[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lynn Flewelling - NA TROPACH CIEMNOŚCI
Lynn Flewelling
NA TROPACH CIEMNOŚCI
Tytuł oryginału
Stalking Darkness
Tłumaczyła Dorota Żywno
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Dla moich synów Matthew i Timothy'ego, którzy
śmieją się z tych samych niemądrych rzeczy, co ja.
Jesteście najlepsi, chłopcy.
PODZIĘKOWANIA
Specjalne podziękowania dla Douga Flewellinga, Darby Crouss, Laurie Hallman, Julie Friez, Scotta Burgessa, Anne
Groell i pracowników Bantama oraz mojej agentki Lucienne Diver za dodawanie otuchy, wysiłek i cudownie bezlitosną
redakcję.
1 / 170
Lynn Flewelling - NA TROPACH CIEMNOŚCI
Prolog
Smukły statek pruł spienione fale, mknąc na południowy zachód od Keston w stronę Skali. W nocy płynął bez
świateł. Jego załoga składająca się w całości z utalentowanych przemytników nieustannie obserwowała gwiazdy. W ciągu
dnia bezustannie czuwała, choć istniała niewielka szansa, aby spotkali inny statek. Tylko plenimarański kapitan odważyłby
się wypłynąć na pełne morze o tej porze roku. Teraz, zimą, nie było żadnego na tak dalekiej północy. Nie w obliczu
nadciągającej wojny.
Takielunek pokrył się warstewką lodu. Marynarze ciągnęli fały krwawiącymi dłońmi, kruszyli lód w beczułkach z
wodą, a po wachcie zbijali się w gromadki, szeptem tocząc rozmowy o dwóch szlachetnie urodzonych pasażerach i bandzie
ponurych rzezimieszków, którzy weszli na pokład.
Drugiego dnia po wypłynięciu kapitan wyszedł na pokład pijany w sztok. Nic po złocie nieboszczykom,
przekrzykiwał wycie wiatru; nadciąga parszywa pogoda, trzeba wracać. Śniady szlachcic z uśmiechem sprowadził go pod
pokład i na tym sprawa się skończyła. Kapitan wypadł za burtę tej samej nocy. Przynajmniej tak głosiła wieść.
Rzeczywiście następnego poranka nigdzie go nie było, a statek utrzymał dotychczasowy kurs.
Dowództwo przejął mat, przywiązawszy się do koła sterowego żaglowca, raz po raz zalewanego wodą. Zepchnięci z
kursu, przeoczyli Wyspę Mew i płynęli dalej bez wytchnienia, nie zważając na deszcz ze śniegiem i zmęczenie. Czwartego
dnia fale omal nie zatopiły statku; zmyły jednak z pokładu kolejnych dwóch ludzi. Maszt trzasnął i pociągnął żagiel niczym
złamane skrzydło. Jakimś cudem bryg utrzymał się na powierzchni, podczas gdy reszta załogi starała się odciąć splątane
liny.
Tej nocy marynarze, skuleni pod zamarzniętymi płachtami, znów narzekali, chociaż ostrożnie. Wytwornie odziani
pasażerowie ściągnęli na nich nieszczęście; nikt nie chciał ryzykować, że wpadnie im w oko. Statek mknął po falach, jakby
jego kil prowadziły pomocne demony.
Dwa dni od Cirny nawałnica ucichła. Zza strzępów chmur wyjrzało blade słońce, które poprowadziło nadwyrężony
bryg na zachód, lecz mimo to pech wciąż prześladował statek. Nagle wśród załogi wybuchła zaraza. Marynarze chorowali
jeden po drugim, dusili się z powodu opuchniętych gardeł, w ich pachwinach i pod pachami pojawiły się czarne wrzody.
Ci, których nie tknęła choroba, patrzyli ze zgrozą na śmiejących się żołnierzy, którzy wyrzucali za burtę obrzmiałe trupy.
Żaden z pasażerów nie zapadł na zdrowiu, lecz zanim niedobitkowie załogi ujrzeli wysokie klify Cieśniny Skalańskiej,
opanowała ich słabość.
W ciemności dotarli do cirnejskiego portu, kierując się blaskiem ognisk sygnałowych, których płomienie strzelały
2 / 170
Lynn Flewelling - NA TROPACH CIEMNOŚCI
po obu stronach kanału. Umierający mat, wisząc wciąż przy kole sterowym, przyglądał się służącym pasażerów, którzy
opuszczali żagle, rzucali kotwicę i spuszczali szalupę za burtę.
Niespodziewanie u jego boku pojawił się jeden ze szlachciców, ten ciemnowłosy z długą blizną pod okiem.
Uśmiechał się, zawsze się uśmiechał, chociaż uśmiech ten nigdy nie pojawiał się w jego oczach. Półprzytomny marynarz
cofnął się w obawie przed tym bezdusznym spojrzeniem.
- Świetnie się spisałeś - rzekł śniady mężczyzna, wciskając ciężką sakiewkę do kieszeni żeglarza. - Sami dobijemy
do brzegu.
- Niektórzy z nas jeszcze żyją, panie! - wychrypiał mat, niecierpliwie spoglądając na ogniska sygnałowe i ciepłe
światła miasta, które migotały tak blisko za wodą. - Musimy dotrzeć na brzeg do uzdrowiciela!
- Do uzdrowiciela, powiadasz? - Ciemnowłosy szlachcic spojrzał z troską. - Mój towarzysz jest poniekąd lekarzem.
Trzeba było tylko poprosić.
Kiedy marynarz popatrzył mu przez ramię, zauważył, że drugi pasażer, chuderlawy mężczyzna o szczurzej twarzy,
pracowicie rysował coś kredą na pokładzie. Kiedy się wyprostował, mat rozpoznał znak ostrzegający przed dżumą.
- Powiedz, Vargûlu Ashnazai, nie mógłbyś uczynić czegoś dla tego nieszczęśnika? - zawołał śniady szlachcic.
Marynarz wzdrygnął się, kiedy człowiek zaczął się zbliżać. Ani razu podczas podróży nie słyszał jego głosu. Teraz,
kiedy mężczyzna przemówił, słowa brzmiały niezrozumiale i zdawały się dusić żeglarza niczym kamienie. Mat zakrztusił
się i upadł na pokład. Ten, którego nazwano Ashnazai, przyłożył zimną dłoń do jego policzka i świat zapadł się w błysku
czarnego światła.
Mardus odsunął się od martwego marynarza, z którego ust wypływała żółć, tworząc sporą kałużę. - Co z
pozostałymi?
Nekromanta uśmiechnął się, jego palce wciąż przyjemnie mrowiły. - Konają w chwili, gdy rozmawiamy, panie.
- Doskonale. Czy ludzie są gotowi?
- Tak, panie.
Mardus ostatni raz spojrzał z zadowoleniem na pokład zniszczonego statku, a następnie zszedł do czekającej na dole
szalupy.
Pod osłoną czarów Ashnazaia bez przeszkód minęli przystań i cło. Kiedy wspięli się na górę po stromej, oblodzonej
ulicy, pokoje w gospodzie „Pod Półksiężycem” już na nich czekały.
Mardus i Ashnazai zasiadali właśnie do gorącej kolacji w komnacie Mardusa, kiedy ktoś cicho zaskrobał do drzwi.
Kapitan Tildus wszedł z siwiejącym mężczyzną imieniem Urvay, od trzech lat głównym szpiegiem Mardusa w
Rhíminee. Człowiek ten był nieoceniony, zarówno ze względu na swoje umiejętności, jak i dyskrecję. Tego wieczoru
przebrał się za zacnego kupca i wyglądał dystyngowanie w aksamitach i srebrze.
Urvay powitał przełożonego z powagą. - Cieszę się, że dotarłeś bezpiecznie, panie. O tej porze roku żegluga nie jest
przyjemna.
Mardus odprawił Tildusa, a potem wskazał szpiegowi krzesło. - Co masz mi do przekazania, przyjacielu?
- Złe i dobre wieści, czcigodny panie. Lady Kassarie nie żyje.
