[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joy Fielding
Już nie płacz
Tytuł oryginału Don't Cry Now
PODZIĘKOWANIA
Chciałabym podziękować Jane Lonergan za pomoc i wsparcie, jakie mi ofiarowała,
obwożąc mnie po Bostonie i jego przedmieściach podczas najsroższej zawiei
śnieżnej tego dziesięciolecia. Jej serce, tak jak jej dom, jest zawsze otwarte.
Szczególne podziękowania należą się także George’owi Kampouresowi za
wprowadzenie mnie w świat gadów, dostarczanie wszelkich potrzebnych
informacji,
jak też cennych uwag na ten temat. Po raz kolejny chciałabym podziękować za
fachowÄ… konsultacjÄ™ medycznÄ… dr. Terence'owi Batesowi.
1.
Oczyma wyobraźni ujrzała rozkołysane palmy. Ich wysokie brunatne pnie, od
dziesięcioleci przyginane silnymi wiatrami ku ziemi, trwały pochylone, a długie
zielone liście powiewały niczym puste rękawiczki, sięgając w stronę bajecznie
czystego błękitu nieba.
W przyszłym miesiącu Rod miał wyjechać na tydzień do Miami i zaproponował, by
wybrali siÄ™ tam razem. Kilka dni konferencji, potem kilka dni tylko dla nas,
zapewniał. Będą mogli wybrać się na plażę i poczuć jak Burt Lancaster i Deborah
Kerr — co ona na to? Pytanie! Raz ujrzana wizja plaży i palm na stałe utkwiła
jej pod powiekami, powracając za każdym razem, gdy zamknęła oczy. Co prawda
ewentualny wyjazd skomplikowałby jej sytuacjęwpracy—musiałaby okłamać szefa,
powiedzieć, że jest chora, podczas gdy zawsze chełpiła się, iż należy do grona
owych nieprzyzwoicie zdrowych osobników, którzy nie wiedzą co to przeziębienie i
którym niegroźny najpaskudniejszy nawet wirus grypy. Musiałaby też sporządzić
dokładne konspekty lekcji, kilka tematów naprzód, tak by ktokolwiek, kto będzie
ją zastępował, miał jasność co do treści i sposobu nauczania. Jednakże wszystkie
te niedogodności były niczym wobec możliwości spędzenia romantycznego tygodnia
na zalanej słońcem plaży u boku ukochanego mężczyzny. Przygoda pachnąca owocem
zakazanym, i to mimo że mężczyzna, o którym mowa, od pięciu lat był jej mężem.
Bonnie wzięła głęboki oddech i skoncentrowała się na starannym usuwaniu spod
powiek wszelkich śladów kołyszą-
cych się palm. Drobne niedogodności. Być może. Jednakże w jaki sposób ukryć
potem przed podejrzliwym wzrokiem dyrektora szkoły średniej, w której pracuje,
swoją zgoła niechorobliwą opaleniznę? Jak stanąć przed nim i nie zarumienić się,
skąd wziąć siły, by bez zająknienia odpowiadać na troskliwe pytania o
samopoczucie? Zawsze bardzo ceniła sobie uczciwość, nienawidziła kłamać i robiła
to beznadziejnie. (Moje ty chodzące wcielenie dobroci, zwykła mawiać jej
matka.) W dodatku była dumna z tego, że odkąd prawie dziewięć lat temu podjęła
pracę w szkole, nie opuściła ani jednego dnia. A teraz miałaby opuścić ich aż
pięć tylko po to, by urwać się z mężem na Florydę?
— Poza tym — powiedziała na głos, spoglądając w dół na złotowłosą laleczkę,
która byłajej córką —jak mogłabym na całe pięć dni zostawić cię sarną?
Wyciągnęła dłoń i dotknęła policzka śpiącej Amandy, palce musnęły biegnącą
wpoprzek kości policzkowej dziecka cienką bliznę, pamiątkę po niedawnym upadku z
trójkołowego rowerka. Jakież te dzieci są delikatne, pomyślała Bonnie,
nachylając się nad córeczką i wciągając w nozdrza jej cudownie słodki zapach.
