[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Helen FieldingPotęga sławyTłumaczenie: Katarzyna Petecka-JurekMojemu ojcu, Michaelowi FieldingowiPodziękowaniaProszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby:Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors, WillDay z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Piers i SamFletcherowie, dr Osma Galal, Georgia Garrett, Kathrin Grunig zCzerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Roger Hutchings,Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR, John Lloyd, JohnMagrath z OXFAM, Judith Marshall z Wydziału Entomologii MuzeumHistorii Naturalnej, Harry Ritchie, dr John Seaman z Fundacji PomocyDzieciom, Jane Tewson z Comic Relief, Sarah Wallace, JaneWellesley za pomoc, radę, doświadczenie i wielką dobroć. Składamrównież wyrazy wdzięczności Comic Relief, Lekarzom bez Granic,OXFAM, Czerwonemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom iSudańskiej Komisji do spraw Uchodźców.Z wyrazami podziwu dlaA Year in the Death of AfricaPetera Gilla(Paladin),Grasshoppers and Locusts: The Plague of the SahelJohnaRowleya (Panos),Poverty and the PlanetBena Jacksona (Penguin) iCultivating HungerNigela Twose'a (OXFAM).Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi.ROZDZIAŁ PIERWSZYNiezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze-czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć się wśrodowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym nawetstopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Henry'egochroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych, którymipokrywane są oceaniczne jachty.Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnym chlebie„Przysmak dżentelmena".— Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obok mojejchaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiot bliżej rzeki.Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obóz dla uchodźców, a niejakiś luksusowy kemping, ale nie krępuj się, stary, i rób, jak uważasz.Co tam głód — nie ma to jak piękny widok".Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata.W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Była tospokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnego gorąca,której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący dopiero, gdyusypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi na nerwy,podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jedną z naszychbardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwili siedziała przy nimi wpatrywała się w niego maślanym wzrokiem. Sian była przemiłądziewczyną, która przyłączyła się do nas dwa miesiące temu, po tym,jak wróciwszy z nocnej zmiany w Derby zastała swojego męża —pobrali się półtora roku wcześniej — w łóżku z cypryjskimtaksówkarzem. Już po przyjeździe do Afryki leczyła się, korzystając zkorespondencyjnego kursu terapeutycznego.Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu.— Wiecie, co bym teraz zjadła? Tartę z dżemem i kremem. Serio,dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym od biedyzrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding. Oooch,pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej. Zastanawiamsię, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdybyśmy z tej puszki naherbatniki zrobili piekarnik?Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na zewnątrz igłęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy się na małychniedogodnościach życia codziennego, nie dopuszczając doświadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kubka wody zezbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyć zęby.Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymichatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmy posiłki.Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczysta nieckawyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gigantycznejstopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porze wszystko zalewałłagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwie wyłaniającego się zzahoryzontu. Wśród niewielkich pagórków i ścieżek prowadzących dozbiegu dwóch błękitnych rzek widniały skupiska chat, w którychgnieździli się uchodźcy. Pięć lat temu, w połowie lat osiemdziesiątych,obóz liczył sześćdziesiąt tysięcy ludzi, z których codziennie stuumierało. Teraz nie było ich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Resztaprzekroczyła granicę i wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny.Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch. Tegoranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiły się plotki opladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti. Wśród mieszkańcówtego regionu ciągle krążyły jakieś mrożące krew w żyłach opowieści,lecz trudno było ocenić, którym należy dać wiarę. Doszły nas słuchy ozmierzającej ku nam kolejnej fali uchodźców, których liczba szła byćmoże w tysiące.Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwisko kozy,słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świadczące ozadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś dochodziły stamtądrozpaczliwe krzyki głodujących i umierających ludzi. Ich wspomnieniebyło tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk. Nie chciałam o tym znowumyśleć. Od strony świetlicy dobiegły mnie czyjeś kroki. Nie śpieszącsię, Henry szedł do swojej chaty.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]