[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Fannie Flagg

Dogonić Tęczę

(Standing in the Rainbow)

Tłumaczyła: Renata Kopczewska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Eudorze Welty i Williemu Morrisowi

Do Szerokiego Ogółu:

Jako jedna z postaci występujących w tej książce mogę zaświadczyć, że wszystko, co zostało tu opisane, zdarzyło się naprawdę, tak więc mogę polecić ją bez najmniejszych oporów. I chociaż nie jestem główną bohaterką, tyle mogę Wam powiedzieć: dom, w którym mieszkam, jest moją własnością, dbam o niego i utrzymuję w nim czystość, skrupulatnie też płacę podatki. Nigdy nie trafiłam do więzienia i najprawdopodobniej jestem od Was starsza: chyba że znajdujecie się jedną nogą na tamtym świecie, a w takim razie - witajcie, przyjaciele.

Nie uważam się za zawodowego krytyka, ale podobają mi się książki, w których jest początek, środek i zakończenie, a także, co daj Boże, parę wątków po drodze i coś do śmiechu. Nie znoszę książek, które przeskakują z tematu na temat. Zaręczam też, że ta nie należy do tych śmiertelnie nudnych czytadeł, które opowiadają o kimś, kto teraz jest nadzwyczajny, ale przedtem był zły jak diabli, a że na szczęście zło dało się pokonać, człowiek ten znowu może być wspaniały. No i jestem ciągle przy zdrowych zmysłach, w przeciwieństwie do mojej sąsiadki, pani Whatley, która myśli, że jej wnuczek Travis nadal pracuje u Searsa w dziale opon, a nie że znajduje się tam, gdzie będzie jeszcze przebywał przez następne pięć lat, chyba żeby go wypuścili wcześniej za dobre sprawowanie. Ale to nie w moim stylu: rozsiewać plotki. Nie mogę sobie pozwolić na nic takiego. Możecie mi wierzyć albo nie: nadal pracuję na swoje utrzymanie, choć czasem zastanawiam się, dlaczego, skoro tyle już napłaciłam się podatków, że teraz mogłabym siedzieć sobie w domu na zasiłku i nadal mieć się dobrze, ale kiedy przez kilka dni nie ułożę komuś włosów, zaczynają mnie świerzbić palce. A zresztą muszę pójść sprawdzić, czy czasem moja córka nie niszczy klientce owłosienia (wiecie, jak to jest: wypadnie kilka włosów i już cię skarżą do sądu) albo czy czasem nie puszcza z dymem całego zakładu. Poza tym potrzebuję pieniędzy. Nadal spłacam swój samochód, który rozbił Dwayne junior, i to nie raz, ale dwa razy w ciągu ostatniego półrocza.

Niestety nie mogę polegać na swoich dzieciach, ale to osobna historia. Dość już na ten temat powiedziałam. Wiecie, jak to wygląda. Ciągle mnie nosi, ale nie jestem żwawa. Nie ma nic gorszego od żwawej staruchy. To stan nienaturalny. Mimo że nie jestem główną bohaterką tej książki, moja w niej obecność sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać. Zanim więc zniknę i pozwolę Wam zabrać się do czytania, muszę jeszcze powiedzieć i to: życiem ludzkim rządzą przypadki, co by więc było, gdyby to czy tamto się nie zdarzyło? Na przykład, żeby zacząć od siebie... co by było, gdybym umarła, wydając na świat Dwayne’a juniora (co nie byłoby chyba wcale najgorszą możliwością, wziąwszy pod uwagę ostatnie zdarzenia). Nie przeczytalibyście o mnie tutaj. Jednak dla opowieści, którą właśnie macie zamiar przeczytać, znacznie ważniejsze jest pytanie, co by było, gdyby Dorothy Smith nie spotkała nigdy Oatman Family Gospel Singers? I co by było, gdyby Betty Raye Oatman nigdy nie spotkała Hamma Sparksa? Albo gdyby Hamm Sparks nie zaczął nieczysto pogrywać? Mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, ale dam spokój. Nie znoszę, jak ktoś mi zdradza zakończenie. Kto mądry więc, niech nie bierze ze mnie przykładu i nie zagląda na ostatnią stronę. W ten sposób nieraz zepsułam sobie przyjemność lektury. Jak już mówiłam, pojawiam się w książce tylko od czasu do czasu, ale idę o zakład, że kiedy skończycie czytać, będziecie się dziwili, jak to możliwe, że w końcu udało mi się zachować względnie dobry charakter.

 

Z poważaniem Tot Whooten

 

PS. Nigdy nie wychodźcie za mąż za człowieka, który pije.