Błękitne oczka Amandy natychmiast szeroko się otworzyły.
— Och, czyżbyś się obudziła? — zapytała Bonnie, całując córkę w czoło. — Nic
złego już ci się nie śniło?
Amanda potrząsnęła przecząco główką i Bonnie uśmiechnęła się z ulgą. Mała
zerwała ich z łóżka o piątej nad ranem, płacząc z powodu jakiegoś koszmaru,
którego jednak nie potrafiła sobie dobrze przypomnieć. Nie płacz, kochanie, już
nie płacz, szeptała wówczas Bonnie, pozwalając Amandzie zostać w swoim łóżku.
Mama jest przy tobie, wszystko będzie dobrze.
— Kocham cię, serduszko — oświadczyła teraz, całując córkę jeszcze raz.
Amanda zachichotała.
— Ja kocham cię bardziej.
— To niemożliwe — odparowała Bonnie. — Nie da się kochać bardziej, niż ja
kocham ciebie.
Amanda skrzyżowała ramiona na piersi i przybrała najpoważniejszy ze swoich
wyrazów twarzy.
— W porządku, w takim razie obydwie kochamy się po równo.
— W porządku, obydwie kochamy się po równo.
— Aleja kocham cię bardziej.
Bonnie zaśmiała się i zwiesiła nogi poza krawędź łóżka.
— Myślę, że czas szykować się do wyjścia.
— Ja sama będę się szykować — pisnęła Amanda, wyskakując z łóżka i rzucając się
biegiem do swojego pokoju. W chwilę potem jej podrygujące pulchne ciałko, tonące
w nocnej koszuli w wielkie biało-różowe ptaki, zniknęło w głębi korytarza.
Skąd w tych dzieciach tyle energii? — zastanowiła się leniwie Bonnie, pozwalając
zmęczonemu ciału ponownie zanurzyć się w miękkiej pościeli, gdzie mogła
porozkoszować się błogim spokojem wiosennego ranka.
Przenikliwy dźwięk telefonu wdarł się do jej mózgu z siłą, z jaką uczyniłby to
sygnał klaksonu stojącej za plecami wielkiej ciężarówki. Wzdrygnęła się
gwałtownie. Nie ma jeszcze siódmej. Kto może dzwonić o tak wczesnej porze?
Bonnie zmusiła się do otwarcia oczu. Wbiła spojrzenie w aparat stojący na nocnym
stoliku, po czym westchnęła z irytacją i przez całą szerokość łoża o królewskich
rozmiarach sięgnęła po słuchawkę.
— Halo!
Z zaskoczeniem odkryła, że jej głos wciąż jeszcze jest zachrypnięty od snu i
czekając na odzew z drugiego końca linii, chrząknęła, przeczyszczając gardło.
— Halo! — powtórzyła, kiedy milczenie w słuchawce przedłużało się.
— Mówi Joan. Muszę z tobą porozmawiać.
Bonnie poczuła, jak zamiera jej serce. Nie dość, że nie ma jeszcze siódmej, to
osobą, która dzwoni, okazuje się była żona jej męża.
— Czy coś się stało? — zapytała szybko, przeczuwając najgorsze. — Sam i
Lauren...
— U nich wszystko w porządku. Bonnie odetchnęła z ulgą.
— Rod jest pod prysznicem — powiedziała, myśląc, że nawet dla Joan jest nieco
za wcześnie na zaglądanie do butelki.
— Nie chcę mówić z Rodem, chcę mówić z tobą.
— Słuchaj, to nie jest odpowiednia pora na rozmowy — odparła Bonnie
najgrzeczniej, jak umiała. — Waśnie wychodzę do pracy...
— Nie pracujesz dzisiaj. Sam powiedział mi, że to dzień naTZ,
— DZ — poprawiła. — Doskonalenie zawodowe, Dlaczego w ogóle tłumaczy się przed
tÄ… kobietÄ…, ostatniÄ…
osobą, której byłaby to winna?
