[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ARKADY FIEDLER
I ZNOWU KUSZÄ„CA KANADA
(Indianie, bizony, szczupaki)
•SKRY-WARSZAWA-19<S
1. Witold
Moj towarzysz w podróży do Kanady 1961 roku, Witold ChroÂ
miński, magister inżynier i były dyrektor stoczni, a dziś artysta-
-fotografik i wielki cygan (że nie powiem: czarujÄ…cy pÄ™dziÂ
wiatr) — uderzał każdego swym niezwykłym wyglądem: mąż
w sile wieku, o kapitalnie atletycznej choć niewysokiej postaci,
o młodych, pałających oczach i czarnych, kruczoczarnych
brwiach, miaÅ‚ siwiuteÅ„kÄ… czuprynÄ™ — a czupryna ani brwi byÂ
najmniej nie farbowane. Öw efektowny kontrast odnosiÅ‚ siÄ™ chyÂ
ba także do wielu innych cech Witolda, nie tylko do jego wyÂ
glÄ…du.
Bajecznie zbudowany, byÅ‚ szeroki w ramionach, wÄ…ski w bioÂ
drach, o rasowej twarzy niby herosa greckiego, niby bojownika
machabejskiego, i był niezawodnie jednym z najprzystojniejszych
mężczyzn w Polsce. Jego mÄ™ska uroda podbijaÅ‚a wstÄ™pnym boÂ
jem każdego, z którym siÄ™ stykaÅ‚; nawet jego fotografie urzeÂ
kały ludzi. Gdy moja młoda sekretarka ujrzała go na zdjęciach
znad brzegów Peace River w Kolumbii Brytyjskiej, wpadła
w rzetelny zachwyt — tak samo jak ja w pierwszym dniu naÂ
szego spotkania.
Witold posiadaÅ‚ rzadki dziÅ› wÅ›ród Å›miertelników dar: dar wyÂ
buchania wielkim zapałem i porywania nim ludzi. Oczy jego
w takich wypadkach zachodziły niebem, blaski nęcące padały
na człowieka, którego Witold czarował — i tak powstawał legion
jego olśnionych przyjaciół. Miał ich do licha i trochę w Polsce,
Pełno było ich wszędzie w Europie, w Ameryce, we wszystkich
Torontach i Montrealach — gdzie ich nie miał? Jego urok oso-
bisty, zwłaszcza w pierwszych chwilach poznania się z ludźmi,
7
był bezprzykładnym fenomenem, bezprzykładnym i szczególnie
niebezpiecznym dla niego samego: oduczał go, jak przypuszczam,
od wysiłku w mozolniejszych sprawach.
Ja także ulegÅ‚em urokowi i nie żaÅ‚ujÄ™ tego: postanowiÅ‚em zaÂ
brać Witolda do Kanady. PrzyrzekaÅ‚, peÅ‚en ognia, wszystko: odÂ
danie wyprawie całego zapału serca i sił swych mięśni tudzież
wspólne ze mną doświadczanie wrażeń w lasach kanadyjskich —
i wiele dotrzymaÅ‚. Jak mÅ‚ody bóg przepychaÅ‚ łódki przez byÂ
strzyny górskich rzek, rozbijaÅ‚ namioty, przenosiÅ‚ toboÅ‚y — nieÂ
zrównany fizycznie. Ze w innych sprawach okazaÅ‚ siÄ™ mniej poÂ
mocny, to wÅ‚aÅ›ciwie moja wina, bo prawdopodobnie zbyt wielÂ
kie wiązałem z nim nadzieje.
Jak wyszÅ‚o na jaw w czasie podróży, byÅ‚a to diabelnie saÂ
moistna osobowość, swego życia wewnÄ™trznego zazdroÅ›nie strzeÂ
gÄ…ca przed Å›wiatem. Również przede mnÄ…, i to byÅ‚o nieraz przyÂ
kre. Witold nie lubiÅ‚ zwierzać siÄ™ ze swych myÅ›li; jeÅ›li co spoÂ
strzegał, to raczej dla siebie. Miewał całe dni milczenia, jak
gdyby przytłaczał go ogrom kanadyjskich przestrzeni, a nadmiar
wrażeń oszałamiał. Była to zapewne wina Kanady, nie jego.
Przez kilka miesiÄ™cy upajaliÅ›my siÄ™ feeriÄ… wÅ›ród lasów i nieÂ
pospolitych ludzi przeżywajÄ…c jakiÅ› barwny film, piÄ™kny, pienisÂ
ty i płodny — przeżywając niestety przeważnie każdy sam dla
siebie. Gdy chÅ‚onęło siÄ™ takie cuda, gdy ocieraÅ‚o siÄ™ o niespodziaÂ
ne skarby, dobrze byÅ‚o dzielić z kimÅ› radość. Tymczasem nieÂ
często tak się działo.
A jednak nie zapomnÄ™ nigdy pewnego sierpniowego popoÅ‚udÂ
nia w Kolumbii Brytyjskiej. Obozowaliśmy już parę dni u ujścia
potoku Clearwater do Rzeki Pokoju, Peace River, w samym
sercu Gór Skalistych. Na niepowszednie piękno otaczającej nas
przyrody niestety nie mieliśmy, Witold ani ja, należytego oka,
rozpraszały bowiem naszą uwagę dziwaczne nastroje w obozie:
boskonoga Jaga, mÅ‚oda żona Roberta, kierownika naszej rzeczÂ
nej wyprawy w piątkę, była babsztylem fest i nieszpetnym, ale
tak grymaÅ›nie despotycznym, że swymi groźnymi kaprysami pieÂ
kielnie zatruwała nam życie. Ratując siebie i resztki zdrowego
humoru wymykaliśmy jak sztubaki z obozu, gdzie tylko się dało.
Tak samo i tego popołudnia.
8
O jaką milę od głównej rzeki były ponoć w potoku głębokie
dziury, rojÄ…ce siÄ™ od pstrÄ…gów, wiÄ™c tam wyruszyliÅ›my z wÄ™dÂ
kami. BrnÄ™liÅ›my przez nieprawdopodobnie okazaÅ‚Ä… puszczÄ™, a olÂ
brzymie świerki wznosiły się jak kolumny, pełne majestatu
i monstrualnoÅ›ci. Nieco dalej od obozu krzewy podszycia zniÂ
knęły, pozostaÅ‚y tylko drzewa. Same biaÅ‚e Å›wierki, wÅ›ród któÂ
rych w pewnym miejscu rozgrywało się ciekawe misterium
światła.
Mianowicie od strony potoku, gdzie byÅ‚o przestrzenniej, paÂ
daÅ‚y w las ukoÅ›ne promienie sÅ‚oÅ„ca i przesadnie różowiÅ‚y najÂ
bliższe pnie świerków, ale już kilkadziesiąt kroków dalej traciły
jasność i gubiły się w tajemniczym półmroku. Cisza, gra świateł
i ziejąca w głębi pomroka stwarzały tak silne natężenie czegoś
upiornie fantastycznego, że niewiele brakowało, a można było
sobie wyobrazić pojawienie się wśród pni mitologicznego satyra
lub leÅ›nej nimfy. Zabawne to wrażenie stawaÅ‚o siÄ™ niemal opÄ™Â
taniem i w pewnej chwili stanąłem zatrzymując równocześnie
Witolda.
— Słuchaj! — szepnąłem wzruszony. — Spójrz na ten las, do
licha! Gdzieśmy to już widzieli?
Witolda nie zaskoczyła moja uwaga. I zaledwie dwie, trzy
sekundy później, uradowani, jak gdyby dokonujÄ…c ważnego odÂ
krycia, zawołaliśmy obydwaj prawie równocześnie:
— Böcklin!
— Böcklin!
Oczywiście, tak było, nie podlegało wątpliwości: ów leśny
pejzaż nad Clearwater Creek w Kolumbii Brytyjskiej był jakby
żywcem zdjÄ™ty z płócien Arnolda Böcklina, szwajcarskiego maÂ
larza, który swymi trytonami, driadami, syringsami na tle widÂ
mowych krajobrazów potężnie zapÅ‚adniaÅ‚ wyobraźniÄ™ kulturalÂ
nego świata w XIX wieku.
Mała to rzecz — takie wspólne, szczęśliwe odkrycie, a jednak
naiało ono dziwnie krzepiące wartości, bo odtąd uśmiechnięci,
już nie braliÅ›my szusów cholerci Jagi za ostatnie skaranie bosÂ
kie.
A Witold? Nieodstępnie mi towarzyszył przez wszystkie wer-
tepy kanadyjskiej puszczy. Na kolejach, w samochodach, samo-
9
lotach, na motorówkach, w kanu i pieszo bok w bok obijaliśmy
się o siebie przez szesnaście tysięcy kilometrów, lecz ostatnie
szesnaście kroków — na trapie do M/S „Batorego" — sam
przejść musiaÅ‚em: podczas gdy ja wracaÅ‚em do Polski, on jeszÂ
cze przez dwa miesiące bujał po Ameryce Północnej, by, wierny
cygaÅ„skiej naturze i nakazowi serca, wszystkim swym przyjaÂ
ciołom od Nowego Jorku po Los Angeles uścisnąć dłonie.
2. Puszcza
Puszcza, w roku 1935 opisana przeze mnie w książce „Kanada
pachnąca żywicą", była czymś bezbrzeżnym, właściwie ogromem
bez końca, była fantastyczną potęgą, zniewalającą, tajemniczą
i niebezpieczną. Opisy jej dzikiej dziewiczości, a szczególnie
uderzającej miejscami obfitości zwierzyny i ryb, wydawały się
niejednemu czytelnikowi przejaskrawieniem, nawet poczciwa żyÂ
wica budziła zastrzeżenia.
(Nawiasem mówiÄ…c, z tÄ… żywicÄ… mieliÅ›my teraz pocieszne zdaÂ
rzenie. Gdy w lipcu 1961 roku dotarliśmy do najśliczniejszego
zakÄ…tka w Narodowym Parku Banff, mianowicie nad Jezioro
Luizy, i ja na chwilę oddaliłem się nieco od wody w głąb kniei,
stanąłem nagle jak wryty, rzetelnie przejęty: dostałem się
w obłok tak intensywnego zapachu żywicy, że czułem się prawie
odurzony. Widocznie sÅ‚oÅ„ce nagrzewaÅ‚o tu jakiÅ› szczególnie soÂ
czysty świerk. Przywołałem zaraz Witolda i nic mu nie mówiąc
wskazałem tylko na swój nos.
Witold natychmiast zrozumiał.
— Pachnąca żywicą! — krzyknął uradowany i buchnęliśmy
wesołym śmiechem: obydwaj przypomnieliśmy sobie niektórych
niedowiarków w Polsce, majÄ…cych wÄ…tpliwoÅ›ci, czy puszcza kaÂ
nadyjska rzeczywiÅ›cie tak mocno pachniaÅ‚a. Ale mniejsza o żyÂ
wicÄ™).
Wracając do mej dawnej książki przyznaję, że w istocie nie
szczÄ™dziÅ‚em licznych opisów, ażeby uwypuklić prężność kanaÂ
dyjskiej puszczy i jej ówczesne bogactwo zwierzyny. Niektóre
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]