- Ta leranka? - spytał Ashnazai.
- Tak. Królewscy szpiedzy napadli na jej twierdzę jakiś tydzień temu. Zginęła w walce. Dlatego wiceregent Barien
popełnił samobójstwo, a wieść głosi, że w tej historii maczała ręce również następczyni tronu, chociaż królowa nie podjęła
przeciwko niej żadnych kroków. Reszta wichrzycieli zeszła do podziemia albo uciekła.
- Szkoda. Mogliby się okazać przydatni. A co z naszymi interesami?
- To właśnie te dobre wieści, panie. Umieściłem nowych ludzi przy kilku wpływowych osobach szlachetnego rodu.
- Których?
- Na przykład przy lordzie generale Zymanisie - plotka głosi, że ma zostać mianowany nadzorcą umocnień niższego
miasta. Jednemu z moich ludzi udało się właśnie zaręczyć z drugą córką lady Kory i uzyskać swobodę poruszania się po
całej jej willi. Szczególnie jednak powinien zainteresować cię ten fakt, panie. - Urvay przerwał i pochylił się lekko. -
Jestem w trakcie nawiązywania kontaktu wewnątrz Domu Orёski.
Mardus spojrzał ze zdumieniem. - Znakomicie! Ale jak? Od lat nie mogliśmy umieścić tam szpiega.
- To nie szpieg, czcigodny panie, ale zdrajca. Nazywa się Pelion í Eirsin. Jest aktorem i to obecnie bardzo cenionym.
- Co on ma wspólnego z Orёską? - zaciekawił się Vargûl Ashnazai.
- Ma tam kochankę - wyjaśnił szybko Urvay - młodą czarodziejkę, która podobno jest również metresą jednego czy
dwóch starszych magów. Nazywa się Ylinestra i dobrze ją znają w mieście; to ognista, dzika kocica, która lubi
przystojnych młodych mężczyzn i starców przy władzy. Pelion najwyraźniej jest jednym z jej kolekcji. Dzięki temu
aktorowi możemy dotrzeć do niej i być może do innych. Ylinestra nie należy do samej Orёski, ale mieszka tam i ma własne
pokoje.
- Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali pomocy jakiejś ladacznicy, aby dostać się do środka - rzucił pogardliwie
nekromanta.
- Może nie - przerwał Urvay - ale kochankiem tej ladacznicy jest także czarodziej Nysander.
- Nysander í Azusthra? - Mardus z uznaniem pokiwał głową. - Urvay, przeszedłeś sam siebie! Co powiedziałeś temu
aktorowi?
- Dla niego jestem mistrzem Gorodinem, wielkim wielbicielem jego sztuki. Rozumiem także, jak ważny jest
patronat dla młodego, chcącego zrobić karierę aktora i pewnego dramatopisarza, który gotów jest tworzyć role specjalnie
dla niego. W zamian mój nowy przyjaciel Pelion przekazuje wszelkie plotki, jakie usłyszy w mieście. Podoba mu się taka
umowa i wie, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Dopóki złoto płynie, jest nasz.
- Świetnie się spisałeś, Urvay. Nie skąp na niego wydatków. Musimy przeniknąć do Orёski przed nadejściem
wiosny. Zrozumiałeś? To sprawa wielkiej wagi.
- Zrozumiałem, czcigodny panie. Czy mam poczynić dla ciebie przygotowania w Rhíminee?
- Nie. Niczego nie szykujcie zawczasu. Skontaktuję się z tobą, kiedy będziesz mi potrzebny. Tymczasem miej oko
na Peliona i jego czarodziejkę.
Urvay wstał i skłonił się. - Tak, panie. Żegnaj.
3 / 170
Lynn Flewelling - NA TROPACH CIEMNOŚCI
Po jego wyjściu Mardus wrócił do przerwanego posiłku, lecz Vargûl Ashnazai stracił apetyt.
Orёska, pomyślał z goryczą, dotykając fiolki z kości słoniowej, którą nosił na łańcuszku na chudej szyi. To tam
zaszyli się ci złodzieje, którzy tuż pod jego nosem skradli Oko.
Mardus omal nie zabił go tamtej nocy w Wolde. Co gorsza, zagroził, że wykluczy go z wyprawy. Oczywiście gdyby
to jemu Mardus powierzył dyski, nigdy by do tego nie doszło, jednak nie było warto wykłócać się o taki szczegół. W
każdym razie, jeśli chciał pożyć dość długo, by wypowiedzieć kolejne słowo.
Od tamtej pory bezustannie tracił w oczach Mardusa. Nawet z pomocą samego Oka nie zdołał zatrzymać
uciekinierów. Ten Aurёnfaie okazał się denerwująco odporny na jego czary, a kiedy wreszcie padł ofiarą ataku
dra'gorgosa
w karczmie, chłopiec, ten nędzny wyrostek, wyprowadził ich wszystkich w pole i zabrał towarzysza, zanim Mardus ze
swymi ludźmi zdołał przybyć na miejsce.
Wciąż trzymając fiolkę w palcach, Vargûl Ashnazai wyobrażał sobie w jej wnętrzu bezcenne nasiąknięte krwią
skrawki drewna, drzazgi, które wydłubał z podłogi myceńskiej gospody, gdzie złodziei dogonił jego
dra'gorgos.
Talizman, który sporządził z ich krwi, był potężnym przewodnikiem, tak silnym, że omal nie schwytał ich w Keston.
Wtedy jednak uciekinierzy wymknęli się drogą morską i znaleźli się pod ochroną innej mocy, która zakłóciła jego własną.
Natychmiast rozpoznał rezonans. Magia Orёski.
Tak więc Mardus i jego ludzie tropili zbiegów całkiem przyziemnymi metodami, podczas gdy on, nekromanta ze
Świętego Przybytku, jechał z nimi niczym bezużyteczny bagaż.
Mardus był dobrej myśli. Znali już cel podróży złodziei, co znów zawdzięczali raczej bezwzględnym metodom
Mardusa niż jego własnym. Jeden z pływających po rzece marynarzy, których pojmali po zniszczeniu Śmigłego -
przynajmniej to było dziełem Vargûla - wykrzyczał ostatnim tchem to, czego chcieli się dowiedzieć.
Bezczynne siedzenie nie dalej niż dwa dni drogi od warowni nieprzyjaciół doprowadzało go do szału.
Tak blisko! - pomyślał, zaciskając fiolkę w garści.
Mardus zauważył ten gest i odgadł jego myśli. - Dlaczego znów nie użyjesz czarów, by ich odszukać?
Vargûl Ashnazai pokręcił się nerwowo. - Od tygodni nie było zmian.
Mardus rzucił na niego okiem, zupełnie jak pierwszy z brzegu człowiek spojrzałby na osobę, która powiedziała coś
lekko zaskakującego. Mardus jednak nie był pierwszym z brzegu człowiekiem. Kiedy jego wzrok skrzyżował się ze
wzrokiem Ashnazaia, nekromanta poczuł przejmujący strach. To nie obłęd dostrzegał w oczach towarzysza - nigdy nie to -
ale coś gorszego, nieubłagane dążenie do wytkniętego celu, ogarnięte mrokiem ich boga. Mardus może nie władał magią,
ale miał moc. Był naznaczony, wybrany.
Osaczony tym bezlitosnym spojrzeniem Ashnazai czuł, jak krew zaczyna wolniej krążyć w jego żyłach. Ścisnąwszy
fiolkę mocniej, zasłonił drugą ręką oczy i przywołał obraz złodziei.
Przez chwilę czuł swoją wielką moc. Wewnętrzna czarna siła przepłynęła przez niego do fiolki i stamtąd na
zewnątrz, aby dzięki esencji krwi odszukać jej źródło. Jednak kiedy tylko rabusie dotarli do Rhíminee, okryła ich zasłona.
Ktoś rzucił na nich zaklęcie ochronne, a jego magia napotykała zdecydowany i zaciekły opór.
Było tak jak zawsze. Kiedy tylko skupił uwagę na miejscu ich pobytu, oślepił go obraz ognia i wielkich skórzastych
skrzydeł. Wiadomość była jasna: „Ci ludzie znajdują się pod ochroną Orёski. Nie możesz nic im zrobić”.
Ashnazai jęcząc, wypuścił fiolkę i przycisnął obie dłonie do twarzy.
- Żadnych zmian?
Nie podnosząc oczu, wiedział, że ten łajdak się uśmiecha.
- Zatem ten aktor Urvaya to rzeczywiście błogosławieństwo dla nas. Jeśli ci dwaj są wciąż pod ochroną
czarodziejów Orёski, gdzie lepiej ich szukać?
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, panie. Kiedy ich znajdziemy, zmiażdżę ich bijące serca w dłoniach!
- Zemsta jest niebezpiecznym uczuciem.
Podnosząc wzrok, Vargûl Ashnazai dostrzegł, że na twarzy towarzysza pojawiła się znajoma pustka, dotyk ich boga.
- Powinieneś być im wdzięczny za doprowadzenie do celu naszej wyprawy - dokończył cicho Mardus, zaglądając w
głąb kubka. - Gwarancją powodzenia są ten aktor i jego czarodziejka. Kluczem jest cierpliwość. Bądź cierpliwy. Nadejdzie
nasza chwila.
1. Fatalna noc
Wiatr niosący deszcz ze śniegiem zacinał od zimowego morza, hulając w ciemnych ulicach Rhíminee jak ogromne,
rozzłoszczone dziecko. Luźne gonty i dachówki odrywały się i spadały z hałasem na ulice i do ogrodów. Nagie drzewa
gięły się i stukały w nocy gałęziami niczym kośćmi. W porcie poniżej cytadeli statki zrywały się z cum i tonęły, ciskane o
pomosty. Zarówno w górnym, jak i dolnym mieście nawet właściciele domów publicznych wcześnie zamykali interes.
Dwie opatulone w peleryny postacie wymknęły się ukradkiem z ciemnego dziedzińca przy ulicy Błękitnej Ryby i
podążyły na wschód ku ulicy Snopków.
- Nie mogę uwierzyć, że w taką pogodę wyszliśmy doręczyć jakiś cholerny upominek od kochanka - narzekał Alec,
odrzucając z oczu mokre jasne włosy.
- Musimy dbać o reputację Kota z Rhíminee - odparł Seregil, który dygotał u boku chłopca. Smukły Aurёnfaie
zazdrościł pochodzącemu z północy Alecowi wytrzymałości na chłód. - Lord Phyrien zapłacił, aby ten drobiazg znalazł się
dzisiejszej nocy na poduszce dziewczyny. Poza tym i tak chciałem zajrzeć do sepetu jej ojca. Wieść niesie, że knuje intrygę,
aby otrzymać stanowisko wiceregenta.
Seregil uśmiechnął się pod nosem. Od lat tajemniczy złodziej znany jedynie jako Kot z Rhíminee pomagał
najwyższym warstwom miejskiej społeczności prowadzić nie kończące się intrygi; aby go wezwać, wystarczało złoto i
dyskretna wiadomość zostawiona właściwej osobie. Nikt się jeszcze nie domyślił, że tajemniczy szpieg był właściwie
jednym z nich, ani że układ służył w równym stopniu jego oraz ich interesom.
Atakowani ze wszystkich stron przez wiatr parli naprzód ku dzielnicy arystokracji. Po dotarciu do kolumnady z
fontanną, u wylotu ulicy Złotych Hełmów, Seregil schronił się na chwilę w jej środku.
- Jesteś pewien, że dasz radę? Jak twoje plecy? - spytał, nachylając się, by zaczerpnąć łyk wody ze źródła pośrodku
kolumnady.
4 / 170
Lynn Flewelling - NA TROPACH CIEMNOŚCI
Minęły niecałe dwa tygodnie od chwili, gdy Alec wyciągnął księżniczkę Klię z płonącej komnaty w podziemiach
warowni zdrajczyni Kassarie. Cuchnące drysiańskie maści Valeriusa dokonały leczniczych cudów, jednak kiedy ubierali się
wieczorem, Seregil zauważył, że skóra na barkach chłopca miejscami wyglądała jeszcze na podrażnioną. Oczywiście Alec
nigdy by się do tego nie przyznał, żeby go przypadkiem nie odesłano do domu.
- Nic mi nie jest - upierał się zgodnie z przewidywaniami chłopiec. - To ty dzwonisz zębami, nie ja. - Otrząsnąwszy
przemoczony płaszcz, przerzucił sobie przez ramię jeden jego koniec. - Chodźmy. Będzie nam cieplej, kiedy się
poruszamy.
Seregil z nagłą tęsknotą spojrzał w stronę wylotu ulicy Latarni po drugiej stronie placu. - Tam byłoby nam o wiele
cieplej!
Od miesięcy już nie był w żadnym z eleganckich domów rozkoszy. Na myśl o tylu ciepłych, pachnących łożach i
ciepłych, perfumowanych ciałach, zrobiło mu się jeszcze zimniej.
Niewidoczny w mroku Alec nic nie odpowiedział, lecz Seregil usłyszał, że chłopiec drgnął z zażenowania.
Wychowanie w samotności sprawiło, że Alec był nieprzeciętnie zacofany w pewnych sprawach, nawet jak na dalnejczyka.
Taka powściągliwość była niepojęta dla Seregila, chociaż z szacunku dla ich przyjaźni robił wszystko, co było w jego
mocy, aby nie dokuczać chłopcu.
Modne aleje dzielnicy arystokratycznej świeciły pustkami, w wielkich domach i willach za wysokimi murami
ogrodów panował mrok. Ozdobne latarnie uliczne skrzypiały na swych hakach zgaszone, zdmuchnięte przez burzę.
Dom przy ulicy Trzech Panien był wielką, rozległą willą okoloną wysokim murem od strony dziedzińca. Alec
wypatrywał patroli niebieskich kubraków, a tymczasem Seregil zarzucił hak i umocował linę. Ryk burzy zagłuszył wszelki
hałas podczas ich wspinaczki. Porzuciwszy linę w kępie krzaków, Seregil pierwszy wszedł do ogrodu.
Po chwili poszukiwania Alec znalazł małe, zaryglowane okno wysoko w murze na tyłach domu. Wszedł na beczkę z
wodą, podważył okiennicę nożem i zajrzał do środka.
- Pachnie jak jakiś magazyn - szepnął.
- Wchodź więc. Jestem tuż za tobą.
Alec wsunął się nogami naprzód i bezgłośnie zniknął w środku.
Wspiąwszy się na górę, Seregil poczuł ziemiste zapachy kartofli i jabłek. Przecisnął się przez otwór i zeskoczył na
coś, co sprawiało wrażenie worków z cebulą. Wyciągnął rękę, napotykając w ciemności ramię Aleca, i razem doszli po
omacku do drzwi. Seregil podniósł zasuwę i zajrzał do obszernej kuchni.
Żar paleniska rzucał dość światła, by dostrzec dwóch służących, którzy spali na pryczach. Z mroku w pobliskim
kącie dobiegało głębokie chrapanie. Po prawej stronie widniały otwarte drzwi. Seregil stuknął Aleca w ramię i ruszył na
palcach w ich kierunku.
Za drzwiami znajdował się korytarz dla służby. Wspięli się na wąskie schody i przemknęli ukradkiem przez kilka
przedpokoi w poszukiwaniu prywatnego gabinetu lorda Deciana. Ponieważ go nie znaleźli, weszli na następne piętro, gdzie
odważyli się wyjąć osłonięte świetlne kamienie.
W ich słabym blasku zobaczyli, że tutejsza szlachta zostawiała buty za drzwiami sypialni, aby służba pozbierała je i
wyczyściła. Seregil szturchnął Aleca i posłał mu znak: „mamy szczęście”. Pan tego domu miał tylko jedną córkę;
znalezienie obuwia odpowiedniego dla piętnastoletniej panienki było prostą sprawą.
Para delikatnych bucików stała przed drzwiami na drugim końcu korytarza. Stojące obok solidne trzewiki
ostrzegały, że młoda kobieta nie sypia sama.
Seregil powstrzymał się od uśmiechu. Aleca czekało więcej niż się spodziewał, i to pod niejednym względem.
Alec leciutko dotknął zasuwy i stwierdził, że drzwi nie są zamknięte. Dostarczenie przesyłki należało tego wieczoru
do jego obowiązków i było kolejną lekcją umiejętności Kota. Tego rodzaju robota, choć bynajmniej nie tak ważna, jak
ostatnie zadanie dla Nysandra, wymagała sporej zręczności, i chłopcu bardzo zależało na tym, żeby się wykazać.
Wsunąwszy świetlny kamień z powrotem do rulonu z narzędziami, Alec zrobił głęboki wdech i podniósł zasuwę.
Na stoliku obok łóżka paliła się nocna lampka. Kotary były odsłonięte i za nimi widać było młodą dziewczynę o
ciężkich warkoczach, która spała na bliższej drzwi stronie łóżka z twarzą odwróconą do światła. Obok niej jakaś większa
postać, matka, albo może niańka, poruszyła się niespokojnie pod grubą kołdrą.
Podkradłszy się do łóżka, chłopiec wyjął pamiątkę, malutki zwitek pergaminu przewleczony przez męski złoty
pierścień. Gdyby to od niego zależało, po prostu położyłby go na stoliku przy lampie i na tym skończył, jednak lord
Phyrien zostawił wyraźne instrukcje. Pierścień musi się znaleźć na poduszce jego ukochanej.
Alec nachylił się nad dziewczyną i umieścił pierścień zgodnie z poleceniem. Zbyt późno usłyszał oddech Seregila.
Ciężki klejnot natychmiast stoczył się z wypukłości poduszki i uderzył dziewczynę w policzek tuż obok ust.
Zaskoczone brązowe oczy otworzyły się szeroko. Na szczęście dla Aleca dziewczyna spostrzegła pierścień, zanim
zdążyła krzyknąć. Strach zmienił się w niemą radość, gdy wzięła jego zamaskowaną postać za sylwetkę kochanka.
- Och, Phyrienie, jakiś ty śmiały! - wyszeptała, zerknąwszy szybko na śpiącą u jej boku kobietę. Chwyciwszy rękę
Aleca, wciągnęła ją pod kołdrę gestem łagodnym, lecz nie znoszącym sprzeciwu.
Alec straszliwie się spłonił w głębi kaptura. Jak większość Skalanek, dziewczyna spała nago. Mimo to nie ośmielił
się stawiać oporu. Wszelka walka nie tylko wydałaby się podejrzana, ale i rozkołysałaby łoże wystarczająco, by zbudzić
drugą osobę, która je zajmowała.
- Jakiś ty zimny! - stwierdziła dziewczyna, tłumiąc chichot i ciągnąc jego dłoń jeszcze niżej. - Pocałuj mnie, mój
dzielny kochanku. Ja cię rozgrzeję.
Przytrzymując kaptur wolną ręką, Alec pośpiesznie przycisnął wargi do jej ust, a potem ostrzegawczo wskazał drugą
kobietę. Nadąsana ślicznie dziewczyna wypuściła go i wsunęła pamiątkę pod poduszkę.
Z bijącym sercem Alec zgasił lampę i czym prędzej wybiegł na korytarz.
- Seregilu, ja... - zaczął szeptem, lecz przyjaciel przerwał mu, chwytając za ramię i wypychając pośpiesznie tą samą
drogą, którą przyszli.
A niech to szlag trafi! - wyrzucał sobie Alec. Zwykłe, proste dostarczenie przesyłki, a ja spaprałem robotę.
Przygotowani w każdej chwili na alarm zbiegli do kuchni i znów się prześlizgnęli przez okienko magazynu. Na
zewnątrz Seregil wciąż nieubłaganie milczał. Przeskoczył przez mur i ruszył biegiem. Alec poszedł w jego ślady, święcie
przekonany, że popadł w niełaskę.
5 / 170
[ Pobierz całość w formacie PDF ]