbudowana jak wszystko
tutaj z białego kamienia. Wszedł do niej i wtedy zobaczył człowieka. Tamten siedział za
niewielkim, przymocowanym do ściany stolikiem, na którym stał telefon. Miał na sobie coś, co
mogło być uniformem, bo guziki błyszczały metalem, ale nie miał pasa ani czapki, tylko na
głowie niewielki metalowy hełm okrywający potylicę.
- Pan był umówiony? - zapytał. - Nie. Przyszedłem...
- Przeczytał pan tablicę?
- Oczywiście, ale...
- Proszę się zastosować do tego, co pan przeczytał, i opuścić teren. To własność prywatna.
Gdybym przyjechał tu własnym samochodem, rozmawiałby ze mną inaczej - pomyślał
męŜczyzna.
- To posiadłość doktora Egberga? - zapytał.
- Tak, ale powiedziałem juŜ panu...
- Jestem przyjacielem doktora Egberga, znajomym z dawnych lat - dodał, by osłabić
poprzednie zdanie, które nie było prawdą.
Człowiek w uniformie nie zdziwił się, nie zawahał, tylko podniósł słuchawkę telefonu.
- Mówi brama - powiedział. - Z sekretariatem doktora proszę.
Centrala widocznie łączyła.
- Pana nazwisko? - zapytał ze słuchawką przy uchu.
- Ralf Molnar, profesor Ralf Molnar - uzupełnił, przypomniawszy sobie, Ŝe Egberg będzie go
pamiętał jako profesora.
Odźwierny pozostał obojętny, tak jakby anonsowanie profesorów przychodzących pod bramę z
siwiejącym dwudniowym zarostem było jego codzienną czynnością. Potem podał jego nazwisko
i czekali obaj. Molnar oparty o mur, tamten nieruchomo wpatrując się w jakiś punkt na murze.
- Tak. Przyjdą po pana - powiedział w końcu. - Proszę zostawić swoje rzeczy.
- Moje rzeczy?
- Tak. Przyniesiemy je panu później. Tu są takie zwyczaje - dodał, jakby to wyjaśniało
wszystko.
Molnar wzruszył ramionami i pchnął nogą swoją torbę w kierunku odźwiernego. Wtedy na
ścieŜce usłyszał kroki. Odwrócił się. To była dziewczyna, wysoka dziewczyna w letniej sukience
bez rękawów. Tyle zauwaŜył.
- Doktor Egber prosił, abym pana przywitała w jego imieniu. Mam się równieŜ panem
zaopiekować, profesorze, i zapytać, czy zostanie pan u nas na dłuŜej...
- Zobaczę. Nie wiem jeszcze.
- W kaŜdym razie do jutra na pewno. Jest juŜ późno. Zresztą doktor zaprasza pana na kolację.
Szedł teraz za nią wykładaną kamieniem aleją, wśród gęstych, nie znanych mu krzewów.
Musiały być tu specjalnie sadzone - pomyślał patrząc równocześnie na długie, mocno
umięśnione, a mimo to smukłe nogi idącej przed nim dziewczyny. Znowu poczuł ból i ucisk w
piersi, za mostkiem, ale nie zatrzymał się. Dom musiał być blisko. Rzeczywiście, wychodził w
ogród wielką nie oszkloną werandą i nagle Molnar zdał sobie sprawę z tego, jak duŜy jest to dom.
Jego wielkość maskowała zieleń, drzewa wpychające swe gałęzie wprost w okna i pnącza
wspinające się po ścianach, sięgające pod sam niemal dach.
- Będzie pan mieszkał na pierwszym piętrze, profesorze - powiedziała dziewczyna, gdy
wchodzili do domu.
Szła wprost ku schodom i wtedy Molnar zatrzymał się na chwilę. Stał przed wielkim, ciemnym
obrazem oświetlanym przez niskie, czerwone promienie wieczornego słońca, ale nie widział
obrazu - czuł tylko ból. Dziewczyna takŜe zatrzymała się na chwilę. Nie powiedziała nic, tylko
podeszła do windy i wcisnęła klawisz wezwania. Nie patrzyła chyba na niego, a jednak nie mógł
się zdecydować na wyjęcie fiolki. Z wolna ból ustępował i widział juŜ teraz monstrualną
ośmiornicę sięgającą na obrazie dziesiątkami macek po Ŝaglowiec idący pełnym wiatrem po
wzburzonym morzu.
- Jest juŜ winda, profesorze - powiedziała dziewczyna.
Chciał powiedzieć, Ŝe niepotrzebnie ją wzywała, ale nie powiedział nic. Wjechali na piętro i
przeszli korytarzem gdzieś w głąb domu.
Wygląda to jak hotel - pomyślał Melnar korytarz i dziesiątki drzwi. Drzwi bez klamek - dodał,
zdając sobie równocześnie sprawę, Ŝe to nie ma sensu. - Normalny, duŜy dom.
- To tutaj - powiedziała dziewczyna i przepuściła go pierwszego.