POCZĄTEK

MIEJSCE AKCJI: POŁUDNIOWE MISSOURI

CZAS AKCJI: LATA CZTERDZIESTE

NASTRÓJ: PEŁEN NADZIEI

 

Elmwood Springs

Prawie każdy w mieście, kto miał w domu wolny pokój, przyjmował lokatora. Wtedy nie było jeszcze hoteli czy domów z mieszkaniami do wynajęcia. Zanim Howard Johnson wybudował pensjonat, co nastąpiło dopiero parę lat później, ktoś przecież musiał się troszczyć o kawalerów, a i samotne kobiety też musiały mieć jakiś przyzwoity kąt do zamieszkania. Większość ludzi uważała za swój chrześcijański obowiązek wziąć ich do siebie, bez względu na to, czy potrzebowali dodatkowych paru dolarów tygodniowo, czy nie, a niektórzy lokatorzy mieszkali u nich przez lata całe. Pan Pruiet na przykład, kawaler z Kentucky, wyróżniający się długimi i cienkimi kończynami, mieszkał i żywił się u Haygoodów tak długo, aż w końcu wszyscy uważali go za członka rodziny. Kiedy oni się przeprowadzali, on przeprowadzał się razem z nimi. A gdy dokonał żywota w wieku lat siedemdziesięciu ośmiu, został pochowany w rodzinnym grobie Haygoodów, gdzie wyryto na nagrobku:

 

PAN PIRUET

-------------

NADAL JEST Z NAMI

-----------------------------

PRZY PEŁNEJ ODPŁATNOŚCI

 

Z domów przy First Avenue North można było spacerkiem dojść do miasta i do szkoły, tam więc zamieszkiwała większość lokatorów.

Teraz lokatorem Smithów jest Jimmy Head, kucharz przygotowujący krótkie dania w Trolejbusowej Gospodzie, obok u Robinsonów mieszka i stołuje się Beatrice Woods, Niewidoma Ptaszyna, trochę dalej, na tej samej ulicy, u Whatleyów mieszka panna Tuttle, nauczycielka angielskiego w szkole średniej. Ernest Koonitz, dyrygent szkolnego zespołu i solista grający na tubie, jest lokatorem u tych samych gospodarzy co panna Alma, która, akurat tak się złożyło, ma kłopoty ze słuchem. Wkrótce jednak Smithowie przyjmą nowego lokatora, co wywoła cały ciąg zdarzeń, o których, jak się potem okaże, będzie można przeczytać na stronach książek historycznych. Oczywiście na razie nic o tym nie wiedzą, zwłaszcza ich dziesięcioletni syn Bobby. Stoi sobie właśnie przed zakładem fryzjerskim ze swym przyjacielem, Monroe’em Newberrym, i wpatruje się w wirujące białe i czerwone paski na obracanym elektrycznie godle fryzjerskim. Zabawa polega na tym, żeby jak najdłużej wgapiać się w wirujący obraz, aż się dostaje od tego zeza, co uważane jest za wielkie osiągnięcie. A skoro już o rozrywkach mowa, to do tej samej kategorii należy wstrzymanie oddechu, dopóki nie straci się przytomności, albo spuszczanie się na linie do kąpieliska za miastem, które zwą Sinym Diabłem. Nawet w największe upały woda w nim jest tak lodowata, że przy zetknięciu z nią serce staje, oczy wyłażą na wierzch, w nogach traci się czucie, a usta natychmiast sinieją, stąd nazwa tego miejsca. Oczywiście chłopcy, te głupie stworzenia, nie mogą się powstrzymać od ciągłego powtarzania tej sztuczki, mimo że wykonują ją pokryci gęsią skórką.

Właśnie tego typu wyczyny przyprawiały Bobby’ego o silny dreszcz emocji. Zresztą już samo jego życie było dostatecznie emocjonujące. Nie znalazłoby się wtedy w całej chyba Ameryce chłopaka, który nie budziłby się rano wesół jak szczygiełek, gotów stawiać czoło całemu światu. Przyszło mu żyć w samym środku największego kraju - ludzie mówili, że większego kraju nigdy przedtem nie było i pewnie już nie będzie. Właśnie pokonaliśmy Niemcy i Japonię w uczciwej walce. Ocaliliśmy Europę, za co nas wtedy wszyscy lubili, nawet Francuzi. Nasze dziewczęta były najbardziej urodziwe, chłopcy najprzystojniejsi, a flaga najładniejsza. Wyglądało na to, że tego roku każdy chciałby być Amerykaninem. Ludzie na całym świecie mieli ochotę wybrać się tutaj. I trudno im się dziwić. Mieliśmy przecież Johna Wayne’a, Betty Grable, Myszkę Miki, Roya Rogersa, Supermana, Dagwood i Blondie, Siostry Andrews i kapitana Marvela. Do tego - Bucka Rogersa i Red Ryder, wiatrówki, Hardy Boys, federalnych urzędników śledczych, Miss America, watę cukrową. Doliczmy jeszcze Charliego McCarthy’ego i Edgara Bergena, Amos’n’Andy, Fibber McGee i Molly oraz fakt, że każdy, kto dochodził do pełnoletności, mógł zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Bobby nawet współczuł każdemu, kto nie miał szczęścia urodzić się w Ameryce. W końcu to my wynaleźliśmy wszystko, co się naprawdę w świecie liczyło. Hot dogi, hamburgery, kolejkę górską, łyżworolki, lody w rożkach, elektryczność, koktajle mleczne, jazzową trzęsionkę, baseball, piłkę nożną, koszykówkę, grillowanie, pistolety na kapiszony, lody z sokiem owocowym i bitą śmietaną, a także banany z lodami i bitą śmietaną. Mieliśmy coca-colę, fistaszki w czekoladzie, szafy grające, oxydol, płatki mydlane, margarynę i bombę atomową!

Byliśmy potężniejsi, lepsi, bogatsi i silniejsi od wszystkich, a jednak zawsze postępowaliśmy zgodnie z zasadami fair play. Do tego stopnia, że zaraz potem, jak pokonaliśmy Niemców i Japończyków, pomogliśmy im podnieść się i pozbierać. Jeśli nie jest to sportowa postawa, w takim razie jak inaczej to nazwać? Z rodzinnego stanu Bobby’ego, Missouri, pochodzili Mark Twain, Walt Disney, Ginger Rogers, jak też światowe targi w St. Louis. Na pokładzie okrętu wojennego „Missouri” Japończycy poddali się generałowi Douglasowi MacArthurowi. To jeszcze nie wszystko. Drużyna zuchów Bobby’ego osobiście spenetrowała całe miasto, zbierając stare opony, makulaturę i stare garnki aluminiowe. W ten sposób przyczynili się do wygrania wojny. Na dodatek prezydent całych Stanów Zjednoczonych, pan Harry S. Truman, był rdzennym missourińczykiem, a St. Louis wygrał mistrzostwa w baseballu. Tego roku nawet drzewa dumnie się prostowały; w każdym razie tak to widział Bobby.

Miał on ojca i matkę, a także babkę, nie znał przy tym nikogo, kto by już nie żył. Widział jedynie wystawione w witrynach sklepowych fotografie chłopców poległych na wojnie. Bobby i jego najlepszy przyjaciel, Monroe, byli teraz związani braterstwem krwi; akt ten był tak podniosły, że żaden z nich nie wspominał o nim ani słowem podczas drogi powrotnej do domu. Starsza siostra, Anna Lee, ładna niebieskooka blondyneczka, miała ogromne powodzenie wśród starszych chłopaków, którzy krążyli nieraz wokół domu i kiwali się z Bobbym w nogę. Czasami dostawał od nich ćwierćdolarówkę, żeby sobie poszedł i zostawił ich samych na ganku z Anną Lee. A ćwierćdolarówka w roku 1946 oznaczała prażoną kukurydzę, cukierki, kino z kroniką i dodatkiem, a także wyprawę do budki projekcyjnej, by spotkać się ze Snookym, który czytał książki Mickeya Spillane’a. Po kinie mógł też pójść do Trolejbusowej Gospody, gdzie ich lokator, Jimmy, smażył mu hamburgera, jeżeli nie był akurat zajęty.

Mógł też wstąpić do drugstore’u na rogu, żeby przeczytać kilka najnowszych komiksów. Jego ojciec był aptekarzem, Bobby’emu pozwalano więc oglądać je do woli, oczywiście pod warunkiem, że nie pozagina kartek i nie poplami ich jedzeniem. Thelma i Bertha Ann, które siedziały przy saturatorze z wodą sodową, uważały go za fajnego chłopaka i przemycały mu czasem trochę wiśniowej coli albo - jeśli miał więcej szczęścia - porcję piwa korzennego. Centrum Elmwood Springs stanowiła tylko jedna długa ulica pomiędzy dwiema przecznicami, nie sposób więc było tu zabłądzić. Pogoda przez okrągły rok dopisywała jak na zamówienie. Co roku w październiku na niebie pojawiał się wielki pomarańczowy księżyc, wprost wymarzony na Halloween. W Święto Dziękczynienia natomiast zawsze robiło się rześko, tak że po sutym obiedzie z tradycyjnym indykiem dobrze było wyjść na dwór i pobawić się w berka. Raz albo dwa razy do roku spadał śnieg, akurat wtedy, gdy Bobby wolał zostać w domu i nie iść do szkoły.

Potem następowała wiosna - pojawiały się świerszcze, żaby, a na drzewach znów wyrastały małe zielone listki. Po niej przychodziło lato, a z nim spanie na osłoniętej werandzie, łowienie ryb, gorące dni spędzane na miejskiej pływalni Kaskada, i jak dotąd Czwarty Lipca zawsze zaznaczony rojem świetlików, które swą luminescencyjną obecnością przedłużały świętowanie, kiedy wystrzelono już wszystkie ognie sztuczne, fajerwerki, a karuzele zatrzymano.