— Możesz spotkać się ze mną przed południem?
— Nie, oczywiście, że nie — odparła Bonnie, zdumiona tym żądaniem. — Całe
przedpołudnie spędzam na szkoleniu. Mam doskonalenie zawodowe, jeżeli pamiętasz.
— Zatem w południe. Masz chyba jakąś przerwę na lunch.
— Joan, nie mogę...
— Nic nie rozumiesz. Musisz się ze mną spotkać.
— Co znaczy: muszę? I czego nie rozumiem? — Co ta kobieta wygaduje? Czy to
jakiś dowcip? Rod zawsze powtarzał, że jego była żona nie ma za grosz poczucia
humoru. Bonnie posłała w stronę łazienki bezradne spojrzenie. Zza zamkniętych
drzwi nadal dochodził szum prysznica. Rod ćwiczył płuca, wyjąc porywający refren
z Take another linie piece ofmy heart. — Joan, ja naprawdę muszę już iść.
— Grozi ci niebezpieczeństwo! — te słowa smagnęły ją jak bicz.
— Co takiego?
— Grozi ci niebezpieczeństwo. Tobie i Amandzie. Bonnie poczuła zaciskającą się
na wnętrznościach lodowatą łapę paniki.
— Co ty wygadujesz? Jakie niebezpieczeństwo?
— To zbyt skomplikowane, by wyjaśniać przez telefon — odparła Joan, nagle
zatrważająco opanowana. — Musimy spotkać się osobiście.
— Piłaś? — zaatakowała Bonnie, wbrew najlepszym intencjom dając się ponieść
gniewowi.
— Czy sprawiam wrażenie pijanej? Bonnie musiała przyznać, że nie.
— Słuchaj, dzisiaj przez całe przedpołudnie prowadzę dom otwarty na 430 Lombard
Street, w Newton. Z tym że
10
muszę wynieść się przed pierwszą, bo potem wraca właściciel...
— Już ci mówiłam, cały dzień jestem na szkoleniu.
— A ja mówiłam, że jesteś w niebezpieczeństwie! — powtórzyła Joan, jak gdyby
każde słowo dzieliły kilometrowe odstępy, a każda litera była duża.
Bonnie ponownie otwarła usta, by zaprotestować, lecz zmieniła zdanie:
— Dobrze — zgodziła się. — Spróbuję dostać się tam w porze lunchu.
— Pamiętaj, przed pierwszą — poinstruowała ją Joan.
— Przed pierwszą — przytaknęła.
— Tylko proszę, nie mów o tym Rodowi —dodała Joan.
— A to znowu dlaczego?
Za całą odpowiedź musiał jej wystarczyć stuk słuchawki, kiedy Joan rozłączyła
siÄ™ niezbyt delikatnie.
— Zawsze milo cię słyszeć — mruknęła Bonnie, odkładając głuchą słuchawkę, i
pełna frustracji zagapiła się w śnieżnobiały sufit. Co tym razem? Jakaż to
kolejna pokrętna teoria zrodziła się w przeżartym alkoholem mózgu tej kobiety?
Choć trzeba przyznać, że Joan nie sprawiała wrażenia pijanej, pomyślała Bonnie,
spuszczając stopy na podłogę i wlokąc się w stronę łazienki. Wręcz przeciwnie,
wydawała się trzeźwa i skupiona, całkowicie świadoma tego, co mówi. Zachowywała
się jak człowiek, który ma do wypełnienia konkretne zadanie, dumała, oblewając
twarz wodą i szorując zęby, a potem wędrując w stronę szafy po miękkiej
pluszowej wykładzinie. Czas wymienić garderobę na bardziej wiosenną, chociaż...
Jak brzmi to durne porzekadło, które zwykła cytować Diana? Kwiecień plecień
wciąż przeplata: trochę zimy, trochę lata? Tak, coś w tym stylu, uznała,
odpychając wspomnienie innych, bardziej złowieszczych słów, i w miejsce
powiewnej białej koszuli nocnej włożyła różową wełnianą sukienkę. Jednakże
tamten przerażający głos nie dał za wygraną. „Grozi ci niebezpieczeństwo",
powróciły do niej słowa Joan. „Tobie i Amandzie."