Stał w pokoju, gdzie znajdowały się wszystkie niezbędne sprzęty oraz wielki telewizor. Na
łóŜko nie spojrzał nawet. Spał wszędzie dobrze, tak jak dawniej w młodości, a nie był tak
wysoki, by niedostateczna długość łóŜka mogła być problemem.
- Łazienka jest tutaj - dziewczyna uchyliła drzwi.
- A moje rzeczy?
- Będą zaraz.
Spostrzegł, Ŝe patrzy na niego i uśmiecha się. - Ciekawe, ile ma lat - pomyślał - na pewno
wygląda na mniej niŜ ma w istocie.
- Doktor Egberg odezwie się wkrótce do pana.
- Odezwie się?
- Tak. Zapewne złoŜy panu telewizytę. Oczywiście zapowie się wcześniej.
- Ach, tak?
- Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę mnie zawołać.
- Zawołać?
- Mam na imię Mag.
- Ale jak zawołać?
- Panno Mag... albo po prostu Mag,
- Tu, w tym pokoju?
- W pokoju albo w łazience. Trochę głośniej niŜ pan zazwyczaj mówi, tak Ŝeby
dyskryminatory przepuściły.
- Tak, rozumiem - powiedział Molnar. Coś zaszurało za drzwiami i odezwał się brzęczyk
umieszczony gdzieś u sufitu.
- Są juŜ pana rzeczy - powiedziała dziewczyna. Uchyliła drzwi i sięgnęła po stojącą za nimi
torbę.
- Po co to wszystko. Mogłem ją sam przynieść...
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się raz jeszcze i wyszła. Wtedy zobaczył w miejscu, w
którym przed chwilą stała, jej sandał. Zgubiła sandał i nie zauwaŜyła tego. Podniósł go z podłogi
i szarpnął drzwi. Przez moment stawiały opór a potem otworzyły się.
Zupełnie jakby podejmowano decyzję, Ŝe mogą się otworzyć - pomyślał.
Na korytarzu nie było nikogo. Stał przez chwilę z sandałem w ręce i nagle uświadomił sobie,
Ŝe przez cały czas, od kiedy wszedł do tego domu, nigdzie nie spotkał nikogo.
W godzinę potem, ogolony, wykąpany i przebrany w wyjętą z torby koszulę, siedział w niezbyt
wygodnym fotelu i patrzył w mrok za oknem. Klimatyzacja bezgłośnie tłoczyła chłodne
powietrze, powietrze o zapachu soli i wodorostów, i przez chwilę wydawało mu się, Ŝe jest to
prawdziwy powiew wieczornej bryzy, zanim nocą zmieni swój kierunek. Drzewa za oknem były
nieruchome i widział tylko ruchliwe wielokąty nietoperzy na tle jaśniejącego jeszcze nieba.
Zanim usiadł w fotelu, próbował otworzyć okno, ale zasuwy nie drgnęły nawet, mimo Ŝe napierał
na nie z całej siły.
Jestem zbyt słaby - pomyślał i zrezygnował, bo po wysiłku przychodził zawsze ból.
Siedział nieruchomo i myślał o portowej dzielnicy, w której ostatnio mieszkał, małym pokoiku
(z jednym oknem), do którego szło się po stromych jak drabina schodach, o barce dwie
przecznice dalej, gdzie siadywał popołudniami, i codziennej drodze do pracy rankiem wąskimi
zakurzonymi uliczkami. O instytucie i dawnych czasach nie myślał nigdy.
- Dobry wieczór, profesorze - usłyszał głos tuŜ za sobą i odruchowo odwrócił się.
W pokoju nie było nikogo, tylko na matowym dotąd ekranie zobaczył twarz. To był Egberg,
poznał go od razu, mimo tych kilkunastu lat, które minęły od czasów, gdy widywał go codziennie
w instytucie. Te same szeroko rozstawione ciemne oczy i szerokie zrośnięte brwi.
- Cieszę się, Ŝe pana widzę, Ŝe mnie pan odwiedził.
- CóŜ, prawdę mówiąc nie miałem innego wyjścia. Inaczej nie przyjechałbym tu.
- Widzę, Ŝe się pan nic nie zmienił przez te wszystkie lata. Zawsze mówił pan to, co chciał pan
powiedzieć, w sposób najprostszy. Takim właśnie pana pamiętam.
- Domyśla się pan zapewne, po co przyjechałem?
- O tym moŜe później. Zjemy razem kolację. Pamiętam, Ŝe lubił pan pstrąga z pieczarkami.
Zawsze na wtorkowym obiedzie u Petty'ego.
- Od tych czasów zmieniły mi się gusty.
- Poleciłem jednak przygotować tę potrawę. Pstrągi sprowadzamy tu samolotami.
- Podziwiam pana pamięć.
- Byłem wtedy w tym wieku, gdy zapamiętuje się prawie wszystko. A wtorkowy obiad z
panem to był szczyt marzeń kaŜdego z nas. No więc oczekuję pana. Moja sekretarka za chwilę po
pana przyjdzie - ekran zmatowiał.
Pstrągi u Petty'ego. Zapomniałem, Ŝe kiedykolwiek je jadłem - pomyślał Molnar.
- Pani sandał, Mag. Zgubiła pani sandał powiedział, gdy weszła.
- Nie szkodzi, mam ich duŜo. Ja często gubię sandały - powiedziała. - Jestem roztargniona... -
dodała, gdy spostrzegła, Ŝe patrzy na nią uwaŜnie. - O, widzi pan, mam juŜ nowy!
Podał jej sandał, a ona wzięła go jakoś niezdecydowanie, co Molnar spostrzegł i zapamiętał.
- Doktor Egberg czeka - powiedziała. Przeszli znowu tym samym korytarzem i zeszli na parter.
Korytarz oświetlały małe, Ŝółto świecące lampki ze staromodnymi Ŝarówkami. Wygląda to jak
hotel gdzieś z początku wieku - pomyślał Molnar. Jadalnia, do której weszli, oświetlona była w
ten sam sposób. Stół nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw siebie, tak Ŝe jedno
pozostawało nieco w mroku. Znam Egberga, to ja będę siedział w pełnym świecie - pomyślał i
spojrzał na ciemny, wieczorowy strój doktora. W swoich starych spodniach poczuł się przez
chwilę nieswojo. Ale był to tylko moment.
- Naprawdę cieszę się, Ŝe pana widzę - powiedział Egberg i wskazał mu miejsce, które
przewidywał.
Usiedli i wtedy Molnar spostrzegł, Ŝe Egberg teŜ juŜ nie jest młody. Był szpakowaty,
właściwie prawie siwy, tą siwizną brunetów, która zaczyna się koło trzydziestki. Ale Egberg był
starszy. Gdy widział go po raz ostatni, miał dwadzieścia kilka lat.
- Trafił pan tutaj do mnie bez trudu?
- Pana lecznica to znany ośrodek. Znany na całym kontynencie.
Egberg skrzywił się lekko.
- Raczej instytut, profesorze. To, Ŝe czasem przyjmuję kilku zamoŜnych pacjentów, o niczym
nie świadczy. Z czegoś muszę utrzymać to wszystko. Ale przede wszystkim instytut.
Prowadzimy interesujące prace, które w pewnym zakresie są kontynuacją tego, nad czym kiedyś
pracowaliśmy wspólnie.
- Ja juŜ nie mam z tym od dawna nic wspólnego. Na szczęście nie mam.
- Widzę, Ŝe pan juŜ nie operuje - Egberg patrzył na dłonie Molnara.
- Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dziś nie utrzymałbym nawet skalpela podniósł
swoje dłonie tak, Ŝeby tamten mógł się im przyjrzeć. Wiedział, Ŝe są spękane, z czarnymi śladami
smaru w załamaniach skóry.
- Mówiono mi, Ŝe w ogóle porzucił pan nasz zawód. Początkowo spodziewałem się pana
spotkać na jakimś kongresie, konferencji...
- CóŜ bym tam robił? Wtedy skończyłem z tym wszystkim definitywnie. Za to czytywałem o
pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i kroniki wypadków - dodał, by tamten nie
zrozumiał tego inaczej.
Podano zimne przystawki. Człowiek, który im usługiwał, robił to niezręcznie. Był to potęŜny
męŜczyzna, z trudnością mieszczący się w swym ubraniu. Molnar wyobraził sobie pięść tamtego
trafiającą go w Ŝołądek.
- A myśmy pana wspominali wielokrotnie - Egberg patrzył w jakiś punkt nad głową Molnara: -
ChociaŜ pana decyzja nie mogła niczego zmienić, był to niewątpliwie dowód duŜej odwagi.
- Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumiałem, Ŝe nie ma tam dla mnie
miejsca. Nic więcej.
- Niewiele ludzi tak by postąpiło. No; zdrowie pana, profesorze. Pije pan, prawda?
- Jeszcze niekiedy piję. Wysiłek woli koncentruję na niepaleniu - podniósł kielich białego
wina.
Gdy podano pstrąga, zdecydował się wreszcie. Dawniej poczekałby z tym do kawy, ale
pomyślał, Ŝe teraz zwyczaje świata, do którego juŜ nie naleŜał, nie obowiązują go dłuŜej.
- Domyśla się pan, doktorze, dlaczego pana odwiedziłem? - zapytał.
Tamten skinął głową.
- Niech się panu nie wydaje, Ŝe przyszedłem po pierwszych objawach. Jestem po dwu
zawałach i trzeci wydaje mi się kwestią najbliŜszych dni. Pozostałem trochę lekarzem. Z tego
trzeciego nie wyjdę. Przy charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachubę.
Prawdopodobieństwo powrotu do normalnego Ŝycia - prawie Ŝadne. A wegetować jeszcze rok
czy dwa w szpitalu... To mnie nie interesuje.
- Chce pan, jednym słowem, dostać sztuczne serce?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]