W sierpniowe parne noce, kiedy człowiekowi się wydaje, że zaraz umrze z duchoty, zaczynały się zbierać chmury, gdzieś walnął piorun z tak ogłuszającym grzmotem, że niemal czuło się w piersiach jego uderzenie. Nie wiadomo skąd zrywał się chłodny wiatr, niebo przybierało stalowoszary odcień, tak ciemny, że zapalały się zdezorientowane latarnie uliczne. Chwilę później zaczynała się ulewa, nagła i gwałtowna, taka, jaka może zdarzyć się tylko w Missouri, by wkrótce bez ostrzeżenia przenieść się do sąsiedniego miasteczka. Zostawiała za sobą przepełnione studzienki, tak że Bobby mógł boso biegać po kałużach, czując na stopach chłód wody deszczowej.

Mimo że kawaler nasz od niedawna gościł na tym świecie i na razie dorósł do wysokości zaledwie czterech stóp ośmiu cali, zdążył już dorobić się całkiem pokaźnej fortuny. Większość owego majątku trzymał w swoim pokoju - na podłodze, ścianach, na łóżku i pod łóżkiem, pod sufitem, gdzie tylko znajdowała się jeszcze jakaś niezajęta przestrzeń. Dekorator wnętrz mógłby powiedzieć - co w ostrych, żołnierskich słowach wyraziła matka Bobby’ego - że jego pokój zaczyna przybierać wygląd składu rupieci i starzyzny, jakimi handluje Armia Zbawienia. W końcu była to zaledwie niewielka sypialnia z całkiem niedużą szafką, ale dla Bobby’ego oznaczała niepodzielne królestwo, pełne nieprzebranych skarbów. Czuł się tam niczym sułtan zarządzający wszystkim, co znajdowało się w jego posiadaniu. Prawdę mówiąc, trudno sobie wyobrazić, by sułtan czy ktoś jego pokroju mógł chcieć cokolwiek z tych skarbów, chyba że akurat poszukiwałby malowanych żółwi lub kolekcji kamieni albo rozjechanych jednocentówek, które Bobby wraz z Monroe’em podkładał na szyny tramwajowe, czy też naturalnych rozmiarów, wyciętego z kartonu Sunseta Carsona, jego ulubionego kowboja, którego mu sprezentował Snooky z miejscowego kina. A może dwa srebrne dolary czy sztuczne rybie oko w żółtym kolorze, znalezione za siedzibą VFW? Mały szklany jeep, w którym kiedyś, przez bardzo krótką chwilę, znajdował się cukierek. Wśród jego skarbów zgromadzonych tego lata znajdowała się też własnej roboty proca, torebka marmurowych kulek, szpilka do dekodera Orphan Annie, pierścionek świecący w ciemności, kompas, zestaw Małego Montera, trzy piłeczki jo-jo, model samolociku, szczotka do włosów z kalkomanią przedstawiającą Lone’a Rangera na rączce (prezent urodzinowy od Monroe’a, kupiony przez jego matkę), tekturowa stacja benzynowa Firestone wyposażona w dystrybutory, cała półka wypełniona broszurowymi wydaniami po dziesięć centów przygód Terry’ego wśród piratów, Joe Pallooka oraz komiksowe historyjki z Red Ryderem. Pod łóżkiem znajdowało się kilka egzemplarzy Spider Mana, Porky Pig, Małej Audrey oraz zabawne opowieści o Casprze i przyjaznych duchach. Do tego jeszcze zestaw kolejki L&N, indiańska bransoletka upleciona z włosów, prezent od dziewczyny, który od dawna uważał za zgubiony, wreszcie gumowa nasadka na kierownicę starego modelu roweru.

Jednakże świat Bobby’ego nie ograniczał się wyłącznie do tego, co mógł zobaczyć lub dotknąć w obrębie czterech ścian swojego pokoju. Przejechał pod łóżkiem tysiące mil swoją kolejką L&N, pokonując niebezpieczne góry długimi tunelami nad spienionymi nurtami rzek, a małym samolocikiem uczepionym sufitu obleciał cały świat, nieraz nad dżunglami wokół Amazonki, w której roiło się od krokodyli. Nawet zwyczajne latarnie uliczne dostarczały Bobby’emu niezwykłej rozrywki. W letnie wieczory, kiedy leżał już w łóżku, obserwując cienie, jakie rzucały na ściany sąsiedniego domu liście topoli poruszane lekkim wietrzykiem, widział w nich najprawdziwsze palmy, kołyszące się w takt podmuchów pasatu wiejącego od sąsiednich wysp tropikalnych. Bywały noce, kiedy słyszał odległe dźwięki hawajskiej muzyki i widział zastępy dziewcząt tańczących hula-hula tuż nad oknami sypialni Robinsonów. Zauroczony tym widokiem Bobby zapragnął ukulele. Jakież było jego rozczarowanie! Spodziewał się, że przy pierwszym dotknięciu instrument zacznie grać pieśń, ale nic z tych rzeczy! Wydawane dźwięki w niczym nie przypominały muzyki, hawajskiej czy jakiejkolwiek innej. Szybko więc Bobby przeprosił się z organkami. Wydawało mu się nawet, że wygrywa prawdziwą melodię, było to jednak złudzenie. Miał tak bujną wyobraźnię, że kiedy jechał po podwórku na kiju od szczotki, słyszał tętent kopyt końskich i widział kurz wzbijany przez rozpędzonego rumaka, unoszącego go na swym grzbiecie przez zachodnią pustynię. Tego lata zasypiał, mając pod powiekami obraz Indian i kowbojów, a głowę wypełnioną ich głosami. „Tom Mix i wyborowi strzelcy Ralstona są tuż-tuż”. „Z Zachodu przybywa amerykański waleczny kowboj!” „Gdy zjesz kwakierskie owsiane płatki, staniesz się dumny, dzielny i chwacki”. „Idę o zakład, Red Ryder”. „Znowu w siodle”. „Jeśli teraz nie nadeszła pora walki, to jestem kłapouchym kangurem”. „Ja Tonto, a ty Kemo Sabe”. Ale jego ulubione zawołanie to: „Wio, Siwku, w drogę!”

 

Komuś z zewnątrz mogłoby się wydawać, że takie życie to wprost ideał. Żeby jednak być całkiem szczerym, trzeba powiedzieć, że bycie Bobbym Smithem miało swoje dwie słabe i kłopotliwe strony. Jedna to jego wygląd. Uchodził na ogół za dość ładnego chłopca, miał piwne oczy i kasztanowe włosy, proste zęby. Uszy mu leciutko odstawały, ale nie wykraczało to ani trochę poza przyjętą normę. Jedyny problem stanowiły kąciki jego ust, leciutko uniesione ku górze, co sprawiało wrażenie, że skrywa on jakiś sekret, z czego jest nadzwyczaj rad. Powodowało to ustawiczne pytania jego matki i nauczycieli: „Co ty tam knujesz?”, nawet jeśli akurat niczego nie knuł. I bez względu na to, jak bardzo starał się dowodzić własnej niewinności, i tak ich reakcja była zawsze taka sama: „Bobby Smith, nie kłam, masz wypisane na czole, że coś tam knujesz”.

Drugą słabą stronę stanowili rodzice. Każdy ich znał, więc kiedy Bobby coś przeskrobał, byli natychmiast dokładnie o wszystkim informowani. Jego ojciec, aptekarz, ponadto mason, rotarianin, członek The Elks, należący do starszyzny Pierwszego Kościoła Metodystów, znajdował się na czele listy najważniejszych obywateli miasteczka. Ale co było stokroć gorsze, jego matka, znana jako Sąsiadka Dorothy, pięć dni w tygodniu nadawała własną audycję dla miejscowej rozgłośni z ich saloniku. Co roku też na Boże Narodzenie wysyłała swoim słuchaczom kartki świąteczne z wizerunkiem całej rodziny, tak więc ludzie mieszkający w promieniu kilku mil od ich domu wiedzieli, kim jest i jak wygląda. Zdarzało się też, że kiedy nie pojawiał się zaproszony do programu gość, matka ściągała Bobby’ego do saloniku, by odgrywał rolę gościa i odpowiadał na wszystkie jej pytania, zadane tak, jakby go pierwszy raz w życiu widziała. Z okazji różnych świąt Bobby musiał też recytować jakieś głupie wiersze. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że jego prywatne sprawy często stawały się tematem matczynej audycji; cokolwiek więc zrobił, złego czy dobrego, natychmiast cały świat się o tym dowiadywał.

Jedyną pociechę stanowiła świadomość, że krzyż ten dźwigał wspólnie z siostrą, choć dla Anny Lee nie stanowiło to żadnej osłody. W zeszłym roku dostała ataku histerii, kiedy jej matka wspomniała mimochodem, że Anna Lee nie umówiła się jeszcze z nikim na potańcówkę, czekając, aż zaprosi ją chłopak, który zaprzątał jej uwagę i który przypominał z wyglądu Glenna Forda, w którym się wówczas podkochiwała. Nie po raz pierwszy Dorothy dzieliła się ze słuchaczami sprawami swojej rodziny, ale kiedy Anna Lee usłyszała tę wiadomość idącą w eter, jak wystrzelona z procy przebiegła przez dom, wrzeszcząc na całe gardło, i ze strasznym szlochem rzuciła się na łóżko.

- Jak mogłaś, mamo? Zrujnowałaś mi życie. Już nigdy z nikim się nie umówię. Och, ja się zabiję!

Rozpaczała tak przez dwa dni, nie wychodząc z łóżka i kładąc sobie zimne kompresy na czoło. Matka tymczasem, której było niesłychanie przykro z tego powodu, próbowała na różne sposoby wynagrodzić wyrządzoną córce przykrość, więc przynosiła lody brzoskwiniowe domowej roboty, obiecując jednocześnie, że już nigdy nie wymieni jej imienia przez radio.

Wówczas całe zajście wydawało się Bobby’emu całkiem zabawne, ale w tym wieku nie ma się jeszcze na tyle rozumu, by wiedzieć, że to, co inni o tobie myślą, to sprawa życia i śmierci. Tak więc na razie nie dbał o świat zewnętrzny i jak większość dziesięcioletnich chłopców wierzył, że wkrótce może się wydarzyć coś wspaniałego.

Sąsiadka Dorothy

Pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych, kiedy z każdym rokiem coraz gęstsza sieć linii elektrycznych prowadziła od wiejskich dróg do zabudowań, długie dotychczas wieczory nagle zaczęły wypełniać się ciepłymi, przyjaznymi głosami. To były głosy innych gospodyń emitowane przez radio. Już w 1924 roku kobiety nazywane na Środkowym Zachodzie „domorosłymi radiówkami” zaczęły nadawać audycje, przekazując innym gospodyniom nowe przepisy, sprawdzone sposoby wychowywania dzieci, praktyczne porady z dziedziny gospodarstwa domowego i prac ogrodniczych, miejscowe nowinki, rozrywkowe kawałki. Najważniejsze w tym wszystkim były codzienne wizyty kogoś zaprzyjaźnionego. W Iowa słuchacze codziennie uczestniczyli w ”Kuchennych pogaduszkach” Leanny Driftmiller, nadawanych przez KMA w Shenandoah, lub w ”Spacerach wiejską drogą” z Evelyn Birkby. Ci zaś, którzy odbierali WNAX z Yankton w Dakocie Południowej, mogli słuchać głosu Wynn Speece, „Pani z sąsiedztwa”. Swoje audycje miały również Adella Shoemaker, Ida Bailey Allen, Bernice Currier, Alma Kitchell, Edith Hansen i inne.

Takim właśnie domorosłym radiowcem była matka Bobby’ego, pani Dorothy Smith, która nadawała ze swojego domu w Elmwood Springs w Missouri w godzinach od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści za pośrednictwem lokalnej stacji WDOT 66. Niewątpliwie miała ku temu odpowiednie kwalifikacje. Oprócz tego, że lubiła dużo mówić, miała za sobą dwuletnie studia w Bostonie, po których wróciła do domu z dyplomem z ekonomiki gospodarstwa domowego i opieki nad dziećmi, mając na oku Roberta Smitha, Doca, który akurat ukończył studia farmaceutyczne na uniwersytecie w Tennessee. Sześć miesięcy później szli już do ołtarza w Pierwszym Kościele Metodystów, gotowi rozpocząć wspólne życie i założyć rodzinę. Od 1936 roku do końca wojny matka Bobby’ego nadawała swoją audycję, znana swoim słuchaczom jako po prostu „Sąsiadka Dorothy”. Nalon Klegg, spiker głównej rozgłośni w Poplar Springs, zapowiadał ją codziennie w taki oto sposób: „A teraz łączymy się z małym białym domkiem, tuż za rogiem, niedaleko was, gdziekolwiek mieszkacie, skąd usłyszymy naszą wspólną sąsiadkę o uśmiechniętym głosie: Sąsiadka Dorothy... a na fisharmonii gra Matka Smith”. Wtedy włączała się jej teściowa ze swoim pełnym werwy wykonaniem tematu zapowiadającego audycję pt.: „Po słonecznej stronie drogi”.

Nie przypadkiem wybrano ten motyw muzyczny. Kiedy Doc kupował dom w roku 1934, wiedział, że jego żona będzie chciała mieć pełno kwiatów kwitnących w doniczkach w każdym oknie, a zwłaszcza swoje ukochane fiołki, które namiętnie gromadziła; zwrócił więc szczególną uwagę na to, by dom faktycznie stał po słonecznej stronie ulicy. Sąsiadka Dorothy była w przyjemny sposób pulchna i zawsze mile uśmiechnięta. Wkrótce uśmiechała się do wszystkich z okładek własnych książek kucharskich i plakatów zdobiących cały Środkowy Zachód. Ludzie, znając jej wizerunek i ciepły, zawsze radośnie brzmiący głos, nigdy by nie pomyśleli, że mogłaby ona kiedykolwiek mieć jakieś poważniejsze problemy czy zmartwienia. Większość rzeczywiście nic nie wiedziała o jej pierwszym dziecku - a ona nigdy nie wspominała o swoim pierworodnym jasnowłosym czterolatku o imieniu Michael. Dorothy myślała, że chodzi o zwykłą dziecięcą gorączkę albo o przeziębienie, w każdym razie nic poważnego. Ale przed południem Michael dostał konwulsji. Umarł cichutko, bez żadnego ostrzeżenia. Jednego dnia był wesoły i żywy, a następnego już nie żył.

Lekarze orzekli, że to było wyjątkowo złośliwe zakażenie bakteryjne, które zaatakowało go w nocy, a o wpół do szóstej po południu spowodowało śmierć. Nigdy nie stwierdzili ostatecznie, co to była za infekcja i dlaczego się nią zaraził, ale gdy został przywieziony do szpitala, już miał zajęte całe płuca. Nikt nie jest przygotowany na śmierć swoich najbliższych, ale utrata dziecka to największy ból, jaki człowiek może znieść.

Szok był tak wielki, że owdowiała matka Doca sprowadziła się do syna i synowej, by zająć się nimi po stracie dziecka. Po jakimś czasie Doc wrócił do pracy, ale Dorothy nadal nie była zdolna do niczego, tylko siedziała w pokoju dziecinnym i wpatrywała się w puste łóżeczko.

Nie chciała jeść mimo perswazji Matki Smith, nie mogła też spać, chociaż zażywała pigułkę nasenną, jaką Doc przygotowywał specjalnie dla niej. Mimo że lekarze stale powtarzali, że naprawdę nic nie można było zrobić, ona nigdy tak do końca w to nie uwierzyła. Pogrążona w nieustannym rozpamiętywaniu, za każdym razem podawała to w wątpliwość. Setki razy zadawała sobie pytanie, co by było gdyby, ale nie znajdowała żadnej rozsądnej odpowiedzi. W tym czasie Doc nie na wiele jej się przydawał. Przede wszystkim miała mu za złe, że tak po prostu wrócił do dawnego życia, jak gdyby nic się nie stało. Nawet z nią nie rozmawiał na ten temat, a kiedy ona podejmowała rozmowę, po prostu wychodził z pokoju. Dorothy była jeszcze młoda i nie wiedziała, że mężczyźni inaczej reagują na ból. Doc, także młody, niesłusznie uważał, że pomoże jej, udając silnego mężczyznę. Ona z kolei nie wiedziała, że mąż często wyjeżdżał za miasto, by zatrzymać się gdzieś na uboczu i płakać.

Ból po stracie dziecka właściwie jest nieuleczalny, nigdy całkiem nie mija. Ale gdzieś po roku czy dwóch oboje byli już w stanie wrócić do mniej więcej normalnego życia.

Wtedy to Dorothy zaczęła piec ciasta. Zajęcie się czymś dobrze jej robiło. Bywały dnie, że wypiekała po pięć albo i po dziesięć ciast. Wkrótce wszyscy mieszkańcy zaczęli nosić ze sobą widelczyk albo torebkę, ponieważ kiedy mijało się jej dom, ona zapraszała na kawałek ciasta. Wprost zawalona była wypiekami i trzeba było jakoś się ich pozbyć, kiedy więc mówiła: „Zapraszam do siebie na kawałek ciasta”, wiadomo było, że mówi to szczerze. Zaprzyjaźniona z nią Gerta Nordstrom, która prowadziła piekarnię, wyznała, że obroty spadły u niej o połowę, od kiedy Dorothy postanowiła rozdawać swoje ciasta. Wkrótce Dorothy zaczęła wypiekać dla piekarni Nordstromów, a jej wyroby stały się powszechnie znane. W roku, kiedy jej przepis na sześciowarstwowy przekładaniec ananasowy z niespodzianką w środku zdobył drugą nagrodę w konkursie na najlepszy wypiek w Pillsbury, została zaproszona do wzięcia udziału w audycji w Poplar Bluff. W trakcie wywiadu wspomniała mimochodem, że zawsze używa mąki Złote Płatki Lekkie jak Piórko. Kiedy w ciągu jednego dnia podwoiła się sprzedaż mąki Złote Płatki, zaproponowano jej prowadzenie własnej audycji. Wkrótce wielki maszt radiowy z czerwonym światełkiem na szczycie stanął na ich podwórku i odtąd Dorothy była „na antenie”. Potem, kiedy przyszła na świat Anna Lee, oboje z Dokiem stali się znów tacy sami jak przedtem, chociaż nigdy nie zapomnieli o jasnowłosym chłopczyku. Życie biegło zwyczajnym torem aż do dnia, w którym Dorothy, mając już lat czterdzieści trzy, dowiedziała się, że ich życie ma się zmienić, choć obydwoje od dawna nie planowali żadnych zmian. Mianowicie lekarz poinformował ją, że nie wkracza ona, tak jak myślała, w następny etap życia kobiety, ale że spodziewa się dziecka. I tak oto niebo zesłało im Bobby’ego, który miał przynieść prawdziwą odmianę w ich życiu. Pod każdym względem.