O czym ona mówi? Jakie niebezpieczeństwo może im zagrażać?
„Tylko proszę, nie mów o tym Rodowi."
Dlaczego nie? — ponownie zapytała Bonnie, wygładzając sukienkę na szczupłych
biodrach. Dlaczego Joan nie chce, by jej dziwne deklaracje dotarły do uszu
Roda? Pewnie dlatego, że uznałby ją za wariatkę. Roześmiała się. Rod i tak uważał
swoją byłą żonę za niespełna rozumu.
Zdecydowała się nie iść na spotkanie z Joan. Cokolwiek ta kobieta chciała jej
przekazać, z pewnością nie było to nic takiego, co chciałaby usłyszeć. A w
każdym razie nic, co przyniosłoby jej jakąś korzyść. Jednakże już w chwili
podejmowania tej decyzji wiedziała, że pchana ciekawością i tak wyślizgnie się
pod koniec zajęć, prawdopodobnie tracąc najlepszą część szkolenia, po czym
przejedzie kawał miasta, aby dostać się na Lombard Street, a tam ostatecznie
przekonać się, iż Joan o niczym nie pamięta, nawet o tym, że w ogóle gdzieś
dzwoniła. Zdarzało się to już wcześniej. Pijackie wynurzenia w środku nocy,
chaotyczne, szalone komunikaty w ciągu dnia, ponure lamenty o zmierzchu. „Co
takiego? Przecież nie dzwoniłam do ciebie. O co ci chodzi? W co ty, do cholery,
próbujesz mnie wrobić?"
Bonnie nie żywiła do niej o to urazy. Mimo całej wiedzy, którą posiadła na temat
tej kobiety, mimo piekła, przez które za jej sprawą przeszedł Rod, czuła do niej
pewną sympatię. (Mój ty aniele, powiedziałaby na to matka.) Starała się nie
zapominać, że większość problemów Joan bierze się z jej wnętrza, że ta kobieta
świadomie wybrała alkohol jako jedyną drogę ucieczki. Nie trzeba było wielkiej
wyobraźni, by usprawiedliwić jej alkoholizm po tragedii, którą przeszła.
Niemniej faktem jest, że nawet owa tragedia w dużej mierze wynikła z winy Joan.
Gdyby nie jej nieuwaga, gdyby nie wyszła z łazienki — nawet na mniej niż minutę,
jak się potem zarzekała — pozostawiając swoje czternastomiesięczne dziecko samo
w wannie, zapewne do niczego by nie doszło. Ale ona broniła się całą serią
przekonujących wymówek: pozostawieni w sąsiednim pokoju Sam i Lauren wdali się w
bójkę, Lauren zaczęła krzyczeć, brzmiało to, jakby Sam robił jej krzywdę; Joan
wypadła na chwilę z łazienki, żeby sprawdzić, co się dzieje. Kiedy wróciła, jej
dziecko było martwe. Jej małżeństwo również. „Tylko proszę, nie mów o tym
Rodowi."
12
i Po co denerwować go z samego rana? — zapytała samą siebie, postanawiając nie
mówić Rodowi o dziwnym telefonie, w każdym razie nie przed spotkaniem z Joan.
Rod i bez tego miał wystarczająco dużo zmartwień w studio — kapryśne
prezenterki, zmagania z oklepanymi schematami, kłopoty z popołudniową
rozkładówką. Gorączkowe analizy i poszukiwania, próby odpowiedzi na pytania w
rodzaju: „Jak naprawdę wygląda zapotrzebowanie przeciętnego odbiorcy na krótkie
programy typu talk show?" Na efekty tej pracy nie trzeb a było długo czekać, pod
kierownictwem Roda notowania stacji systematycznie szły w górę. Wreszcie
zawiązały się rozmowy na temat włączenia stacji do ogólnokrajowej sieci.
Zaplanowany na przyszły miesiąc zjazd w Miami mógł okazać się decydujący w tej
sprawie.
I znowu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przed oczami stanęły jej
smukłe sylwetki palm, nadając lawendowej powierzchni ścian wygląd malowanej w
tropikalne motywy tapety. Zasiadłszy przed lustrem, przy stojącej naprzeciw
łóżka niewielkiej toaletce, poczuła na twarzy wyimaginowany powiew ciepłej
wilgotnej bryzy. Odruchowo uniosła twarz w stronę nieobecnego słońca, trafiając
wzrokiem na reprodukcję kobiecego aktu autorstwa Sal-vadora Dalego — wykonany w
błękicie szkic kobiety
0 krągłych biodrach, długich, smukłych członkach i nagiej czaszce, z czubka
której rozchodziły się zagadkowe promienie.
Może łysina istotnie byłaby jakimś rozwiązaniem, doszła do wniosku,
bezskutecznie próbując ułożyć przycięte na wysokości brody ciemne włosy, tak jak
zalecała fryzjerka. Daj sobie spokój, poradziła wreszcie swojemu odbiciu
1 zaniechała dalszej walki z niesfornymi włosami, stwierdzając, że nawet mimo
rysującej się wokół ciemnozielonych oczu delikatnej siatki zmarszczek, jej twarz
nie przedstawia się jeszcze najgorzej. Regularne rysy sprawiały, że mimo
trzydziestu pięciu lat zachowała dobrą prezencję i wydawała się znacznie młodsza
niż w rzeczywistości. Typ damulki, powiedziała o niej kiedyś Joan.
Jak na dany sygnał palmy raptownie zniknęły, zastąpione zwielokrotnionym
wizerunkiem byłej żony Roda, zupełnie jakby maczał w tym palce Andy Warhol,
wyczarowujÄ…c
dzieło na wzór jedwabnego portretu Marii yn Monroe. Joan. Bonnie powtórzyła to
imię, starając się rozwlec je, dzieląc na sylaby z nadzieją, że stanie się przez
to śpiewniejsze i łatwiej będzie je znieść. Jooan. Jooan. Nie zadziałało. Imię
„Joan" pozostało w jej ustach niezmienne, odporne na wszelkie zabiegi, zadziorne
i nie do wyciszenia — zupełnie jak jego właścicielka.
Była nią wysoka, postawna kobieta, około stu osiemdziesięciu centymetrów
wzrostu, z dużymi brązowymi oczami, które konsekwentnie nazywała czarnymi,
płomienno-rudymi włosami, które zwykła określać mianem tycjanow-skich, oraz
biustem o rozmiarach mogących zaspokoić gusty najwybredniejszych koneserów.
Każda jej cecha naznaczona była przesadą, możliwe, że właśnie dzięki temu tak
dobrze wiodło jej się w roli agenta nieruchomości.
Co tym razem wymyśliła Joan? I po co to całe przedstawienie? Cóż może być tak
skomplikowanego, by nie dało się tego powiedzieć przez telefon? Jakie znowu
niebezpieczeństwo?
Rod zakręcił prysznic i w mieszkaniu nagle zapanowała cisza. Bonnie wzdrygnęła
się. Trzeba będzie to wyjaśnić, postanowiła, możliwie jak najszybciej.
Była dokładnie dwunasta trzydzieści osiem, kiedy Bonnie skręciła na podjazd domu
oznaczonego tabliczką 430 Lombard Street — przy wjeździe na autostradę w Mass
zdarzył się wypadek, toteż minęło pół godziny, zanim dotarła do tej części
miasta — i zaparkowała tuż za czerwonym mercedesem Joan. Najwyraźniej Joan
nieźle się powodzi, skonstatowała. Mimo zastoju na rynku nieruchomości ostatni
okres musiała zaliczać do udanych. Ale w końcu Joan była mistrzynią w sztuce
przetrwania. To tylko ludzie wokół niej tracili życie.
Ten dom nie powinien długo czekać na nabywcę, pomyślała, mrużąc oczy w ostrych,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]