[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arkady Fiedler
NOWA PRZYGODA: GWINEA
WARSZAWA 1962
Opracowanie graficzne MIECZYSŁAWA KOWALCZYKA
PRINTED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1962 r. Naktad 30.000+250 egz. Ark. wyd. 17,5. Ark. druk. 15,5 + 2 ark. wkładek czamo-białych oraz 1 ark. wkładek wielobarwnych, wykonanych przez Zakłady Wklęsłodrukowe RSW „Prasa" w Warszawie. Papier dzieł. m/gł. V kl., 60 g, 61X86 z fabryki w Kluczach. Oddano do składania w lipcu 1961 r. Druk ukończono w maju 1962 r. Zakłady Graficzne „Dom
Słowa Polskiego" w Warszawie Zam. nr 5211.
Piloci
Nagle zbudziłem się w mojej kabinie na rufie. Po chwili zrozumiałem, dlaczego: śruba statku obok kabiny przestała się kręcić i zaległa głucha cisza. Dotarliśmy do celu. Zaczęła się nowa przygoda: Afryka.
Wyskoczyłem z koi i spojrzałem przez bulaj: na dworze ciemności. Zegarek wskazywał piątą czterdzieści pięć. Afryka jeszcze ukrywała się przed nami.
Jak co dzień rano ogoliłem się starannie i ubrałem bez pośpiechu. Turkot spuszczanej kotwicy świadczył o tym, że nasz s/s Szczecin zatrzymał się na redzie.
O szóstej niebo było mniej ciemne, granatowe, ale na nim wciąż tyle gwiazd i tak nie po naszemu roziskrzonych, jak gdyby czyjeś oczy w gorączce wypatrywały świtu.
Gdy z rufy przeszedłem na śródokręcie i dostałem się na mostek kapitański, niebo na wschodzie zardzewiało bliską jutrzenką i zaczęło tłumić największe gwiazdy, inne całkiem wypłaszać. Znikały szybko jak tancerki po przedstawieniu.
A potem poranek tropikalny roztoczył swe uroki. Niezmiernie szybko niebo zaczęło jaśnieć, seledyn przetapiać się w fiolet, fiolet przelewać w róż. Ale dziwiła nie szybkość zmian na niebie, lecz przejmująca cisza, wśród której zmiany się odbywały.
Toż staliśmy u progu lądu, wstrząsanego konwulsjami przebudzenia, o którym jeszcze niewiele lat temu mało kto śmiał marzyć. Od Dakaru do Basutolandu czarny człowiek hardo
podnosił czoło. Nie chciał już być niewolnikiem — pragnął sobą rządzić. Mówił to z taką siłą i z taką dojrzałością umysłu, że w istocie żelaza zaczęły się kruszyć. Zakipiały na olbrzymich przestrzeniach liczne narody i potęgi świata nie mogły uśmierzyć ich buntu. To, co rodziło się na tym kontynencie, było jednym z największych przełomów w dziejach ludzkości.
Stając więc u progu wrzącego lądu, przybysz mimo woli, nawykiem jakichś niedorzecznych skojarzeń uczuciowych, oczekiwał niepokoju także w przyrodzie. Nic podobnego. Nie było tego ranka nawet chmurki na niebie, idealnie czystym od krańca do krańca, morze zaś leżało jak lustro, w powietrzu ani drgnienia. Dokoła był pastel, łagodność i cisza. A gdy na widnokręgu przed nami wyłaniał się z mroku długi, cienki pas bielejących domków, wyglądających z daleka jak niewinna dziecięca zabawka, któż by przypuszczał, że to Konakri, dumna stolica wolnych Gwinejczyków, którzy przed rokiem zadali cios kolonializmowi, a dziś w ciężkiej pracy wykuwali byt młodziutkiej republiki?
Potem wyszło słońce zza morza. Zza morza, bo na wschód od nas ciągnęła się olbrzymia zatoka. I słońce było niezwykłe. Tak blade, że wcale nie raziło oczu. Nawet gdy się wzbijało, można było na nie spokojnie patrzeć. Jakiś zaspany, bezbarwny krążek na niebie. Wtedy uświadomiłem sobie, że to skutki niezmiernych warstw kurzu, zawieszonych w powietrzu a przypędzonych przez harmattan, wiatr od Sahary. Więc nawet słońce jak gdyby się uwzięło, żeby wyglądać łagodnie.
Przyznam, że w tym osobliwym kontraście między sielankową przyrodą a burzą, szarpiącą Afrykę, była jakaś urzekająca perwersja.
Swit szybko przemieniał się w jasny dzień, słońce szło w górę, ale Konakri jak gdyby nadal drzemało. Z portu nikt do nas nie przypływał. Daremnie wzywaliśmy pilota. I nasz oficer radiowy, i drugi oficer — uroczy unikat całej naszej floty handlowej, młoda niewiasta, równie miła jak energiczna — od chwili przybycia na redę obsypywali port znakami świetlnymi, ale port był głuchy. Słońce już się wybiło ponad warstwę kurzu i zaczęło przypiekać normalnie, po afrykańsku, a z portu nikt nie wychylał nosa.
Zaciekawiłem się, jakiego pilota oczekiwaliśmy.
— Czy to będzie biały pilot? — spytałem marynarzy, obecnych na mostku kapitańskim.
— Biały! — odrzekli. — Biały... oczywiście!...
Wiedzieli, jaka trudna i odpowiedzialna to była praca, wymagająca wielu lat otrzaskania się z morskim fachem. Wszędzie w koloniach czy w byłych koloniach pracowali dotychczas wyłącznie biali piloci.
Wreszcie — już prawie dwie godziny po wschodzie słońca — dostrzegliśmy przez lornetki jakiś ruch w porcie. Motorówkę. Zmierzała w naszą stronę i rzeczywiście przywoziła nam pilota i jego pomocnika.
Na statku powstało małe zamieszanie: jeden i drugi najczystszej wody Afrykanie.
— Zmieniło się w tej Afryce! — rzekł do mnie z uśmiechem pierwszy oficer.
— Zdaje się, że tak!
Późno przybyli czarni piloci — trochę jak cały ten kontynent — ale ostatecznie przybyli i zupełnie sprawnie, bez wypadku, jęli wprowadzać statek do portu.
Wkrótce jeden z nich wyszedł na skrzydło mostku, gdzie stałem. Przywitaliśmy się podaniem ręki, przy czym powiedziałem normalnie:
— Bonjour — dzień dobry.
— Merci — dziękuję! — odpowiedział on ku mojemu zdumieniu.
Językiem francuskim władał doskonale.
Gdy w chwilę później towarzysz jego tak samo podziękował za moje „dzień dobry", doznałem lekkiego niesmaku, poczytując to za rodzaj służalczości, pozostałej z kolonialnych czasów. Dopiero gdy znacznie później, na lądzie, poznałem ich zwyczaje, stwierdziłem, że Gwinejczycy między sobą tak samo dziękowali i bynajmniej nie było to objawem służalczości. Przeciwnie: całkiem naturalnie wyrażali swą wdzięczność komuś za to, że życzył im dobrego dnia. Miało to swój sens. Była w tym logika.
Detronizacja
Któż by nie pamiętał licznych podobizn owych sumiastych postaci z XIX wieku, pionierów tropikalnych krajów, owych nieustraszonych odkrywców, myśliwych, przyrodników, misjonarzy, zdobywców — zasłużonych, władczych, męskich, wspaniałych bohaterów w hełmach korkowych? Owi Humboldci, Livingstone'y, Stanleye, Mungo Parki, Emin Pasze, a także i nasi Wodziccy lub Rogozińscy nigdy nie patrzyli na nas z drzeworytów czy dagerotypow inaczej niż pysznie spod kasku tropikalnego. Wiadomo było, że na ich życie czyhały nie tylko nieprzebyte puszcze i drapieżne bestie, nie tylko ludożercy i tysiące nieznanych chorób, ale ponad wszystkie dolegliwości groził im bezwzględny, największy wróg — zabójczy żar słońca. Wystarczało w Afryce — zapewniali doświadczeni podróżnicy — by biały człowiek stanął w południe na słońcu z obnażoną głową, a niezawodnie ginął w ciągu godziny.
Więc kask był nieodzownym rekwizytem tropików, bez kasku nie wyobrażano sobie życia między zwrotnikami, kask pokrywał zuchwałe głowy wszystkich bez wyjątku afrykańskich podróżników — kask, natchnienie naszej młodości i młodości naszych ojców, symbol prawdziwej męskości i niezgłębionej przygody. (Czyż, o moi synowie! nie wyglądałem imponująco na fotografii z Madagaskaru, gdy spod hełmu patrzyłem chmurnie i górnie w tajemniczą dal?)
Liczne naukowe rozprawy, pisane przez uznane autorytety, nie szczędziły farby drukarskiej, by udowadniać zabójczość tropikalnego słońca, przypisując ją ultrafioletowym czy innym, nieznanym a jeszcze szkodliwszym, promieniom. Na potwierdzenie przytaczały z codziennej praktyki wiele wypadków porażenia i śmierci.
I
...Dziwadła baobaby rozrosły się w potwornego kształtu drzewa-mamuty...
innymi straszyła tam maska diabła z europejskimi wąsami...
Wszystkie Gwinejki, nawet w podeszłym wieku, miały proste plecy i kark trzymały wysoko...
...Miał Piotruś młodą, żywą antylopą miną
Maria Ludwika napisała przyjemną książkę o swej podroży po ówczesnym Złotym Wybrzeżu*, i ona także nie mogła pominąć sposobności, by dyskretnie, pośrednio, uwypuklić swą odwagę stwierdzeniem, że „promienie słońca mają cechy tru-iące" i że trzeba koniecznie nosić kask.
Brazylia po uzyskaniu w XIX wieku niezależności wypowiedziała kaskowi tropikalnemu wojnę, ponieważ był to symbol kolonialnych rządów. Mogła się go pozbyć bez uszczerbku gdyż natychmiast zastąpiła go sombrerem słomkowym, skutecznie broniącym głów jej mieszkańców od słońca. A słonce iak dotychczas, tak i nadal, pozostało tu zabójczą potęgą. Najgroźniejsze wydawało się jednak w Afryce, na lądzie rozżarzonych sawann i oślepiającego światła. Kask, solidny korkowy kask uchodził za jedyny ratunek człowieka. Jeszcze w sierpniu 1959 roku potwierdził to czarujący prelegent, były •¦ afrykański podróżnik, gdy przed zasłuchaną salką w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki w Sopocie roztoczył przejmujący obraz strasznej potęgi słońca i jedynej, dosłownie iedynej przed nią obrony, zbawczego kasku. Szmer ulgi i wdzięczności dla życiodajnego nakrycia rozległ, się wtedy wśród wzruszonych słuchaczy.
Onego przedpołudnia, w miarę jak nasz s/s Szczecin podpływał do portu w Konakri, upał wzmagał się coraz srozszy. Na morzu było jeszcze znośnie, ale do portu wchodziliśmy jak do piekła. Zacząłem się biedzić nie na żarty, czym ochronie swą biedną łepetynę, która bądź co bądź przez tyle_ lat niezłe mi służyła. Kasku nie posiadałem, więc czy wziąć beret? Śmieszne, to jakby piec wsadzić na głowę. Może białą płócienną furażerkę z czerwonym pasem, jaką miałem ze: sobą. Ale czy afrykańskie słońce nie przepali jej na wylot? W biedzie diabeł zjada muchy, jeśli wierzyć niemieckiemu przysłowiu, więc było nie było, wsadziłem na głowę białą furażerkę i heroicznie oczekiwałem tego, co mi gotowały następne kwa-dranse.
~T^7a błędna jak tyle innych nazw geograficznych; właściwie powinno być: Wybrzeże Złota. A. F.
Statek powoli podchodził do nabrzeża. Kręciło się tam wiele ludzi, przeważnie Afrykanów, robotników portowych w krótkich spodenkach i lekkich koszulinach. Na nasz statek czekało też kilku Europejczyków. Wobec upału byli oczywiście lekko ubrani, koszule mieli odpięte. Stali na wybrzeżu w pełnym słońcu, spokojni i cierpliwi.
Naraz — cóż to, u licha! — wybałuszyłem oczy, pełen zdumienia. Szaleńcy? Samobójcy? Żaden z tych Europejczyków nie miał kasku, co więcej, nic nie miał na głowie. Obnażone europejskie czerepy wystawiali bezczelnie na pełne afrykańskie słońce. Słońce niedaleko zenitu.
Na chwilę wpadła mi zabawna myśl, że może to Afrykanie, doszedłszy do władzy, taką nałożyli tu karę na białych. Żart żartem, ale naprawdę widok przede mną mógł wydawać się czymś zgoła przerażającym, a ci biali — wariatami. Tymczasem oni zachowywali się całkiem normalnie, swobodnie ze sobą rozmawiali, nie było oznak obłędu, nie roztapiały im się mózgi. Po prostu nie bali się słońca. Czy słońce nie działało na nich, nie miało osławionych zabójczych promieni?
Nie, nie miało zabójczych promieni.
Kasku tropikalnego już się w Afryce nie nosiło. Wszyscy niemal Europejczycy chodzili tu w gorącym słońcu z obnażoną głową i, o dziwo, nikt nie ginął z porażenia. Tak chodzili od kilku lat w Gwinei, tak w Ghanie, a także w Gabonie, pod samym równikiem, dokąd kilka miesięcy później los mnie zapędził.
Kask znikł z Afryki jak mara przeszłości. Okazało się, że to nie słońce zabijało dawniej Europejczyków, lecz ich błędna wiara, zgubny strach przed zabójczością słońca.
Można by czasem popaść w gorzką zadumę nad kapryśnoś-cią ludzkich strachów, ale na razie wypadło zadumać się nad innym zagadnieniem, nad bliższym, rodzinnym wypadkiem: oto wspaniałe zdjęcie madagaskarskie dumnego podróżnika w kasku tropikalnym cicho usuwało się do lamusa, by tu w mroku spocząć skromniusieńko na szarym końcu szeregu wąsatych mężów w omszałych kaskach przebrzmiałej epoki.
Konakri
Gdy patrzyło się z morza na miasto, wyglądało ono jak bujna puszcza, wśród której tylko tu i ówdzie przeświecała biel domów — tyle tam było zieleni i taki przepych potężnych drzew.
Chociażby ktoś chciał nie wiem jak wychwalać system rządzenia Brytyjczyków w koloniach, musiał przyznać jedno: miasta budowali tam szkaradne. Wystarczy powiedzieć, że były to miniatury Londynu albo londyńskiej City, powikłane, bez-planowe, ciasne, niewygodne. Natomiast chociażby nie wiem jak potępiać Francuzów w koloniach, to jednak miasta stwarzali tam śliczne, małe Paryże. Śliczne było Hanoi, powabny Sajgon, Abidżan lub Dakar i tak samo czarujące Konakri.
Miasto niemłodziutkie, poczęte u schyłku XIX wieku, właściwy rozmach wzięło dopiero niedawno, po drugiej wojnie światowej. Leżąc na samym końcu — nieco zgrubiałym jak koniec pręcika w kwiecie — długiego półwyspu Kalum, miało ze wszystkich stron morze i orzeźwiający wiatr. Podziw ogarniał człowieka na widok jego mapy: była to szachownica krzyżujących się prostokątnie ulic; jedne, avenues, wiodły z zachodu na wschód, reszta, bulwary, z północy na południe. Środkowa avenue była, niby słup kręgowy, najszersza, główna, przecinała miasto na dwie połowy i kończyła się na zachodzie pałacem gubernatora: nic w tym mieście nie było przypadkowe, nie przemyślane, kręte: urbanistyka godna najlepszych Haussmannów.
No, i te drzewa. Boskie, błogosławione mangowce, tysiące cienistych mangowców! Wszystkie bez wyjątku bulwary — było ich w Konakri przeszło 15 kilometrów — obsadzone z każdej strony ulicy gęstym rzędem mangowców, a że drzewa te miały listowie bardzo obfite i zwarte, stale panował pod nimi rozkoszny cień i chłód. Gdy po raz pierwszy zapuściłem się w południe na miasto, przechadzka po avenues i bulwarach stała się jakąś zabawną grą w ciepło i zimno, w przykre i przyjemne: avenues, w przeciwieństwie do bulwarów, były łe jak kolano i ziejące żarem słonecznym, za to bulwary — miłe chłodnie.
Ale mangowce bulwarów to nie wszystko. Dokoła całego dasta, tuż nad wybrzeżem morskim, wiodła autostrada, gdzie mtastycznie rozpanoszyły się palmy kokosowe, istne „missy" ¦opikalnej urody, a obok nich inne znakomitości, drzewa ¦angipani, flamboyanty i eukaliptusy. To one, widziane od lorza, wydawały się gęstą puszczą. Jakby i tego było nie ość, na niektórych skrzyżowaniach ulic lub placykach, uzna-ych przez urbanistów za ważniejsze, posadzono jakiś ga-unek baobabów i teraz te dziwadła rozrosły się w potwornego iształtu drzewa-mamuty. Były majestatyczne i krępe; nie-:tóre pnie tak grube, że nie objęłoby ich dwudziestu ludzi, i ze wszystkich pni wyrastały, niby olbrzymie ścięgna, sze-okie podpory, które zamieniały się w korzenie. Kolosy te tarały się rywalizować ze słynnym na Oceanie Indyjskim )aobabem w Madzunga na Madagaskarze.
Całą zachodnią część miasta, dokoła pałacu gubernatora, :abudowano przewiewnymi gmachami, mieszczącymi centralne irzędy Gwinei. Tam również tonęły w zielonych gajach nowoczesne bungalowy ze szkła i plastyku, zamieszkane do niedawna przez elitę kolonialnej administracji. Na brzegu tej izielnicy stanął kilka lat temu, jakby ukoronowanie wszystkiego, luksusowy „Hotel de France", chluba francuskiej Afryki, z urzekającym widokiem na morze i na pobliskie wyspy Los. Gdy owego pierwszego dnia krążyłem po mieście, we wzniosłym nastroju podziwiając to i owo, przecież jedną rzecz musiałem rzetelnie zganić — chodniki. Wszystkie jezdnie avenues, bulwarów i placów były asfaltowane, świetnie wykończone, wymuskane, natomiast prawie wszystkie chodniki zupełnie zaniedbane. Tu widać urwał się rozmach francuskich urbanistów, natchnienie zawiodło ich. Przechodzień grzązł na chodniku w surowej matce-ziemi, nieraz w piasku nurzał sandały po kostki, potykał się na wybojach i dziurach. Jak bywało zazwyczaj w wojsku, tak i tu: dla jeźdźców — tym razem w samochodach — wszystko: soból i panna; dla piechurów —
12
nic, nawet nie zając i sarna. Dobrze, że przynajmniej zostawiono dla nich skrawek do chodzenia. Na pozór mała to rzecz, a jak dosadnie odzwierciedlająca jądro systemu. Francuzi mieli auta, tubylcy — les indigenes — tylko własne nogi. Francuzi nie potrzebowali chodników, więc po cóż z nimi się cackać i wydawać na nie pieniądze?
Najszersza, owa centralna avenue, miała około półtora kilometra długości i ongiś nazywała się Avenue Gubernatora Ballaya. Jeżeli wzdłuż ulicy spojrzeć ku zachodowi, widziało się na końcu biały, szlachetny w swej prostocie pałac gubernatora, a dawniej, tj. do 1958 roku, widziało się przed pałacem pomnik owego Ballaya. Pod koniec XIX wieku Bal-łay był pierwszym gubernatorem Gwinei. Za jego wieloletnich rządów Francuzi dokonali orężem ostatecznego podboju kolonii, to znaczy, że przez długie lata topili we krwi wszelki opór ludności. Jak głosił napis na cokole, pomnik wznieśli wielbiciele i przyjaciele gubernatora, ażeby utrwalić pamięć jego zasług i heroicznego okresu Gwinei. Ow heroizm ani rozlew krwi nie dostały się do rzeźby, przedstawiono natomiast Bałlaya jako poczciwego tatusia. Dobroduszniak jedną ręką trzymał trójkolorowy sztandar, drugą obejmował z ojcowską czułością małego nagiego Murzynka, Murzynek zaś wznosił ku białemu panu słodki wzrok pełen wdzięczności i szacunku.
Gwinejczycy w referendum z 28 września 1958 roku opowiedzieli się przeciw unii z Francją i tym samym odzyskali całkowitą niezależność, lecz pomnika nie znieśli. Dopiero gdy w następnych tygodniach prowokacje uchodzącej francuskiej administracji oburzyły ludność do żywego, mieszkańcy Ko-nakri wywarli swój gniew na Ballayu. Po prostu zwalili pomnik z piedestału, ale całkowicie go nie zniszczyli, nie roz-rąbali. Leżał przez wiele dni na ziemi, jakiś obezwładniony gubernator, i pomimo że powalony, wciąż uparcie obejmował Murzynka, jakby go i teraz nie chciał wypuścić spod swej władzy. Leżał u stóp pałacu, do którego wprowadził się Sęku Turę, zwycięski wódz Gwinejczyków.
Nieco później usunięto pomnik z placu. Przyjechali robotni-
13
ey , ciężarówka, windowali LLL$, SSL etnograficznego nad brzegiemmor-Muze-nby .
wiec gubernatora uimeścn, na dworze za^ y dcstełu.
¦ • • M,,rTOnVipm potulnie w mego morzu, i wciąż z Murzynkiem p^ „7„rA
A Z w rzeczywiści ^T^t^TJ^
Historyczny czek bez pokrycia.
eks-
ponaty szły zaraz do i rzeźb z drzewa, gwinejskich szczepów. diabła z europejskimi ^ władnę, dziś podupada]ące. bobonu przystawiono pomnik
na to zębami. Woleliby, az
różne bozki i demony .ro tam maska
wszech- daWnego za-
tycn
w
Gwinei> zgrzytało
raczej rozbito na gubernator 4 diab.6w
znalazł spokoine miejsce, ^ _
leśnych i demonów afrykańskiej przeszłości.
Hotel de France
odchodził tego samego j mi obce, wiąc pierwszego miłego rodaka mego, V^
S5 dt^e^kT
tam podwiózł. przyleć, wydało mi się, że z nę-
Już gdy wchodziłem do sali przyj^, wj
de
kowicie na pomoc s ę czasu_
^ . % trudem wy. i pod wieczór mnie
14
dzy afrykańskiej przeskoczyłem cudownie o tysiące mil w zupełnie inny klimat, w jakiś hollywoodzki przybytek amerykańskich milionerów — takie tu wszystko, całe urządzenie, było superluksusowe. Nawet ludzie byli inni: Afrykanów żadnych prócz służby, poza tym sami biali, ale i oni odmienni, nie tacy, jak owi zaaferowani Francuzi, spotykani na ulicach Ko-nakri. Ci w hotelu mieli miny gęste, wzrok mocny, ruchy pewne siebie.
Czarny boy w liberii, doskonale ułożony gentleman, wiózł mnie windą na trzecie piętro. Ach, winda! Płynęła w górę bez szelestu i dyskretnie jak miły sen, nie było turkotu ani huku, ani łopotu jak w windach kochanego miasta na dalekiej północy, nie było rodzimych wstrząsów i zgrzytów co piętro ani ostrych zahamowań u celu — winda w „Hotel de France" zwalniała biegu już przed metą, a potem cichuteńko i miękko zamierała w bezruchu.
— Troisieme etage! — rzekł boy poważnie i otworzył mi
drzwi.
Nie, nie mogłem wytrzymać. Robiąc wesołą minę, musiałem zapytać:
— Kiedyście reperowali tę windę po raz ostatni?
Boy spojrzał na mnie zdumiony. Nie rozumiał, dlaczego zadaję tak niemądre pytanie, skoro winda nigdy się nie psuła. Z lekka zgorszony, nie myślał wdawać się w niewczesne żarty i nie odpowiadając, wskazał grzecznie na drzwi:
— Troisieme etage — trzecie piętro! — powtórzył bardzo
oficjalnie.
Dostałem pokój 312: cudo. Plastyk od góry do dołu, wielometrowe tafle okien, woda oczywiście ciepła i zimna, prysznic, klozet jak anielski brelok, nieskazitelna czystość, wszystko nad wyraz estetyczne, najlepsze, najdroższe. Także cena za pokój, ale nagłe przerażenie zwalczyłem pociechą, że będę tu tylko jedną noc i ani chwili dłużej.
Ten przybytek przepychu wznieśli Francuzi kilka lat temu, kiedy nie dostrzegali jeszcze chmur nad Afryką. Techniczny
15
•ozwój kolonii, zwłaszcza w górnictwie, rokował bardzo róża-lą przyszłość. Wznieśli hotel sobie na chwałę, dla swej elity linansowej, dla paryskich tuzów przemysłu, bankierów, dyrektorów trustów, ażeby, przebudziwszy się fatalnego wrześ-lia 1^958 roku, stwierdzić, że wszystko żałośnie wzięło w łeb. Hotel wciąż jeszcze pozostawał w ich prywatnym ręku i świet-aie funkcjonował, chociaż zabrakło dawnej elity.
Rozwarłem gigant-okno, sięgające od samego sufity do posadzki. Stąd otwierał się widok, jaki nawet ostatniego snoba mógłby olśnić, widok równie urzekający jak sam hotel. Prawie pode mną morze szumiało przypływem bijąc o głazy, w dali romantyczne <¦ wyspy Los opromieniało zachodzące słońce. A najbliżej hotelu, bo tuż nad brzegiem morza, puszyło się kilka wyniosłych drzew tak niezmiernie ładnych i tak nierealnych, jakby żywe wyszły z Disneyowej „Fantazji". Rosło tam kilka palm kokosowych, jakiś kłębiasty mangowiec, a obok niego baobab, pękaty i bezlistny o tej porze.
Realne natomiast były ptaki. Stado kruków i dwa sępy. Po tych wszystkich cudaczeniach obcej mi zbytkowności powitałem je z ulgą jak bliskich przyjaciół. One przynajmniej były naturalne, nie sadziły się na luksusowe fumy.
Kruki wyglądały nad wyraz pociesznie. Tęgie jak nasze i czarne jak nasze, ale miały bielusieńkie szyje i piersi, jak gdyby troskliwa przyroda zawiesiła im dokoła szyi czystą serwetę. Przeciwnie niż nasze, samotne łazęgi europejskich kniei, afrykańskie kruki były natrętne i bardzo pospolite, zwłaszcza na wybrzeżu. Wszędzie po wsiach i miastach trzymały się jak najbliżej ludzi, właziły im niemal na pięty i żarły co popadło, wszelkie świństwa i odpadki z ludzkiej kuchni, dlatego też jako sanitarną policję szanowano je na równi z sępami. Ale gdy poznałem lepiej ich hultajskie dusze i nieobyczajne maniery, odkryłem, że obwiesie haniebnie kpiły sobie z ludzkiej łatwowierności i szacunku: gdy nikt nie widział, szydło wyłaziło z miecha, a kurczątko ginęło z podwórza.
Stadko pięciu czy sześciu kruków niespokojnie baraszkowało w pobliżu, jak to zazwyczaj przed nocnym spoczynkiem.
16
<" •» , ::
TOJI ' _ . J '4UU4 k t KL t.
...Przyciągały prześliczne rzeźby z drzewa główek kobiecych, Fulbejek..
:
mmli:
¦¦
%-i
¦i
¦Uli
531111
Fulbejska szlachta, dumna i władcza, pełna uprzejmej godnęśc^.. '(Rzeźba spod rozbitego pomnika francuskiego gubernatora Ballaya)
Wzlatywało w powietrze i zaraz siadało na drzewach, i znowu się wzbijało, bardzo wybredne w wyszukiwaniu sobie noclegu. Krakało przy tym zupełnie jak nasze wrony, tylko bardziej wrzaskliwie, co mimo woli przywodziło złowieszcze wspomnienie: rozdziobią nas kruki, wrony. Widać, stado szczególnie upodobało sobie sąsiedztwo hotelu — tak samo zresztą, jak krążące nad nami dwa sępy, wypatrujące tu jakiegoś ścierwa — i jakże łatwo i tanio narzucało się skojarzenie tych żarłocznych ptaków z hienami finansjery, które do niedawna grasowały w ekskluzywnym hotelu.
— Spóźniłyście się! Minęło! — wybuchnąłem do ptaków śmiechem. — Wywołujecie przedawnione asocjacje!
Jednej z następnych nocy około godziny dziesiątej znajomi zaprowadzili mnie do baru na szóstym piętrze hotelu, gdzie nie tylko wytwornie, ale i przyjemnie była siedzieć w chłodnym wietrzyku, wiejącym stale od morza. Jak co noc pełno tu było gości, przeważnie mieszkańców hotelu, kobiet niewiele, a wszyscy biali. Nie: przy jednym, jedynym stoliku w kącie odkryłem troje Gwinejeżyków. Tkwili samotni i onieśmieleni, jak gdyby nieproszeni wdarli się do obcego salonu. Gdy siedliśmy w ultranowoczesnych fotelikach, lśniących me talem, rozejrzałem się zaciekawiony dokoła. Zgromadziła się istna międzynarodówka. Owszem, znajdowali się tu i Francuzi, zapewne dyrektorzy wielkich towarzystw handlowych, jeszcze czynnych w Gwinei. Ale przede wszystkim słyszało się inne języki: angielski, bodajże holenderski, najczęściej jednak niemiecki i różne słowiańskie. Powstanie niezależnej republiki, nagle odciętej gospodarczo od Francji, ściągnęło tu z różnych stron świata przedstawicieli wielu krajów, lecz tym razem na ogół demokratów antykolonialnych, pragnących pomóc młodemu państwu.
Więc oto siedzieli oni, rozpierali się, niektórzy palili cygara na sposób Churchilla. Lecz im dłużej na nich patrzyłem, tym bardziej wprawiali mnie w osłupienie. Gotów byłem pomyśleć, że to niesamowity sen, że patrzę na dziwacznych Rip Van Wincklów, którzy odżyli z poprzedniej, kolonialnej epoki i jak
2 — Nowa przygoda
17
gdyby cudem nagle tu się zjawili. Prawie wszyscy byli jacyś nadęci i ważni, biła od nich zarozumiała pewność siebie, mieli władcze spojrzenia, twarze pełne spokojnej wyższości.
Można było się uśmiać: przecież oni prawie wszyscy reprezentowali uczciwe dążenia — nie chcieli doić Afryki, a mimo to zachowywali się dziwnie. Znalazłszy się w tym pałacu złotego bożka, przybrali — prawem bezwiednego dostosowania się — pozę nowoczesnych konkwistadorów. Czyżby, wszedłszy w to luksusowe gniazdo wron, musieli krakać jak i one? Oczywiście tak nie było, ale pozory łudziły.
Wtedy przypomniały mi się kruki przed hotelem i z humorem pomyślałem sobie, że wypadałoby je przeprosić: może jednak wisusy nie bez kozery krakały tak drapieżnie, dostosowując się do butnych min ludzi?
Gwinejczycy
Konakri liczyło przypuszczalnie blisko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Ściągali tu przybysze ze wszystkich stron Gwinei i ze wszystkich gwinejskich narodów i szczepów, z wyjątkiem może najprymitywniejszych. Najwięcej spotykało się w stolicy ludzi ze szczepu Susu, zamieszkującego pas nadbrzeżny,; postawnych, o cerze nie czarnej, lecz ciemno brązowej. Fulbeje z gór Futa Dżalon byli często ciemniejsi, lecz mieli chamickie rysy, przywędrowali bowiem ongiś z dalekich krain na wschodzie. Ruchliwi i przedsiębiorczy Mandingowie, z których wywodził się prezydent Sęku Turę, byli zazwyczaj czarni jak heban i pochodzili ze wschodnich kresów Gwinei, gdzie rzeka Niger wpływała w sawanny przysudańskie. Ludzie spod Nzerekore, otoczonego nad granicą Liberii tropikalną puszczą, należeli do nielicznych w Gwinei wyznawców animizmu i niechętnie wytykali nosy ze swej kniei, chociaż ^uprawiali ważną dla eksportu roślinę, kawę — i mieli pieniądze.
Przeciętny mieszkaniec Konakri, niezależnie, z jakiego ludu
18
pochodził, spotykany setkami na ulicach miasta, był człowiekiem nad wyraz przyjemnym. Kogokolwiek grzecznie zaczepiałem pros...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]