Wieża ciśnień

Może dlatego, że są jeszcze małe i do ziemi mają niedaleko, albo dlatego, że ich zmysłów nie zdążył przytępić wiek, dzieciom dni wydają się dłuższe, kolory żywsze, zapachy ostrzejsze, hałas głośniejszy, a zabawa bardziej zabawna. Bobby pod tym względem nie stanowił wyjątku. Codziennie patrzył na świat, jakby go widział po raz pierwszy, niemal drżąc z podekscytowania. Gdyby przykręcić go do ściany, z pewnością jaśniałby jak pięćsetwatowa żarówka. Jemu to oczywiście nie przeszkadzało, ale mieć go w rodzinie oznaczało mniej więcej to samo, co mieć w domu szczeniaczka o wadze sześćdziesięciu ośmiu funtów, który bez przerwy wpada i wypada, i wszędzie się kręci. Tego dnia Bobby i Monroe przedsięwzięli coś, czego nie powinni robić.

Wybrali się daleko za miasto do wieży ciśnień, na której napisane było wielkimi czarnymi literami ELMWOOD SPRINGS, z mocnym postanowieniem wdrapania się na sam jej szczyt. Gdyby jego matka dowiedziała się o tym pomyśle, zapewne dostałaby ataku serca albo czegoś jeszcze gorszego. Kilka lat wcześniej jakiś licealista spadł z tej wieży i zabił się. Dla dziecka jednak fakty się nie liczą. Wyobraża sobie, że jemu nic złego stać się nie może. Poza tym Bobby i Monroe pilnowali się wzajemnie, tak że nie było już odwrotu.

W głębi duszy każdy z nich leciutko się niepokoił. Głównie przejmował ich strach, by nie stchórzyć w ostatniej chwili. Obawę, że można sobie zasłużyć na miano maminsynka, równoważyła nęcąca perspektywa późniejszego pochwalenia się wszystkim - z wyjątkiem rodziców - że jednak wdrapali się na wieżę. Jeszcze tylko należało coś wymyślić, by przekonać wszystkich, że naprawdę dokonali tego wyczynu. Bobby miał pewien plan.

Rano poszedł do sklepu gospodarstwa domowego Warrena i kupił tam duży kłębek mocnego sznurka. Monroe miał kieszeń wypchaną czerwonymi balonikami, które mieli nadmuchać i przywiązać na samym szczycie, tak by niedowiarki musiały uwierzyć, że oni tam byli. Kiedy w końcu dotarli na miejsce i popatrzyli w górę, to, co z daleka wyglądało jak srebrna piłka zwisająca z nieba, teraz wydawało się wielkie jak boisko do gry w nogę. I tak wysoko, że od samego zadzierania głowy bolały ich szyje. Ludzie mówili, że stamtąd widać aż sześć stanów, a przy dobrej widoczności można zobaczyć całą drogę do Iowa... W każdym razie tak się mówiło. Bobby i Monroe ociągali się, czubkami butów drążąc dołki w ziemi i raz jeszcze dyskutując plan balonowy.

- Myślisz, że powinniśmy je nadmuchać, zanim tam wejdziemy? - spytał Monroe, grając na zwłokę.

- Nie. Nie pamiętasz, co mówiliśmy? Gdybyśmy je najpierw nadmuchali, ktoś mógłby zobaczyć, jak tam wchodzimy.

- A, rzeczywiście.

- Kiedy wejdziemy na samą górę, wtedy je napompujemy i przywiążemy z boku, a potem zejdziemy tak szybko, jak tylko się da.

Monroe, krępy chłopczyk z wiechą włosów jak marchewka, zazwyczaj różowiutki, teraz wyglądał trochę blado. Raz jeszcze popatrzył w górę.

- Kto idzie pierwszy?

Bobby zastanawiał się przez chwilę, ale się nie ruszył. Wtedy Monroe powiedział:

- To był twój pomysł. Więc ty powinieneś iść pierwszy.

- To nic. Możesz ty pójść pierwszy, jeśli chcesz. Mnie nie zależy.

- O nie. Musi być fair. Ty to wszystko wymyśliłeś, więc ty idź pierwszy.

Tu go miał. Bobby nie mógł teraz się wycofać.

- Dobra. Jeśli się boisz, to ja mogę iść pierwszy, skoro ci na tym zależy.

- Wcale się nie boję. Po prostu to był twój pomysł, nic więcej.

- Jak chcesz, to ty idź pierwszy.

Monroe raz jeszcze spojrzał na górę.

- Nie chcę - powiedział.

Bobby zrobił nonszalancką minę.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl