[ Pobierz całość w formacie PDF ]
John Fowles - Kolekcjoner
JOHN FOWLES
Kolekcjoner
1
Kiedy przyjeżdżała z internatu, widywałem ją czasami codziennie, ponieważ ich dom stał dokładnie naprzeciwko
skrzydła ratusza. Bywały dnie, kiedy razem z młodszą siostrą wielokrotnie wychodziła i wracała, często w towarzystwie
młodych mężczyzn, co mi się oczywiście nie podobało. Jeśli tylko mogłem oderwać się na chwilę od teczek i rejestrów,
stawałem przy oknie i patrzyłem przez szybę na drugą stronę ulicy; czasami udawało mi sieją zobaczyć. Wieczorem
zaznaczałem to w swoim dzienniku obserwacyjnym, początkowo literą X, a potem - kiedy poznałem już jej imię - literą M.
Wiele razy widziałem ją też na mieście. Raz stałem tuż za nią w kolejce w bibliotece publicznej przy Crossfield Street. Nie
spojrzała na mnie, ale ja obserwowałem tył jej głowy i długi warkocz, który sięgał niemal do pasa. Bardzo jasny,
jedwabisty jak kokon motyla. Czasami nosiła go z przodu, a czasami z tyłu. Czasami upinała do góry. Tylko raz, zanim
stała się moim gościem, miałem zaszczyt widzieć ją z rozpuszczonymi włosami. Były tak piękne jak włosy syreny, aż mnie
zamurowało.
Innym razem pojechałem w wolną sobotę do Muzeum Przyrody; wracaliśmy tym samym pociągiem. Siedziała na
ukos ode mnie,
0 trzy rzędy dalej, i czytała książkę, więc mogłem ją obserwować przez trzydzieści pięć minut. Patrząc na nią,
zawsze czułem się, jakbym miał pochwycić jakiś rzadki okaz, podchodząc go ostrożnie, na wstrzymanym oddechu. Na
przykład szlaczkonia siarecznika. Zawsze myślałem o niej w ten sposób, jak o czymś nieuchwytnym i rzadkim. I bardzo
szlachetnym. Nie tak jak o innych, nawet o tych ładnych. Jak o czymś przeznaczonym dla prawdziwego znawcy.
Tego roku, kiedy jeszcze chodziła do szkoły, nie wiedziałem, kim Jest; tylko tyle, że jej ojcem jest doktor Grey.
Podsłuchałem też jakąś rozmowę na zebraniu Sekcji Owadów, że jej matka pije. Kiedyś słyszałem jej matkę w sklepie,
mówiła pretensjonalnym głosem i od razu można było poznać, że należy do typu pijących, przez ten krzykliwy makijaż i
tak dalej.
A potem w lokalnej gazecie była wiadomość, że zdobyła stypendium i że jest bardzo zdolna, a jej imię okazało się
równie piękne jak Ona sama. Miranda. Dowiedziałem się, że studiuje w Londynie sztuki piękne. Ten artykuł w gazecie
naprawdę wiele zmienił. Jakby zbliżył nas do siebie, chociaż oczywiście nie znaliśmy się w potocznym rozumieniu tego
słowa.
Nie umiem tego wytłumaczyć, ale kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wiedziałem, że w grę wchodzi tylko ona.
Oczywiście, że nie jestem szalony i zdawałem sobie sprawę, że to jedynie marzenia, i na zawsze pozostałyby marzeniami,
gdyby nie pieniądze. Śniłem o niej na jawie. Wymyślałem różne historie, że ją poznałem, dokonałem czegoś, co wzbudziło
jej podziw, ożeniłem się z nią i tak dalej. Nic zdrożnego - to się nie zdarzyło nigdy przed tym, co wyjaśnię później.
Ona rysowała, a ja zajmowałem się swoją kolekcją (w tych marzeniach). Zawsze kochała mnie i moją kolekcję,
rysowała ją i kolorowała; pracowaliśmy razem w pięknym nowoczesnym domu, w wielkim pokoju z olbrzymimi oknami,
gdzie odbywały się też spotkania Sekcji Owadów, podczas których byliśmy parą uroczych gospodarzy, nie milczeliśmy
uparcie, jak ja to zwykle robię w oba-Wie przed palnięciem jakiegoś głupstwa. Ona niezmiennie piękna z tymi swoimi
włosami jasnoblond i szarymi oczami, i oczywiście Wszyscy inni mężczyźni zieleniejący z zazdrości.
Moje marzenia o niej nie były zbyt przyjemne jedynie wtedy, kiedy widywałem ją w towarzystwie pewnego
młodzieńca, hałaśliwego faceta z typu takich, co to chodzili do prywatnej szkoły i jeżdżą sportowymi samochodami. Raz
stałem za nim w banku Barclays, żeby wpłacić pieniądze, i słyszałem, jak mówił: może być w piątkach. A dowcip polegał
na tym, że realizował czek na dziesięć funtów. Oni wszyscy się tak zachowują. Widywałem czasami, jak wsiadała do jego
samochodu, albo ich oboje w samochodzie na mieście. W takie dni stawałem się opryskliwy dla kolegów w biurze, a
wieczorami nie stawiałem literki X w moim dzienniku obserwacji entomologicznych (tak było, zanim pojechała do
Londynu, bo potem rzuciła tego faceta). W takie dni miewałem niedobre marzenia. Ona płakała, a jeszcze częściej klęczała.
Kiedyś nawet pozwoliłem sobie marzyć o tym, że uderzyłem ją w twarz, tak jak zrobił jeden facet w sztuce telewizyjnej.
Może wtedy to wszystko się zaczęło.
Mój ojciec zginął w wypadku samochodowym. Miałem wtedy dwa lata. To było w 1937 roku. Był pijany, ale
ciocia Annie zawsze twierdziła, że to matka doprowadziła go do picia. Nigdy mi nie powiedzieli, co się naprawdę stało,
jednak matka odeszła wkrótce potem i zostawiła mnie z ciocią Annie. Chodziło jej tylko o łatwe życie. Kuzynka Mabel
powiedziała mi (byliśmy wtedy dziećmi i pokłóciliśmy się), że matka była ulicznicą i odeszła z cudzoziemcem. Byłem
głupi, bo poszedłem do cioci Annie i zapytałem ją o to wprost, więc jeżeli tylko było coś do ukrycia, to oczywiście ukryła
to przede mną. Teraz jest mi wszystko jedno; jeśli matka jeszcze żyje, nie mam ochoty się z nią spotykać. Zupełnie mnie to
nie obchodzi. Ciocia Annie zawsze dawała do zrozumienia, że to niewielka strata, i całkowicie się z nią zgadzam.
Więc ciocia Annie i wujek Dick wychowali mnie razem ze swoją córką Mabel. Ciocia Annie jest starszą siostrą
mojego ojca.
Wujek Dick umarł, kiedy miałem piętnaście lat. W 1950 roku. Pojechaliśmy nad zalew Tring na ryby. Jak zwykle,
odszedłem ze swoją siatką i przyborami. Kiedy zachciało mi się jeść, wróciłem na miejsce, gdzie zostawiłem wuja.
Zastałem tam gromadę ludzi. Myślałem, że złowił jakiegoś olbrzyma. Ale wuj dostał wylewu. Zawieźli go do domu, ale już
nigdy nie wypowiedział żadnego słowa ani nie rozpoznał naprawdę nikogo z nas.
Dni, które spędziliśmy razem - właściwie niezupełnie razem, bo ja zawsze odchodziłem łapać motyle, a on
siedział przy swoich wędkach, ale zawsze razem jedliśmy obiad i razem odbywaliśmy podróż - te dni (poza tymi, o których
opowiem) należały niewątpliwie do najlepszych w moim życiu. Kiedy byłem dzieckiem, ciocia Annie i Mabel odnosiły się
z pogardą do moich motyli; ale wujek Dick zwykle stawał w mojej obronie. Zawsze podziwiał dobry zestaw okazów.
Podobnie jak ja zachwycał się transformacją gąsienicy, przyglądał się, jak owad delikatnie rozprostowuje skrzydełka, by je
wysuszyć i wypróbować. Pozwalał mi trzymać słoiki z gąsienicami w swojej komórce. Kiedy dostałem nagrodę hobbystów
1 / 81
John Fowles - Kolekcjoner
za kolekcję perłowców, podarował mi funta pod warunkiem, że nie powiem cioci Annie. Nie będę się dłużej nad tym
rozwodził, ale on był dla mnie jak ojciec. Więc kiedy wziąłem do ręki ten czek, właśnie o nim pomyślałem. I oczywiście o
Mirandzie. Kupiłbym mu najlepsze wędki, najlepszy sprzęt i wszystko, czego by zapragnął. Ale nie takie było
przeznaczenie.
Wypełniałem kupon piłkarskiego totka od tego tygodnia, w którym skończyłem dwadzieścia jeden lat. Co tydzień
stawiałem pięć szylingów na tę samą kombinację. Stary Tom i Crutchley, moi koledzy z wydziału podatków od
nieruchomości, a także niektóre koleżanki, zakładali spółkę i stawiali dużo pieniędzy. Ciągle mnie namawiali, żebym się do
nich przyłączył, ale wolałem działać w pojedynkę. Nigdy nie lubiłem ani starego Toma, ani Crutchleya. Stary Tom to lizus,
ciągle ględzi o władzach lokalnych i podlizuje się panu Williamsowi, szefowi wydziału skarbowego. Crutchley to świntuch
i sadysta, nigdy nie przepuszcza okazji, żeby zakpić z moich zainteresowań, zwłaszcza w obecności koleżanek. „Fred
wygląda na zmęczonego, pewnie spędził upojny weekend z bielinkiem kapustni-kiem”, mawiał zwykle. „Kim była owa
rusałka osetnik, z którą cię widziałem wczoraj wieczorem?” Wywoływało to domyślne uśmieszki starego Toma i chichoty
Jane, dziewczyny Crutchleya z wydziału oczyszczania miasta, która ciągle przesiadywała w naszym pokoju. Jane była
kompletnym przeciwieństwem Mirandy. Nigdy nie znosiłem wulgarnych kobiet, zwłaszcza młodych. Więc, jak już
mówiłem, wypełniałem kupon sam.
Czek opiewał na sumę: siedemdziesiąt trzy tysiące dziewięćdziesiąt jeden funtów, kilka szylingów i jeden pens.
Zadzwoniłem do pana Williamsa, jak tylko ludzie z totka potwierdzili we wtorek, że wszystko w porządku. Wiedziałem, że
był zły, że tak odchodzę, chociaż najpierw powiedział, że bardzo się cieszy, że na pewno wszyscy się cieszą, ale oczywiście
wiedziałem, że to nieprawda. Sugerował nawet, żebym zainwestował w pięcioprocentową pożyczkę magistracką!
Niektórzy ludzie w ratuszu tracą wszelkie poczucie proporcji.
Zrobiłem dokładnie tak, jak poradzili mi faceci z totka, to znaczy natychmiast przeniosłem się do Londynu z
ciocią Annie i Mabel, żeby przeczekać, aż ucichnie całe zamieszanie. Wysłałem staremu Tomowi czek na pięćset funtów i
poprosiłem, żeby podzielił się z Crutchleyem i resztą. Nie odpowiedziałem na ich dziękczynne listy. Było jasne, że uważali
mnie za skąpca.
Jedyną łyżkę dziegciu w beczce miodu stanowiła Miranda. Była akurat w domu, miała ferie w szkole sztuk
pięknych i widziałem ją rano w ową pamiętną sobotę. Przez cały czas pobytu w Londynie, kiedy ani przez chwilę nie
przestawaliśmy wydawać pieniędzy, myślałem, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. Potem przychodziło mi do głowy, że
przecież jestem bogaty i stanowię dobry materiał na męża, potem uświadamiałem sobie, że to śmieszne, bo ludzie pobierają
się tylko z miłości, zwłaszcza dziewczyny takie jak Miranda. Chwilami zdawało mi się nawet, że o niej zapomnę. Ale nie
zapomina się dlatego, że tak się chce, to się po prostu zdarza. Tylko że mnie się nie zdarzyło.
Jeśli ktoś jest zachłanny i niemoralny, jak większość ludzi dzisiaj, to pewnie może się dobrze bawić, kiedy trafi
mu się dużo pieniędzy. Mogę jednak powiedzieć, że nigdy nie byłem taki; w szkole ani razu mnie nie ukarano. Ciocia
Annie należy do sekty nonkonformistów, nigdy nie zmuszała mnie, żebym chodził do kaplicy czy coś takiego, ale zostałem
wychowany w odpowiedniej atmosferze, chociaż wujek Dick czasami potajemnie wpadał do pubu. Po wielu awanturach
ciocia Annie pozwoliła mi palić papierosy po powrocie z wojska, ale nigdy tego nie pochwalała. Nawet kiedy mieliśmy te
wszystkie pieniądze, powtarzała bez przerwy, że wydawanie jest niezgodne z jej zasadami. Mabel wypominała jej to, kiedy
zostawały same, co kiedyś podsłuchałem; zresztą powiedziałem, że to moje pieniądze i moje sumienie, ciocia Annie może
więc wydawać tyle, ile chce, a jeśli nie chce, może nie wydawać nic. Poza tym nonkonformiści nie mówią nic o
przyjmowaniu prezentów.
Zmierzam do tego, że kiedy byłem w korpusie płatniczym, zwłaszcza w Niemczech, upiłem się trochę raz czy
dwa, ale nigdy nie miałem do czynienia z kobietami. Przed Mirandą nigdy nawet nie myślałem wiele o kobietach. Wiem, że
nie mam tego, czego szukają dziewczyny, wiem też, że tacy faceci jak Crutchley, którzy wydają mi się po prostu
prymitywni, nie najgorzej sobie radzą. Spojrzenia, jakimi obrzucały go niektóre dziewczyny w ratuszu, były naprawdę
obrzydliwe. On ma tę jakąś prymitywną zwierzęcość, której mnie zabrakło już przy urodzeniu. (I cieszę się z tego,
ponieważ uważam, że gdyby było więcej ludzi podobnych do mnie, świat byłby lepszy.)
Kiedy się nie ma pieniędzy, zawsze się wierzy, że ich posiadanie zmieniłoby wszystko. Nie oczekiwałem więcej,
niż mi się należało, żadnej przesady, ale w hotelu od razu widać było, że darzą nas jedynie pozornym respektem, niczym
więcej; w gruncie rzeczy gardzili nami, ponieważ mieliśmy te pieniądze i nie bardzo wiedzieliśmy, co z nimi zrobić. Za
moimi plecami w dalszym ciągu traktowali mnie jak zwykłego urzędnika. Szastanie pieniędzmi nic nie pomagało.
Wystarczyło się odezwać lub wykonać jakiś gest, a wychodziło szydło z worka. Niemal słyszałem, jak mówili: „Nie
próbujcie nas nabierać, wiemy, kim jesteście, czy nie lepiej wrócić tam, skąd przyszliście?”
Pamiętam taki wieczór, kiedy poszliśmy na kolację do eleganckiej restauracji. Była na liście, którą dali nam faceci
z totka. Jedzenie bez zarzutu, ale naprawdę nie odczułem jego smaku z powodu spojrzeń, jakimi nas obrzucano, i sposobu,
w jaki traktowali nas usłużni cudzoziemscy kelnerzy i wszyscy inni; cała restauracja wydawała się patrzeć na nas z góry,
ponieważ nie odebraliśmy takiego wychowania jak oni. Któregoś dnia czytałem artykuł o istniejącej ciągle różnicy klas -
mógłbym coś na ten temat powiedzieć. Moim zdaniem cały Londyn stworzony jest dla ludzi, którzy potrafią zachowywać
się jak uczniowie prywatnej szkoły, i nigdzie nie można pójść, jeśli się nie ma wrodzonych manier i odpowiednio
pretensjonalnego głosu. Mam tu oczywiście na myśli Londyn bogatych, czyli WestEnd.
Jednego wieczoru - było to już po wizycie w eleganckiej restauracji i czułem się przygnębiony - powiedziałem
cioci Annie, że mam ochotę się przejść, i poszedłem na spacer. Nagle zdałem sobie sprawę, że chciałbym mieć kobietę, to
znaczy chciałbym móc sobie powiedzieć, że miałem kobietę, więc zadzwoniłem pod numer, który dał mi jakiś facet
podczas ceremonii wręczania czeku: „Jeżeli będzie pan miał ochotę na, no, wie pan na co”. Kobieta oznajmiła: „Jestem
zajęta”, wtedy zapytałem, czy zna jakieś inne numery, i podała mi dwa. Wziąłem taksówkę i pojechałem pod drugi z tych
adresów. Nie powiem, co się zdarzyło, poza tym, że byłem do niczego. Tak się zdenerwowałem, próbowałem udawać, że
doskonale wiem, o co chodzi, a ona się oczywiście zorientowała; była stara i okropna, okropna. Podwójnie okropna, bo i
strasznie wyglądała, i tak samo się zachowywała. Była pospolita, zużyta. Jak okaz, którego nie warto brać. Pomyślałem
sobie, gdyby mnie tak zobaczyła Mirandą. Jak już powiedziałem, starałem się, ale byłem do niczego, zresztą nie starałem
się znowu tak bardzo.
Nie jestem prymitywnym chamem, nigdy nie byłem, zawsze miałem, jak to mówią, wyższe aspiracje. Crutchley
mawiał, że w dzisiejszych czasach, żeby coś osiągnąć, trzeba się rozpychać. Mówił też: „Popatrzcie na starego Toma, co
mu przyszło z jego lizusostwa”. Crutchley zachowywał się bardzo poufale, za bardzo, moim zdaniem. Chociaż sam
2 / 81
John Fowles - Kolekcjoner
doskonale wiedział, komu warto się podlizywać, na przykład panu Williamsowi. „Więcej życia, Clegg”, powiedział mi
kiedyś pan Williams, kiedy jeszcze pracowałem w wydziale informacji. „Interesantom podoba się uśmiech czy drobny
żarcik od czasu do czasu - powiedział - nie wszyscy zostaliśmy obdarzeni takimi zdolnościami jak Crutchley, ale wszyscy
możemy próbować”. To mnie naprawdę rozwścieczyło. Mogę śmiało powiedzieć, że miałem kompletnie dosyć ratusza, i
tak zamierzałem odejść.
Mogę udowodnić, że się nie zmieniłem, ale trochę już dawała mi się we znaki ciocia Annie, przede wszystkim
dlatego, że zaczęły mnie interesować pewne książki, które można kupić w Soho, książki z nagimi kobietami i tak dalej.
Mogłem schować pisma, ale były takie książki, które chciałem kupić, i nie mogłem tego zrobić w obawie, żeby nie wpadły
jej w ręce. Zawsze chciałem fotografować, więc oczywiście od razu kupiłem najlepszy aparat, Leicę z teleobiektywem i
wszystkimi dodatkami. Głównie chodziło mi o zdjęcia żywych motyli, jakie robił sławny pan S. Beaufoy, ale często, kiedy
szedłem łapać motyle, natykałem się na różne rzeczy, nikt by nie uwierzył, co wyczyniają parki w miejscach, w których,
zdawałoby się, powinny wykazać więcej rozsądku, więc chodziło mi o takie zdjęcia.
Naturalnie, historia z tą kobietą jeszcze dodatkowo mnie przygnębiła, nie mówiąc o innych powodach. Ciocia
Annie, na przykład, uparła się popłynąć statkiem do Australii, żeby zobaczyć swojego syna Boba i wuja Steve’a, swojego
młodszego brata, i jego rodzinę. Chciała, żebym z nią pojechał, ale, jak już mówiłem, nie miałem najmniejszej ochoty
przebywać dłużej z ciocią Annie i z Mabel. Nie to, żebym ich nienawidził, ale gdy byłem w ich towarzystwie, wszyscy od
razu wiedzieli, z kim mają do czynienia, znacznie wyraźniej niż gdy byłem sam. Nie ulegało wątpliwości, że to bardzo
pospolite osoby, które nigdy nie wyjeżdżały z domu. Oczekiwały, na przykład, że będziemy wszędzie chodzili razem, a
jeśli przypadkiem udało mi się spędzić godzinę osobno, to spodziewały się, że opowiem, co robiłem. W dzień po tym, o
czym już wspomniałem, powiedziałem im po prostu, że nie wybieram się do Australii. Przyjęły to nie najgorzej, pewnie
zdążyły uświadomić sobie, że to w końcu moje pieniądze.
Po raz pierwszy udałem się na poszukiwanie Mirandy w kilka dni po odprowadzeniu cioci Annie na statek do
Southampton, czyli dokładnie 10 maja. Wróciłem do Londynu. Nie miałem żadnych konkretnych planów; powiedziałem
cioci Annie i Mabel, że może pojadę za granicę, ale nie byłem tego pewny. Ciocie Annie naprawdę się wystraszyła i w
przeddzień wyjazdu wieczorem odbyła ze mną poważną rozmowę, żebym się tylko nie żenił, to znaczy zanim ona pozna
narzeczoną. Mówiła dużo o tym, że to moje pieniądze i moje życie, i o tym, jaki byłem hojny i tak dalej, ale od razu
wiedziałem, że naprawdę bała się, że mógłbym się ożenić z jakąś dziewczyną i wtedy one straciłyby te pieniądze, których
zresztą i tak się wstydziły. Nie mam do niej pretensji, to całkiem naturalne zachowanie, zwłaszcza jeśli ma się córkę, która
jest kaleką. Sądzę, że takie osoby jak Mabel powinno się bezboleśnie usypiać, ale to nie należy do rzeczy.
Myślałem (i nawet kupiłem w tym celu najlepszy dostępny w Londynie sprzęt), że pojadę w takie miejsca, gdzie
można znaleźć rzadkie gatunki i odmiany, i skompletuję przyzwoitą kolekcję. To znaczy, że pojadę gdzieś, zostanę tam tak
długo, jak będę miał ochotę, i będę chodził łapać motyle i fotografować. Jeszcze przed ich wyjazdem brałem lekcje jazdy i
kupiłem specjalną furgonetkę.
Było tyle różnych gatunków, które chciałem mieć w swojej kolekcji, na przykład pazia, rzadkie odmiany
perłowców, jak przeplatka atalia, a także modraszkę ariona czy czarnego ogończyka. Okazy, z którymi większość
kolekcjonerów styka się jedynie raz w życiu. A były jeszcze i ćmy. Myślałem, że może nimi też się zajmę.
Staram się wytłumaczyć, że ona stała się moim gościem całkiem niespodziewanie, nie było to coś, co zacząłem
planować w chwili, gdy pojawiły się pieniądze.
Oczywiście, kiedy się już pozbyłem cioci Annie i Mabel, kupiłem wszystkie te książki, na które miałem ochotę.
Nie wiedziałem w ogóle, że takie rzeczy istnieją i, prawdę mówiąc, napełniały mnie obrzydzeniem, Pomyślałem sobie, że
oto tkwię tutaj w pokoju hotelowym razem z tym wszystkim i jest to zupełnie niepodobne do moich marzeń o nas obojgu, o
mnie i Mirandzie. Nagle zorientowałem się, że myślę o niej tak, jakby zupełnie zniknęła z mojego życia, jakbyśmy nie
mieszkali w odległości zaledwie kilku mil (w owym czasie przeprowadziłem się już do hotelu na Paddington). Zresztą
dotychczas nie miałem zbyt wiele czasu, żeby odkryć, gdzie mieszka. Okazało się to łatwe. Znalazłem Szkołę Sztuk
Pięknych im. Slade’a w książce telefonicznej i pewnego ranka czekałem przed szkołą w furgonetce. Ta furgonetka to był
jedyny prawdziwy luksus, jaki sobie zafundowałem. Z tyłu miała specjalne pomieszczenie, gdzie można było zainstalować
podnoszone łóżko polowe. Kupiłem ją. by zmieścić cały potrzebny sprzęt, kiedy już zacznę jeździć po kraju. Myślałem
także, że jeśli kupię furgonetkę, to nie będę musiał ciągle wozić cioci Annie i Mabel, jak wrócą. Nie kupiłem jej w celu, do
jakiego posłużyła. Cały pomysł zrodził się nagle, niemal jak błysk geniuszu.
Pierwszego ranka nie widziałem Mirandy, ale na drugi dzień nareszcie ją zobaczyłem. Wyszła z całą grupą
studentów, przeważnie młodych mężczyzn. Serce waliło mi mocno, ogarnęły mnie mdłości. Miałem aparat gotowy do
zdjęcia, ale zabrakło mi odwagi.
Wyglądała tak samo jak dawniej, chodziła lekkim krokiem, bo zawsze nosiła buty na płaskim obcasie, więc nie
kołysała się tak jak większość dziewczyn. Kiedy się poruszała, nie myślała wcale o mężczyznach. Jak ptak. Przez cały czas
rozmawiała z młodym brunetem, krótko ostrzyżonym, z niewielką grzywką, który wyglądał jak prawdziwy artysta. Było
ich sześcioro, ale kiedy ona i ten chłopak przeszli na drugą stronę ulicy, wysiadłem z furgonetki i poszedłem za nimi. Nie
oddalili się zbytnio, weszli do barku kawowego.
Nagle, nie wiem dlaczego, też tam wszedłem, jakby coś mnie wciągnęło do środka, niemal wbrew mojej woli.
Kawiarnia była pełna studentów, artystów i im podobnych, prawie wszyscy wyglądali jak bitnicy. Pamiętam jakieś dziwne
rzeczy i twarze na ścianach. Chyba miały być afrykańskie.
Z powodu tłoku i hałasu poczułem się tak zdenerwowany, że w pierwszej chwili jej nie zauważyłem. Siedziała w
drugim pomieszczeniu, w głębi. Zająłem stołek przy barze, skąd mogłem ją obserwować. Nie śmiałem spoglądać zbyt
często w tamtą stronę, a światło w drugim pomieszczeniu nie było najlepsze.
I nagle stanęła tuż obok mnie. Udawałem, że czytam gazetę, więc nie zauważyłem, kiedy wstała. Poczułem, jak mi
czerwienieje twarz, wpatrywałem się w słowa gazety, ale nie mogłem czytać. Nie odważyłem się rzucić nawet
ukradkowego spojrzenia - stała tak blisko, że niemal mnie dotykała. Miała sukienkę w granatowo-białą kratkę, ramiona
gołe i opalone, włosy rozpuszczone na plecach.
- Jenny, mój aniele, jesteśmy bez grosza, daj dwa papierosy - poprosiła. Dziewczyna przy barze powiedziała coś w
rodzaju „znowu!”, a ona na to „jutro, przysięgam”, a potem „dziękuję”, kiedy dziewczyna podała jej dwa papierosy. W
ciągu pięciu sekund było po wszystkim, znowu siedziała z tym młodym człowiekiem. Dźwięk głosu przemienił ją z
dziewczyny ze snów w realną osobę. Nie umiem powiedzieć, co specjalnego było w jej głosie. Oczywiście, był to głos
3 / 81
John Fowles - Kolekcjoner
osoby wykształconej, ale nie pretensjonalny ani przymilny, nie żebrała ani nie domagała się papierosów, po prostu
poprosiła o nie ze swobodą, która nie przypominała o różnicy klas. Można by powiedzieć, że mówiła tak samo, jak się
poruszała.
Zapłaciłem niemal natychmiast, wróciłem do furgonetki i do hotelu Cremorne, do swojego pokoju. Byłem głęboko
poruszony. Częściowo dlatego, że musiała prosić o papierosy, bo nie miała pieniędzy, a ja miałem sześćdziesiąt tysięcy
funtów (dziesięć dałem cioci Annie), które gotów byłem złożyć u jej stóp - na to właśnie miałem ochotę. Czułem, że gotów
bym zrobić wszystko, żeby ją poznać, żeby jej sprawić przyjemność, żeby zostać jej przyjacielem, żeby móc obserwować
ją otwarcie, zamiast szpiegować z ukrycia. O moim stanie świadczy fakt, że włożyłem do koperty pięć banknotów
pięciofuntowych, zaadresowałem „Panna Miranda Grey, Szkoła Sztuk Pięknych im. Slade’a” - tylko że oczywiście nie
wysłałem. Zrobiłbym to, gdybym mógł widzieć jej twarz w chwili, gdy będzie otwierała kopertę.
Tego dnia po raz pierwszy zafundowałem sobie marzenie, które stało się rzeczywistością. Zaczynało się od tego,
że zaatakował ją mężczyzna, a ja podbiegłem i wyratowałem ją. A potem ja w jakiś sposób stałem się atakującym
mężczyzną, tyle że nie zrobiłem jej krzywdy; porwałem ją i wywiozłem furgonetką do domu na odludziu, i tam trzymałem
w przyjemnej niewoli. Stopniowo poznawała mnie i przywiązywała się do mnie, a marzenie przekształciło się w sen o tym,
jak mieszkamy w ładnym nowoczesnym domu, po ślubie, mamy dzieci i tak dalej.
Ta wizja mnie prześladowała. Nie pozwalała mi zasnąć w nocy, a w dzień kazała zapominać o tym, co robię. Nie
wyprowadzałem się z hotelu Cremorne. Marzenie przestało być marzeniem, zacząłem udawać, że tak właśnie się stanie
(oczywiście, byłem przekonany, że tylko udaję), obmyślałem więc sposoby i środki - wszystko, co będę musiał
przygotować, zaplanować i jakoś zrealizować. Myślałem, że nigdy nie uda mi się jej poznać w normalny sposób, ale jeżeli
będzie jakiś czas przebywała ze mną, dostrzeże moje dobre strony, zrozumie. Zawsze towarzyszyła mi ta myśl, że ona
zrozumie.
Zacząłem czytywać lepsze gazety i z tych samych powodów poszedłem do Galerii Narodowej i do Tatę. Nie
bardzo mi się podobało, przypominało mi trochę gabloty z cudzoziemskimi okazami w Sali Entomologicznej Muzeum
Historii Naturalnej, były piękne, ale nie znane; chodziło mi o to, że nie znałem ich tak, jak okazów brytyjskich. Ale
poszedłem, żeby móc z nią rozmawiać, żeby nie wydać się ignorantem.
W jednej z niedzielnych gazet zauważyłem ogłoszenie wydrukowane dużymi literami w dziale „domy na
sprzedaż”. Nie szukałem niczego takiego, ale to ogłoszenie przykuło mój wzrok, kiedy przewracałem strony. Z DALA OD
DZIAŁAJĄCEGO NA NERWY TŁUMU. Po prostu.
Stary dom, położony w uroczym, odludnym miejscu, duży ogród, godzina jazdy samochodem z Londynu, dwie
mile od najbliższego miasteczka... i tak dalej.
Następnego ranka pojechałem zobaczyć dom. Zadzwoniłem do agenta handlu nieruchomościami w Lewes i
umówiłem się, że ktoś będzie na mnie czekał na miejscu. Kupiłem mapę hrabstwa Sussex. To właśnie dają pieniądze.
Usuwają przeszkody.
Spodziewałem się zobaczyć ruinę. Dom wyglądał na stary, nie ma dwóch zdań, czarne belki, białe mury i stare
kamienne płytki. Stał osobno. Kiedy podjechałem, wyszedł agent. Spodziewałem się kogoś starszego, ten był w moim
wieku, typ absolwenta prywatnej szkoły, robiący głupie uwagi, które miały być dowcipne, jak gdyby sprzedawanie
czegokolwiek było poniżej jego godności, a handlowanie domami różniło się od pracy w sklepie. Od razu mnie zniechęcił,
bo okazał się bardzo wścibski. Pomyślałem jednak, że skoro już przyjechałem tak daleko, mogę równie dobrze obejrzeć
dom. Pokoje nie były szczególnie ładne, ale doskonale wyposażone w nowoczesne urządzenia, elektryczność, telefon i tak
dalej. Właścicielem był jakiś emerytowany admirał marynarki czy ktoś taki, który zmarł, potem następny nabywca umarł
niespodziewanie i dlatego dom wystawiono na sprzedaż.
Dalej twierdzę, że nie pojechałem tam z zamiarem przekonania się, czy istnieją warunki do przyjęcia sekretnego
gościa. Nie umiem powiedzieć, jakie miałem zamiary.
Po prostu nie wiem. To, co robimy, zamazuje to, co robiliśmy przedtem.
Facet chciał wiedzieć, czy dom ma być tylko dla mnie. Wyjaśniłem, że dla ciotki. Powiedziałem prawdę, że chcę
jej zrobić niespodziankę, kiedy wróci z Australii.
A co myślę o cenie, dopytywał się dalej.
- Wszedłem właśnie w posiadanie olbrzymiej sumy pieniędzy - powiedziałem, żeby go zatkać. Przy tych słowach
schodziliśmy z góry, po obejrzeniu wszystkiego, jak myślałem. Miałem właśnie powiedzieć, że nie tego szukam, że dom
jest za mały, żeby jeszcze bardziej go zatkać, kiedy on oświadczył: - No, to już wszystko, nie licząc piwnic.
Trzeba było wyjść tylnym wyjściem, obok którego znajdowały się drzwi. Agent wyjął klucz spod doniczki.
Elektryczność nie działała, ale miał z sobą latarkę. Poza zasięgiem słońca było zimno, wilgotno, nieprzyjemnie. W dół
prowadziły kamienne stopnie. Na dole poświecił latarką wkoło. Ktoś pobielił ściany, ale musiało to być dawno temu, farba
miejscami poodchodziła, mury wyglądały jak nakrapiane.
- Przebiega pod całym domem - wyjaśnił - no i jest jeszcze to.
Zaświecił latarką i zobaczyłem drzwi w kącie ściany naprzeciwko schodów. Znajdowała się tam kolejna duża
piwnica, do której prowadziły cztery wysokie stopnie, była niższa, a sufit miała trochę łukowaty, jak pomieszczenia, które
można czasami zobaczyć pod kościołem. Stopnie schodziły ukośnie w jeden kąt, więc pokój jakby uciekał.
- Idealne miejsce na orgie - zauważył.
- Do czego to służyło? - zapytałem, ignorując jego głupkowate dowcipy.
Powiedział, że według ich przypuszczeń wiąże się to z odizolowanym położeniem domu. Trzeba było
magazynować duże ilości jedzenia. A może była to tajna kaplica rzymskokatolicka. Potem jeden z elektryków wyjaśnił, że
była tu kryjówka przemytników, z okresu kiedy jeździli z Newhaven do Londynu.
Wyszliśmy na górę i na zewnątrz. Kiedy zamknął drzwi i włożył klucz pod doniczkę, wydawało się, że piwnica w
ogóle nie istnieje.
To były dwa światy. I tak już zostało. Czasami budziłem się i to wszystko wydawało się snem, dopóki znowu nie
zszedłem na dół.
Agent spojrzał na zegarek.
- Jestem zainteresowany-powiedziałem. - Bardzo zainteresowany. - Byłem tak zdenerwowany, że spojrzał na mnie
zdumiony, a ja powiedziałem: - Zdaje mi się, że kupię. - Tak po prostu. Mnie samego to zaskoczyło, ponieważ przedtem
zawsze chciałem coś współczesnego, co nazywają nowoczesnym. Nie starą ruderę na odludziu.
4 / 81
John Fowles - Kolekcjoner
Agent stał osłupiały, zaskoczony tym, że chciałem kupić, a pewnie i tym, że w ogóle miałem pieniądze, bo
wszyscy tak przeważnie reagowali.
Potem odjechał z powrotem do Lewes. Musiał skontaktować się z kimś, kto także interesował się tym domem,
więc powiedziałem, że zostanę w ogrodzie, żeby wszystko jeszcze raz przemyśleć przed podjęciem ostatecznej decyzji.
Był to ładny ogród, przylegał do pola, na którym wtedy rosła lucerna, wspaniała rzecz dla motyli. Pole dochodzi
do wzgórza (na północy). Na wschód, po obu stronach drogi biegnącej z doliny do Lewes, rośnie las. Na zachodzie
rozciągają się pola. Około trzy czwarte mili w dół stoku wzgórza znajduje się gospodarstwo, najbliżej położone
zabudowania. Na południe roztacza się wspaniały widok, tyle że zasłania go frontowy żywopłot i jakieś drzewa. Jest także
porządny garaż.
Wróciłem do domu, wyjąłem klucz i ponownie zszedłem do piwnicy. Głębsza piwnica musiała się znajdować pięć
albo sześć stóp pod ziemią. Panująca tu wilgoć sprawiała, że ściany przypominały mokry las w zimie. Nie widziałem
dobrze, bo miałem tylko zapalniczkę. Atmosfera wydawała się trochę przerażająca, ale nie jestem typem przesądnym.
Ktoś może powiedzieć, że miałem szczęście, bo od razu znalazłem odpowiedni dom, ale i tak prędzej czy później
bym coś znalazł. Miałem pieniądze i byłem zdenerwowany. Zabawne, Crutchley nazywał to „siłą przebicia”. Nie
przebijałem się w ratuszu, to mi nie odpowiadało. Ale chciałbym widzieć, jak Crutchley zorganizowałby to, co ja
zorganizowałem ostatniego lata, i jak by to przeprowadził. Nie miałem zamiaru się przechwalać, ale to nie była drobnostka.
Któregoś dnia przeczytałem w gazecie (w rubryce „Powiedzenie dnia”): „Czym woda jest dla ciała, tym cel dla
umysłu”. Moim skromnym zdaniem, to bardzo prawdziwe. Kiedy Miranda stała się celem mojego życia, okazało się, że
jestem równie dobry jak każdy inny.
Musiałem zapłacić pięćset funtów więcej niż w ogłoszeniu, bo podobno byli inni chętni. Wszyscy mnie obdzierali
ze skóry. Mierniczy, budowlaniec, malarze, meblarze z Lewes, którym powierzyłem urządzenie domu. Nie przejmowałem
się tym; dlaczego miałbym się przejmować, pieniądze nie stanowiły problemu. Dostawałem długie listy od cioci Annie, na
które odpisywałem, podając jej sumy odpowiadające połowie tego, co naprawdę zapłaciłem.
Zaangażowałem elektryka, żeby przeprowadził przewody do piwnicy, hydraulicy zainstalowali zlew i
doprowadzili wodę. Dałem im do zrozumienia, że zamierzam zająć się stolarką i fotografią i urządzę sobie pracownię w
piwnicy. Nie kłamałem, trzeba było wykonać wiele robót stolarskich. Zrobiłem też trochę zdjęć, których nie mógłbym
zanieść do wywołania. Nic szczególnie nieprzyzwoitego. Po prostu pary.
W końcu sierpnia robotnicy się wynieśli, a ja się wprowadziłem. Początkowo czułem się jak we śnie. Ale to
wkrótce minęło. Nie było tak spokojnie, jak oczekiwałem. Przyszedł człowiek, który chciał się zajmować ogrodem,
podobno dotychczas zawsze to robił, i zachowywał się bardzo nieprzyjemnie, kiedy mu odmówiłem. Potem zjawił się
pastor z miasteczka i musiałem potraktować go niegrzecznie. Powiedziałem, że chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju,
jestem nonkonformistą, nie chcę mieć do czynienia z miasteczkiem, więc wyszedł bardzo nadęty. Potem zjawili się różni
właściciele sklepików objazdowych w furgonetkach i musiałem ich odprawić. Wyjaśniłem, że kupuję wszystko w Lewes.
Kazałem też rozłączyć telefon.
Wkrótce nauczyłem się zamykać frontowe wejście; była to tylko żelazna furtka, ale miała zamek. Raz czy dwa
dostrzegłem spoglądających przez furtkę handlarzy, ale wkrótce ludzie chyba zrozumieli. Zostawili mnie w spokoju i
mogłem kontynuować swoją pracę.
Przez miesiąc lub dłużej przygotowywałem plan. Cały czas byłem sam, korzystne okazało się to, że nie miałem
naprawdę żadnych przyjaciół. (Nie można określić ludzi z ratusza jako przyjaciół, nie tęsknili za mną, mnie też ich nie
brakowało.)
Dawniej często wykonywałem jakieś drobne roboty dla cioci Annie. Nauczył mnie tego wujek Dick. Całkiem
nieźle radziłem sobie ze stolarką i tak dalej, więc naprawdę bardzo ładnie urządziłem dolne pomieszczenie, chociaż to ja
sam tak twierdzę. Po osuszeniu piwnicy wyłożyłem ją kilkoma warstwami filcowej izolacji i przyjemną
jasnopomarańczową wykładziną podłogową (kolor pogodny) pasującą do ścian (pomalowanych na biało). Kupiłem łóżko i
komodę. Stół, fotel i tak dalej. W kącie umieściłem parawan, a za nim umywalnię i polową toaletę wraz ze wszystkimi
akcesoriami - stworzyło to niemal osobny pokoik. Kupiłem też inne rzeczy, jak skrzynie i mnóstwo książek o sztuce, a
także kilka powieści, żeby całość wyglądała przytulniej, co mi się zresztą udało osiągnąć. Nie ryzykowałem obrazów,
mogła mieć bardzo wyrobiony gust.
Problemem oczywiście pozostawały nadal drzwi i hałas. Wejście do jej pokoju stanowiła stara dębowa futryna, nie
było jednak drzwi, musiałem więc dopasować drzwi i to było moje najtrudniejsze zadanie. Pierwsze drzwi były do niczego,
ale drugie już okazały się lepsze. Nawet mężczyzna nie zdołałby ich wyłamać, a co dopiero taka drobna istota jak ona.
Zrobione były z dwucalowego wysuszonego drewna i obite blachą, żeby nie mogła dostać się do drewna. Ważyły tonę i
niełatwo było zawiesić je na zawiasach, ale dokonałem tego. Na zewnątrz zamocowałem dziesięciocalowe rygle. Następnie
zrobiłem bardzo mądrą rzecz. Ze starego drewna wykonałem coś w rodzaju półki na książki, tyle że zamierzałem trzymać
tam różne przybory i narzędzia; umocowałem to do zewnętrznej strony drzwi. Na pierwszy rzut oka całość sprawiała
wrażenie wnęki wypełnionej półkami. Dopiero po usunięciu tego urządzenia ukazywały się prawdziwe drzwi. Dodatkowo
jeszcze tłumiło to dźwięki. Założyłem także rygiel z zamkiem na wewnętrznej stronie drzwi do piwnicy, żeby nikt mi nie
przeszkadzał. I alarm. Taki najprostszy, tylko na noc.
W pierwszej piwnicy zainstalowałem niewielką kuchenkę i wszystkie inne urządzenia. Nie miałem pewności, czy
nie będzie w pobliżu jakichś ciekawskich, a wyglądałoby podejrzanie, gdybym ciągle nosił tace zjedzeniem w górę i w dół.
Nie martwiłem się tym zbytnio, bo tył domu wychodził na pola i lasy. Zresztą ogród z dwóch stron otoczony był murem, a
pozostałe dwie odgradzał żywopłot, przez który trudno było cokolwiek zobaczyć. Sytuacja niemal idealna. Myślałem, żeby
przeprowadzić schody bezpośrednio z góry, ale byłoby to bardzo kosztowne, a poza tym nie chciałem wzbudzać podejrzeń.
W dzisiejszych czasach nie można ufać robotnikom, są zbyt wścibscy.
Przez cały czas nie brałem tego wszystkiego poważnie. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak było. Oczywiście,
mówiłem sobie, nigdy tego nie zrobię, to tylko udawanie. Zresztą gdybym nie miał tyle wolnego czasu i tych wszystkich
pieniędzy, nie doszłoby nawet do tego udawania. Moim zdaniem wielu ludzi, którzy mogą sprawiać wrażenie szczęśliwych,
zrobiłoby to samo co ja albo coś podobnego, gdyby tylko mieli czas i pieniądze. Chodzi mi o to, że ulegliby temu, od czego
teraz się odżegnują. „Władza deprawuje”, mówił zawsze jeden z moich nauczycieli. A pieniądze to władza.
Zrobiłem jeszcze coś, kupiłem mianowicie dla niej mnóstwo ubrań w sklepie w Londynie. Poszedłem do takiego
sklepu, w którym zauważyłem ekspedientkę tego wzrostu co Miranda. Podałem kolory, w jakich zawsze widywałem
5 / 81
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl