[ Pobierz całość w formacie PDF ]





JOY FIELDING

Ulica

Szalonej

Rzeki

    Z angielskiego przełożyła

Agnieszka Lipska- Nakoniecznik

Świat Książki

Tytuł oryginału MAD RIVER ROAD

    Redaktor prowadzący                    Ewa Niepokólczycka

Redakcja techniczna

Julita Czachorowska

Korekta

Jadwiga Pillcr

copyright © 2006 by Joy Fielding, Inc.

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Lipska- Nakoniecznik

Warszawa 2007

Świat Książki

Warszawa 2007

Bertelsmann Media sp. z o.o.

ul. Rosota 10, 02-786 Warszawa

ISBN 978-83-247-0327-2 Nr 5613

Podziękowania

Ludzie bez przerwy pytają mnie, skąd biorę tytuły swoich powieści. Odpowiadam, że za każdym razem jest inaczej. Czasami tytuł bywa najprostszą sprawą - po prostu sam przychodzi mi do głowy, a wówczas wokół niego powstaje cała książka, jak na przykład w wypadku The Deep End. Czasami rodzi się w trakcie pisania. Jakaś fraza czy wyrażenie, czasami nawet po­jedyncze słowo, wyłania się z tekstu i żąda, żeby umie­ścić je na początku i koniecznie w centralnym miej­scu. Najlepszy przykład to See Jane Run. Czasem wymyślanie tytułu to prawdziwa męka... Kończę pracę i wciąż nie mam pojęcia, jak ją nazwać. Tak było z Don't ery now. Niekiedy trudno jest dokonać wyboru, bo tyle pojawia się przede mną możliwości. Tu mogę przytoczyć przykład Grand Avenue. Szczęśliwym tra­fem Ulica Szalonej Rzeki mieści się w pierwszej kate­gorii.

Byłam właśnie w podróży związanej z pisaniem pewnej książki - proszę, nie pytajcie, o którą chodzi - i droga zawiodła mnie do Ohio, a dokładnie mówiąc, do Cincinnati i Dayton. Będąc tam, zauważyłam drogo­wskaz kierujący do ulicy Szalonej Rzeki i pomyślałam: Cóż to za wspaniały tytuł! Zachowałam tę nazwę gdzieś na dnie pamięci w nadziei, że pewnego dnia zrobię z niej użytek. W tym miejscu muszę przyznać, że tak naprawdę nigdy nie odwiedziłam prawdziwej ulicy Szalonej Rzeki i nie mam pojęcia, czy ulica i domy, które powstały w mojej wyobraźni, mają coś wspólne­go z rzeczywistością. Po prostu spodobała mi się sama nazwa. Mam nadzieję, że ta powieść zasłuży na wasze uznanie i wybaczycie mi, że pozwoliłam się ponieść fantazji.

Teraz chcę podziękować następującym osobom za ich niezmienną pomoc i wsparcie, na jakie zawsze mo­gę liczyć - Owenowi Lasterowi, Larry'emu Mirkinowi. Beverly Slopen, Emily Bestler, Sarah Braham, Jodi Lipper, Judith Curr, Louise Burke, Mayi Mayjee, Joh­nowi Neale, Stephanie Gowan, Susannie Schell, Alicii Gordon i całej reszcie wspaniałych ludzi, którzy pracu­ją w William Morris Agency, Atria Books w Nowym Jor­ku i Doubleday w Kanadzie. Pragnę też podziękować wszystkim moim wydawcom i tłumaczom na

 

5

całym świecie. Jestem naprawdę bardzo wdzięczna za wasz entuzjazm i ciężką pracę. Specjalne wyrazy uznania należą się zespołowi z wydawnictwa Goldmann w Niemczech - Klausowi, Giorgiowi, Claudii i Heldze - za zorganizowanie mi zeszłej jesieni wspaniałego tour­nee po ich kraju. Chciałabym również pozdrowić Wero­nikę, za którą bardzo tęsknię.

Z całego serca dziękuję Corinne Assayg, która stwo­rzyła moją stroną w Internecie i sprawuje nad nią pie­czę, i wszystkim licznym czytelnikom, którzy przysyłają mi e-maile, żeby powiedzieć, jak bardzo lubią moje książki - i nawet tym, którzy są wręcz przeciwnego zda­nia. Cieszy mnie, że sprawiam ludziom przyjemność, ale też wiem, że uszczęśliwienie wszystkich jest zwy­czajnie niemożliwe, ponieważ czytanie jest czymś bar­dzo osobistym i podlega subiektywnym ocenom. Mogę jedynie dążyć do tego, by każda kolejna książka była coraz lepsza i mieć nadzieję, że z biegiem czasu choć trochę udało mi się poprawić swój warsztat.

Dziękuję także Carol Kripke za zgłębianie proble­mu, dlaczego konkretni ludzie zachowują się w ten, a nie w inny sposób. Jej spostrzeżenia okazały się niezwykle pomocne przy tworzeniu paru postaci czasowo zamieszkujących przy ulicy Szalonej Rzeki.

Ogromne buziaki dla moich wspaniałych córek. Shannon i Annie, które są moim natchnieniem i praw­dziwą dumą, i dla mojego męża, Warrena, który ko­niecznie chce w obie strony prowadzić samochód, kie­dy jak co roku jedziemy na Florydę. Twierdzi, że czuje się o wiele lepiej za kierownicą niż na fotelu pasażera, gdy ja występuję w roli kierowcy. Od stycznia siedem­dziesiątego piątego roku służy mi jako szofer i prze­wodnik podczas naszych podróży, chcę więc publicznie podziękować mu za jego wysiłki, niezmiennie dobry nastrój i wytrwałość.

 

6

PROLOG

Dochodziła właśnie trzecia rano, jego ulubiona pora dnia. Niebo było jeszcze ciemne, a ulice świeciły pust­kami. Większość ludzi wciąż spoczywała w łóżkach, po­grążona we śnie tak samo jak ta kobieta w sypialni przy końcu korytarza. Przez moment zastanawiał się, czy coś jej się śni, i myśl, że oto senny koszmar tak bliski jest spełnienia, wywołała na jego ustach radosny uśmiech.

Roześmiał się, uważając, by nie wydać przy tym żad­nego dźwięku. Nie ma sensu jej budzić, dopóki nie zde­cydował, co ma zamiar zrobić. Wyobraził sobie, jak się porusza, jak siada na łóżku i potrząsając głową, patrzy, jak on się zbliża, a na jej twarzy pojawia się znajomy wyraz rozbawienia zmieszany z ledwie skrywaną pogar­dą. Słyszał tę pogardę w jej niskim, wiecznie schrypnię­tym głosie. Jak zwykle cały ty, powiedziałaby mu, za­wsze wszystko robisz na wariata i ładujesz się w coś bez sprecyzowanego planu.

Ale tym razem mam plan, pomyślał, prostując się. Przez chwilę podziwiał swoją szczupłą sylwetkę i twar­de bicepsy widoczne spod krótkich rękawów czarnego T- shirta. Zawsze przywiązywał dużą wagę do wyglądu, a teraz, w wieku trzydziestu dwóch lat, był w lepszej formie niż kiedykolwiek przedtem. To dzięki pobytowi w więzieniu, pomyślał i znów roześmiał się bezgłośnym śmiechem.

Nagle do jego uszu doleciał jakiś ostry dźwięk, więc odwrócił się w kierunku otwartego okna. Liść ogromnej palmy łomotał w górną

9

krawędź szyby. Przybierają­cy na sile wiatr smagał delikatne firanki z białego szy­fonu. Teraz bardziej przypominały serpentyny niż za­słony, a on zinterpretował ich oszalały taniec jako zachętę. Najwyraźniej zamierzały mu kibicować. Na kanale Pogoda obiecywali, że przed świtem nad więk­szą część obszaru Miami nadciągną silne ulewy. Sie­demdziesiąt procent szans na gwałtowne burze, ostrze­gała ładniutka prezenterka, ale co ona może wiedzieć? Panienka czyta tylko to, co napisali na monitorze, któ­ry ma przed nosem. Zresztą te głupie prognozy i tak w połowie wypadków się nie sprawdzają. Co oczywi­ście nie ma najmniejszego znaczenia. Jutro wieczorem prezenterka pojawi się na ekranie z kolejnymi, mało wiarygodnymi przepowiedniami. Ciekawe, że nikt ni­gdy nie ponosił za to odpowiedzialności. Na myśl o tym ułożył swoje schowane w rękawiczce palce w pistolet i nacisnął wyimaginowany spust.

DziÅ› jednak ktoÅ› odpowie za swoje czyny.

Trzema krokami przemierzył na ukos mahoniową podłogę niewielkiego saloniku, po drodze zahaczając biodrem o ostro zakończony narożnik wysokiego fotela, bo o jego obecności w tym miejscu zdążył całkowicie zapomnieć. Rzucił jakieś ciche przekleństwo - soczy­stą wiązankę inwektyw, wymyśloną przez współwięźnia z celi w Raiford - a następnie opuścił okno i dokładnie je zamknął. Delikatny szum klimatyzacji momentalnie zastąpił odgłosy rozdzierającego wycia wiatru. Jak do­brze, że znalazł się w środku akurat na czas, a wszystko to dzięki małemu oknu na bocznej ścianie, które - tak jak przypuszczał - udało mu się otworzyć bez więk­szych problemów. Naprawdę, powinna była do tej pory pomyśleć o systemie alarmowym. Samotna kobieta... Ile razy powtarzał jej, że sforsowanie tego okienka nie jest niczym trudnym. No, cóż... Przynajmniej nie może mówić, że jej nie ostrzegałem, pomyślał, wspominając czasy, kiedy siadywali, sącząc wino - choć w jego wypadku zawsze było

10

to piwo - przy stole w jadalni. Ale nawet w tamtych dniach wczesnej znajomości, kiedy wciąż zachowywała ostrożny optymizm, nie potrafiła się opanować i bez przerwy dawała mu do zrozumie­nia, iż jego obecność w jej domu jest bardziej tolerowa­na niż pożądana. A ilekroć zwracała ku niemu spojrze­nie - o ile w ogóle raczyła coś takiego zrobić - jej nos marszczył się lekko w mimowolnym odruchu, jakby po­czuła jakiś nieprzyjemny zapach.

Myślałby kto, że jej pozycja towarzyska pozwalała na to, by spoglądać na innych z góry i zadzierać ten swój uroczy, malutki nosek, pomyślał, podczas gdy jego wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Teraz był już w stanie rozeznać zarys małej, zielonej sofy i szklanego stolika do kawy, który zajmował środek po­koju. To musiał jej przyznać - potrafiła ładnie urządzić każde wnętrze. Jak to wszyscy o niej mówili? Że ma do­bry gust. Tak, to było właściwe określenie. Dobry gust. Gdyby jeszcze potrafiła ugotować coś przyzwoitego, za­śmiał się w duchu, przypominając sobie obrzydliwe wegetariańskie mikstury, jakie usiłowała mu wtryniać na kolację. Do diabła, nawet więzienne żarcie smako­wało o niebo lepiej niż tamto gówno. Nic dziwnego, że nie udało się jej złapać żadnego faceta.

Zresztą w tej kwestii także żywił pewne podejrzenia.

Wkroczył do maleńkiej, przylegającej do salonu ja­dalni, i przesunął dłońmi po kilku wyściełanych krze­słach z wysokimi oparciami, które stały dookoła owal­nego stołu ze szklanym blatem. Mnóstwo tu szkła, pomyślał, wyginając palce obciągnięte rękawiczkami z lateksu. Absolutnie nie zamierzał zostawiać po sobie wiele mówiących odcisków palców.

I kto to mówił, że on zawsze i wszystko robi na waria­ta? Kto śmiał twierdzić, że nigdy nie ma gotowego pla­nu działania?

Zerknął w stronę kuchni znajdującej się po prawej stronie i pomyślał, że może warto byłoby zajrzeć do lodówki, a nawet wziąć

11

stamtąd piwo, oczywiście, jeśli wciąż je tam trzymała. Prawdopodobnie nie, skoro on od dawna przestał należeć do stałego grona jej gości. Był jedyną osobą w tym towarzystwie, która gustowała w tak prostackich trunkach, bo reszta z uporem godnym lepszej sprawy trzymała się chardonnay bądź merlota, czy jak tam się nazywało to gówno, którym się rozko­szowali. Według niego wszystkie wina miały ten sam smak - lekko kwaśny i metaliczny - a po wypiciu czegoś takiego zawsze dokuczał mu ból głowy. Zresztą, może to towarzystwo tych ludzi powodowało, że po krótkim czasie łeb zaczynał mu pękać. Wzruszył ramionami na samo wspomnienie tych zawoalowanych spojrzeń, jakie wymieniali między sobą, gdy zdawało im się, że on patrzy w inną stronę. To tylko przelotne zauroczenie, mówiły spojrzenia. W niewielkich dawkach ten facet jest nawet zabawny. Pełen powierzchownego uroku. Uśmiechajcie się i znoście go cierpliwie. Nie będzie się pętał między nami na tyle długo, by miało to jakiekol­wiek znaczenie.

Ale on wciąż tam był.

I jego obecność wciąż miała znaczenie.

W dodatku teraz wróciłem, pomyślał, a w kącikach jego wydatnych ust pojawił się okrutny uśmieszek.

Krnąbrny kosmyk długich, brązowych włosów opadł na czoło i wślizgnął się do lewego oka. Niecierpliwym ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •