[ Pobierz całość w formacie PDF ]
VINCE
FLYNN
TRZECIA
OPCJA
WSTĘP
W Ameryce istnieje utajniona, niewidoczna i dobrze zor-
ganizowana struktura, składająca się z byłych żołnierzy,
pracowników wywiadu i dyplomatów. W Waszyngtonie są
wszędzie i nigdzie. Przeciętny człowiek nigdy ich nie dostrze-
ga, nigdy o nich nie myśli i nigdy też nie zauważa ręki, która
zadaje pozornie naturalną śmierć. Większość ludzi nawet
nie zwraca uwagi na przypadek przedawkowania przez ko-
goś narkotyku, fakt odnotowany na odległej stronie w dzia-
le miejskim „Washington Post", albo samobójstwo pułkow-
nika armii Stanów Zjednoczonych czy fatalną w skutkach
napaść na pracownika Białego Domu.
Przeciętni Amerykanie są zbyt zajęci własnym życiem,
by czytać między wierszami i zastanawiać się, jakie to ta-
jemnice mogli ci ludzie zabrać ze sobą do grobu. Nieliczni
zaś spośród tych, którzy coś wiedzą, ze zdziwieniem uniosą
brwi, może nawet zadadzą kilka pytań, ale w końcu przejdą
nad tym do porządku dziennego i życie będzie płynąć dalej.
Szukanie odpowiedzi w tej mrocznej społeczności jest bar-
dzo niebezpieczne. To świat tajnych operacji, bardzo real-
na, choć niewidoczna strona polityki zagranicznej, a czasa-
mi i wewnętrznej naszego rządu. To zbyt trudne dla prze-
ciętnego śmiertelnika. To „trzecia opcja", coś, z czego nie
zawsze winni robić użytek ludzie uczciwi i mądrzy.
1
Przemykając w ciemnościach od drzewa do drzewa, męż-
czyzna posuwał się w kierunku dużego domu. Dziewiętna-
stowieczna posiadłość, wzorowana na Grand Trianon w Wer-
salu, położona czterdzieści mil na południe od Hamburga,
zajmowała powierzchnię stu dwunastu akrów pól upraw-
nych i pięknego lasu. Wzniesiono ją w 1872 roku na zlece-
nie Heinricha Hagenmillera, który chciał w ten sposób zy-
skać względy nowo koronowanego cesarza Niemiec, Wilhel-
ma I. Z czasem część terenów sprzedano, gdyż utrzymanie
tak ogromnego majątku stało się zbyt kosztowne.
Mężczyzna przemykający cicho pod osłoną lasu przestu-
diował wcześniej setki fotografii posiadłości i jej właścicie-
la. Były to zdjęcia zrobione z satelity krążącego tysiące kilo-
metrów nad ziemią i te wykonane przez ekipę obserwującą
teren w ciÄ…gu minionego tygodnia.
Zabójca przybył z Ameryki tego właśnie popołudnia i na
własne oczy chciał się przekonać, czego może się spodzie-
wać na miejscu. Fotografie były dobre na początek, ale nic
nie zastąpi własnego spojrzenia. Mężczyzna podniósł koł-
nierz czarnej skórzanej kurtki, aby osłonić się przed chło-
dem zapadającej nocy. Od zachodu słońca temperatura spa-
dła o dziesięć stopni.
Drugi raz od opuszczenia chaty zatrzymał się, nasłuchu-
jąc. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Wąską ścieżkę po-
krywał świeży dywan złotego igliwia. Noc była pochmurna
i przez gęsty baldachim gałęzi niewiele światła docierało do
miejsca, w którym stał. Doszedł do końca ścieżki i obejrzał
się. Bez noktowizora nie widział dalej niż na trzy metry.
Mitch Rapp starał się jednak nie używać noktowizora.
Chciał mieć pewność, że znajdzie drogę i bez niego, ale teraz
coś mu mówiło, że nie jest sam. Wyciągnął więc z kieszeni
7
automatycznego, dziewięciomiłimetrowego glocka i szybko
nakręcił na lufę tłumik. Potem chwycił czterocalową lunetkę
noktowizyjną, włączył i przyłożył do prawego oka. Ścieżka
przed nim zajaśniała dziwnym, zielonym światłem. Zaczął
badać teren, obserwując nie tylko ścieżkę, ale i pobocze. Dzię-
ki noktowizorowi mógł widzieć to, czego oczy nie były w sta-
nie dostrzec w głębokim cieniu. Szczególnie bacznie przyglą-
dał się ziemi wokół drzew rosnących po obu stronach ścieżki.
Szukał śladów stóp kogoś, kto mógłby się tam kryć.
Minęło pięć minut i Rapp zaczął się zastanawiać, czy
hałasu nie narobił jeleń albo jakieś inne zwierzę. Wreszcie
uznał, choć nie był o tym do końca przekonany, że było to
raczej jakieś czworonożne, a nie dwunożne stworzenie. Scho-
wał noktowizor do kieszeni, ale broń nadal trzymał w dru-
giej dłoni. Miał trzydzieści dwa lata i nie zamierzał w tym
wieku być nieostrożny i coś sfuszerować. Jak każdy praw-
dziwy zawodowiec wiedział, kiedy ryzykować, a kiedy się
wycofać.
Przeszedł ścieżką jeszcze pół kilometra. Kiedy dostrzegł
światła domu, dalej postanowił iść, przedzierając się przez
krzaki. Odginając gałązki lub schylając się pod nimi, cicho
poruszał się w gąszczu. Gdy dotarł do skraju lasu, nagle pod
jego stopą trzasnął jakiś suchy patyk. Szybko odskoczył, tak
by na linii pomiędzy nim a domem znalazło się drzewo. Nie-
całe sto metrów przed nim zaczęła ujadać sfora psów my-
śliwskich. Rapp cicho zaklął i zamarł. Właśnie dlatego mu-
siał wszystko osobiście sprawdzić. To zdumiewające, że nikt
go nie ostrzegł przed psami. Ujadały teraz coraz głośniej, aż
w końcu szczekanie przeszło w wycie. Po chwili otworzyły
się drzwi domu i niski głos rozkazał po niemiecku, aby się
uciszyły. Mężczyzna powtórzył polecenie jeszcze dwa razy
i psy wreszcie umilkły.
Rapp zerknął zza drzewa i przyjrzał się biegnącym za
siatką tam i z powrotem psom. Mogły stanowić problem.
Myśliwskie nie sprawiają wprawdzie takiego kłopotu jak wytre-
sowane obronne, ale mają w naturalny sposób stale wy-
ostrzone zmysły. Stał tak na skraju lasu, obserwując, słu-
chając i oceniając każdy szczegół. Nie podobało mu się to, co
widział. Zbyt dużo otwartej przestrzeni między lasem i do-
8
mem. Mógł wprawdzie pójść przez ogrody, ale trudno poru-
szać się bezszelestnie po wysypanych żwirem alejkach. Poza
tym psy mogły utrudnić podejście od strony południowej,
a innych alejek strzegły kamery, no i trzeba by dwukrotnie
pokonać otwartą przestrzeń. Dobra wiadomość to ta, że nie
było tam płytek naciskowych, wiązek urządzeń na podczer-
wień albo czujników ruchu.
Oficjalnie Mitch Rapp nie miał nic wspólnego z rządem
Stanów Zjednoczonych, jednak od ukończenia ponad dzie-
sięć lat temu uniwersytetu w Syracuse nieoficjalnie praco-
wał dla CIA. Wybrano go do supertajnej grupy antyterrory-
stycznej, zwanej drużyną Oriona. CIA zadbała o wyćwicze-
nie sprawności fizycznej i umysłowej Rappa, czyniąc z niego
śmiertelnie niebezpiecznego agenta. Nieliczni ludzie, któ-
rym pozwolił się do siebie zbliżyć, znali go jako zdolnego
przedsiębiorcę, właściciela małej konsultacyjnej firmy kom-
puterowej, który musi dużo podróżować w interesach. Aby
wszystko to było bardziej wiarygodne, Rapp często załatwiał
różne sprawy biznesowe za granicą, jednak nie tym razem.
Teraz wysłano go, żeby zabił człowieka. Miał wyeliminować
mężczyznę, który dostał już dwa ostrzeżenia.
Prawie pół godziny zajęło Rappowi badanie terenu. Gdy
uznał, że widział już wystarczająco dużo, zaczął się wycofy-
wać, ale inną drogą. Nie chciał wpaść w pułapkę, gdyby ktoś
czaił się w lesie. Szybko przedzierał się przez krzaki na po-
łudnie. Trzy razy zatrzymywał się, aby zerknąć na kompas
i upewnić się, że idzie we właściwym kierunku. Z materia-
łów wywiadu wiedział, że jest też inna ścieżka prowadząca
na południe. Obie odchodziły od wąskiej polnej drogi i bieg-
ły prawie równolegle. Omal jej nie przeoczył. Była widać
mniej uczęszczana, bo cała zarośnięta, ale zaprowadziła go
do polnej drogi. Gdy tam dotarł, przyklęknął i wyjął nokto-
wizor. Przez kilka minut obserwował drogę i nasłuchiwał.
Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, ruszył dalej
na południe.
Od ponad dziesięciu lat Rapp robił to, co robił, i właśnie
zamierzał się wycofać. Prawdopodobnie będzie to jego ostat-
nie zadanie. Zeszłej wiosny spotkał pewną kobietę i chciał
się ustatkować. CIA z pewnością nie będzie chciała go pu-
9
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •