[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fleming Ian
Casino Royale
Wstęp do Jamesa Bonda
Anthony Burgess
Można chyba śmiało powiedzieć, że James Bond ma w sobie materiał na nieśmiertelność. Pierwszy raz pojawił się w
powieści
Casino Royale
w 1953 roku i ludzie, urodzeni w tym roku, zdążyli osiągnąć wiek średni. Czyli że James Bond jest
już na świecie dość długo, ażeby zyskać coś z postaci klasycznej i prawdopodobnie okaże się w końcu jednym z wielkich
mitów XX stulecia. Wprawdzie nie stal się tak uniwersalny jak Sherlock Holmes, bo z natury rzeczy odtrąciły go kraje bloku
sowieckiego, lecz intryguje nas tak samo jak Sherlock Holmes: twardy, olśniewający pomysłowością i pełen sprzeczności.
W dodatku jest mężczyzną pełniejszym niż Holmes: uwielbia kobiety, podczas gdy Holmes podziwiał tylko jedną i nawet
nie miał okazji powiedzieć jej o tym. Holmes, choć na pozór tak ascetyczny, zażywa kokainę, podczas gdy jedynym
nałogiem Bonda są cygara Morland Special w potrójnej złotej opasce. Holmes' to pewnego rodzaju dekadent posługujący
się rygorystyczną logiką w służbie prawa, w czym kryje się swoista sprzeczność. Bond ma w sobie potężny zastrzyk
purytaństwa i zdolność brzydzenia się sobą, która kłóci się z amoralnością jego morderczego zajęcia i towarzyszących mu
kompensacji zmysłowych. Upodabnia ich głównie to, że nie są typowymi Anglikami. Sherlocka Holmesa powołał do życia
Irlandczyk wychowany przez Jezuitów i po studiach medycznych w Edynburgu. Jego zdolność rozumowania jest bardziej
kontynentalna niż brytyjska. James Bond jest pól Szkotem, a pól francuskim Szwajcarem, z których to składników jeden
tłumaczy zarówno jego żyłkę purytańską, jak i dar granitowej wprost wytrzymałości, a drugi zapewnia mu biegłość w języ-
kach francuskim i niemieckim, w jeździe na nartach, jak również czyni z niego miłośnika win i smakosza.
Holmes nie ma nic ze swojego twórcy, podczas gdy uzdolnienia, temperament i kariera Bonda czynią go poniekąd
wyidealizowanym portretem człowieka, który dopiero w podeszłym wieku 42 lat zdecydował się na pisanie popularnych
powieści.
łan Fleming miał w sobie krew szkocką i nie był całkiem bez winy, jeśli chodzi o Bondowską skłonność do
wygadzania sobie: Martini z wódką „porządnie utrzęsione a nie zamieszane", ogromna konsumpcja cygar Morland Special,
podrywanie cudzych żon raczej na zimno, szybki samochód, gra o wysokie stawki w bakarata. Wywodził się z klas
wyższych: szkoła w Eton i świetne osiągnięcia sportowe, krótki pobyt na akademii wojskowej w Sandhurst, studia językowe
na uniwersytetach
w
Genewie i w Monachium. Jako dziennikarz Agencji Reutera już w 1933 roku, mając dwadzieścia pięć
lat, dowiedział się coś niecoś o świecie wywiadu i kontrwywiadu, obsługując moskiewski proces sześciu inżynierów
brytyjskich oskarżonych o działalność szpiegowską. Podczas II wojny światowej był w Admiralicji asystentem Szefa
Wywiadu Floty i zakończył ją w randze komandora: identycznie jak Bond. Zanim jego powieści stały się bestsellerami,
był dyrektorem zagranicznym przedsiębiorstwa prasowego Kemsley Ńewspapers. Ważne jest i trzeba pamiętać, że jak
Daniel Defoe, tak i Fleming był dziennikarzem wcześniej niż beletrystą, i to dobrym dziennikarzem. Świadczy o tym w
jego powieściach klarowny styl, trafność obrazowania, czujne oko na szczegół, żywe interesowanie się polityką światową z
jednej strony, a z drugiej fascynacja drobiazgami życia codziennego. Ponieważ jest autorem bestsellerów, łatwo się
zapomina, jak wybitnym pisarzem jest Å‚an Fleming w prozie angielskiej.
To prawda, że tytuł Jamesa Bonda do nieśmiertelności wiele zawdzięcza, u szerokich rzesz jego odbiorców, tym
filmom,
które ciągle kręci się na tle jego przygód. Wykonawcy personifikujący go na ekranie starzeją się i trzeba ich zastępować
młodszymi, istnieje też nieprzeparta skłonność do tego, aby tematykę i atmosferę tych filmów czynić nie tylko nowoczesną,
ale nawet z lekka wyprzedzającą nasze czasy. W którymkolwiek dzieje się to roku, mniej więcej bieżącym, komandor Bond
jest zawsze u szczytu swej sprawności bojowej, co już się ociera o absurd. Choćby nawet Bond był o dziesięć łat młodszy
niż jego twórca, urodzony w 1908 roku, i tak byłby teraz człowiekiem starym i szykującym się, być może, do odejścia na
emeryturę ze stanowiska takiego jak M, a wyczyny jego należałyby do przeszłości, w której Zimna Wojna była groźniejsza
niż obecnie; kiedy nie było groźne wypalanie sześćdziesięciu papierosów dziennie; i gdy zalety imperialnego
konserwatyzmu (których najlepszym wzorem był M i których 007 również się nie wypierał) dodawały smaku działaniom
ludzi zatrudnionych w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Z twarzy Bond często bywa porównywany do kompozytora
Star Dust,
piosenki będącej szlagierem lat 1920-tych, zwanego Hoagy Carmichael, tylko że dla co młodszych czytelników i
to nazwisko warto by już zaopatrzyć w przypisek. Bond należy do historii; to są powieści historyczne.
Sir John Fałstaff wykręcał się od walki w domowych zamieszkach za panowania Henryka IV, lecz to nie ujęło mu
nieśmiertelności. Tak i James Bond tkwi w przeszłości, lecz jego zajadłość i brawura są ponadczasowe.
Musimy jednakże coś wiedzieć o tej przeszłości, z której się począł. Kiedy ukazało się w 1953 roku
Casino Royale,
było w nim zawarte przesłanie do narodu brytyjskiego. Twardy, mężny, choć nie zimna ryba i nie asceta, James Bond
przypominał swym czytelnikom o cnotach, które jakby stracili. W osiem lat po zakończeniu II wojny światowej epoka
bohaterów, którzy zbudowali i utwierdzili imperium brytyjskie, należała już dawno do przeszłości. Teraz ją zastąpiły
intrygi i kłótnie supermocarstw, w których Wielkiej Brytanii pozostała jedynie rola widza. Była to sytuacja
upokarzająca. Wywiad brytyjski okazywał się nieudolny i pogardliwie traktowany przez CIA. Do żywego dopiekł
skandal z pedałami, którzy zdradzili i przeszli na stronę wroga. Fleming potrafił wyśnić system wywiadu o wiele bardziej
niebezpieczny i pomysłowy od tego, jaki dopuszczała rzeczywistość, i obsadzić go nowym typem agenta „uprawnionego
do zabijania". Respekt ze strony Ameryki i lęk ze strony Sowietów, otaczające tę wymarzoną postać, przylgnęły do
zatrudniającej go służby i przenosiły się z natury rzeczy na Wielką Brytanię. Istniał więc patriotyczny motyw ukryty za
pierwotną intencją Fleminga, którą było dostarczanie rozrywki.
Profesorowie onomastyki zapewne ślęczą już nad nazwiskiem Bonda. Nie ma w nim aluzji do opętania seksualnego jak
W niewoli uczuć
Somerseta Maughama, jest jednak sugestia więzi
z czymÅ›: czy to honor? ojczyzna? czy abstrakcyjna
cnota? W rzeczywistości Fleming wybrał to nazwisko dlatego, że brzmi ono dosyć potulnie, bez żadnej agresji; zapożyczył
je od autora klasycznej monografii o ptakach wysp Karaibskich. Ten prawdziwy James Bond aż do niedawna kwitował
ze starczym, dobrodusznym humorem żarty celników pytających: gdzie ukrył swoją Berettę? Jeszcze inne zapożyczenie
zdradza mola książkowego we Flemingu (który był wielkim bibliofilem): służbowy numer Bonda zawdzięcza coś
opowiadaniu Kipłinga o kolejach amerykańskich, gdzie nosi go żółtodzioba lokomotywa; pod tym samym numerem znany
był John Dee w roli ,,oczu" królowej Elżbiety I pracujący dla wywiadu angielskiego przeciwko Hiszpanom. W powieściach
o Bondzie zawsze trafi się coś ekstra i głębszego: wiedza historyczna, dziwne książki o technice szulerskiej lub o magii
na Haiti, folklor, który bez kwestii przyjmujemy na wiarę: czy stosunek płciowy rzeczywiście zaostrza wzrok strzelca?
czy to prawda, że homoseksualista nie umie gwizdać? Fleming był większym erudytą, niż pozwalał to sobie na ogól
okazywać. Na technologii w jego opowieściach można polegać, tak samo jak na geografii. Jego czytelnicy z początku
zakładali, że Smiersz to własny wymysł autora i zaskoczeni byli dowiadując się, że bynajmniej.
Ta dbałość o precyzję szczegółu, wcale nie typowa dla zwykłych twórców rozrywkowych, jest pokrewna temu, co
James Joyce określa jako „rozkosz opisywania": pasji zauważania, w co ludzie są ubrani, jakie mają blizny i kurzajki,
palce nieregularnej długości, dziwny kształt szyi albo czaszki. Dokładność, z jaką Fleming opisuje ból, tortury, śmierć
zapewniła mu opinię sadysty, czy nawet pornografa przemocy, jednak nie ma w tym lubowania się, tylko pewnego rodzaju
dziennikarska rzetelność. Fleming przyznawał się, że uwielbia kształty kobiece, i przekazał tę cechę swemu bohaterowi.
Dziewczyny w filmach o Bondzie skłonne są (może z jedynym wyjątkiem bohaterki
On Her Majesty's Secret Service
czyli
W tajnej służbie,
którą zagrała Diana Rigg) być jedynie ożywionymi egzemplarzami fałdy centralnej. W książkach są
natomiast wiarygodne i sympatyczne dzięki skazie, która każdą z nich uczłowiecza: czy to złamany nos, czy lekkie
utykanie, a najczęściej traumatyczny rys urazu psychicznego lub osobistego poczucia winy. Niewątpliwie są czymś
więcej niż ich figura.
Co się tyczy owych kolosalnych złoczyńców, jak Sir Hugo Drax, Doktor No, Blofeld, Goldftnger (znów przykład
chytrej erudycji Fleminga:
goldfinger
czyli
złotopalczyk
to nie tylko palec serdeczny od złotej obrączki, lecz i
anglosaska jednostka monetarna): owszem, naciągają miarę łatwowierności, ale nieznacznie. Złych olbrzymów z baśni
nie trzeba poddawać psychoanalizie, jednak spryt Fleminga przejawia się w tym, że Drax ma odsmoktania kciuka
rozstęp między zębami, a Dr No przemieszczone serce: paranoja ma zwykle jakiś powód. W filmach godzimy się z tym, że
łotrostwo jest z lekka farsowe, a same łotry stają się jakby narządem swej technicznej pomysłowości w służbie mordu i ludo-
bójstwa; ale w książkach pomysłowość ta jest zawsze prawdopodobna, technologia względnie prymitywna, sny o potędze
zaÅ› raczej skromne jak na czasy Hitlera i Stalina. Te filmy, coraz bardziej i bardziej oparte na kantmaszynkach, coraz
mniej ciekawe psychologicznie, są groteskowymi parodiami powieści, a filmowa wersja
Casino Royale
to wręcz
haniebne zniekształcenie pełnej napięcia, zacnej opowieści, która nie podpiera się ani odrobiną fantastycznej
niesamowitości.
Koniecznie trzeba, moim zdaniem, podkreślić fakt, że oprócz tych najwcześniejszych filmów, których skromny
budżet
nie pozwalał na zbytek ekstrawagancji, James Bond stworzony przez Fleminga wykazuje tylko nominalne związki z
obleśnie łypiącymi z ukosa bohaterami ekranu. Dotyczy to również tytułów: co wspólnego ma film
Octopussy
z
błyskotliwym opowiadaniem, w którym Bond pełni rolę całkiem marginesową? Fleming co prawda zabronił adaptacji
filmowej
The Spy Who Loved Me
czyli
Moja miłość to agent,
nie usprawiedliwia to jednak faktu, że przylepiono ten sam
tytuł do bardzo nie-Flemingowskiej paciajki.
Najwyższy czas, aby miłośnicy tych filmów sięgnęli znów do książek i do podziwiania ich zalet literackich.
Ja wiem, niektórzy w ogóle zaprzeczą, jakoby Fleming był twórcą literatury artystycznej: te same snoby estetyczne,
co
Sherlocka Holmesa też nie zaliczą do literatury. Jednak w definicji literatury jako posługiwania się językiem w celu
dostarczania cywilizowanej przyjemności niewątpliwie mieści się to, co starali się osiągnąć Conan Doyle i Fleming. Żaden
nie chciał być Balzakiem lub Henry Jamesem: obaj koncentrowali się na dość niskim gatunku i doskonalili go. I obaj uważali,
tak samo jak Shakespeare, że beletrystyka (dramat czy opowieść) powinna przedstawiać dobrze narysowane postaci w
ciekawych sytuacjach.
Gatunek powieści szpiegowskiej (co zawdzięczamy głównie Flemingom) jest dla naszego wieku tym samym, czym
tragedia
krwi była dla pierwszej epoki Elżbietańskiej. Fleming zmarł przedwcześnie w 1964 roku, w którym to roku świat
celebrował czterechsetną rocznicę urodzin Szekspira: i wydawało się stosowne przejrzeć na świeżo jego twórczość i
odnaleźć w niej pewnego rodzaju smak renesansowy. Ten smak przeciwstawił się socjalistycznej surowości lat
pięćdziesiątych, a jeszcze nie podpisał się pod rozwiązłością lat sześćdziesiątych. Jest to smak powściągliwie kontrolowany:
uczta zmysłów jest nagrodą za niebezpieczny trud podejmowany na rzecz wolnego świata. Jeśli zdarza się Bondowi
stawić do roboty na kacu, to nigdy nie zabraknie emerytowanego admirała M, który go przywoła do starych cnót karności i
trzeźwości. Co zapamiętujemy z tych książek, to nie tyle ich fabuły i kontakty seksualne (nigdy nie przedstawiane wprost,
zawsze nakreślone z powściągliwością godną Szkota i dżentelmena), ile tę spokojną radość życia: szybki samochód,
Martini z wódką wedle dokładnego przepisu, obiad i partia brydża w klubie Blades, firmowe nazwy najlepszych
kosmetyków, niedokładnie rozdzielone i przez to uwodzicielskie włosy pięknej dziewczyny. Uciechy tym bardziej dojmujące,
że ulotne: śmierć może w każdej chwili dopaść 007. Jeśli do zadań artysty należy uwydatnianie życia, to nikt nie może
odmówić Flemingowi miana artysty. A co do Jamesa Bonda, pozostanie on z nami na zawsze: prawie że nieśmiertelny, nie
całkiem Szekspirowski, ale przykładnie neo-Ełżbietański bohater, jakiego nam potrzeba.
Anthony Burgess
Lugano 1987
1
Tajny agent
Zapach, dym i pot kasyna o trzeciej nad ranem mogą przyprawić o mdłości. Wtedy erozja duszy wywołana przez
ostry hazard, ta mieszanina zachłanności, lęku, napięcia nerwowego, staje się nie do zniesienia i rozbudzone zmysły
ogarnia wstręt.
James Bond poczuł się nagle zmęczony. Zawsze od razu wiedział, kiedy jego ciało czy umysł mają dość i zawsze się
do tego stosował. To pomagało mu zwalczać poczucie nieświeżości i otępienie zmysłów prowadzące do błędów.
Wycofał się niepostrzeżenie od stołu, przy którym grał w ruletkę i podszedł na chwilę do mosiężnej poręczy, która
na wysokości piersi otaczała stół najwyższych stawek w
salle privee.
Le Chiffre ciągłe grał i najwyraźniej wygrywał. Leżał przed nim bezładny stos nakrapianych żetonów po 100
tysięcy. W cieniu, rzucanym przez jego grube lewe przedramię, przycupnęła dyskretnie kupka dużych, żółtych, po pół
miliona franków.
Przez jakiś czas Bond obserwował ten dziwny, wyrazisty profil, a potem wzruszył ramionami dla odwrócenia myśli
i odszedł.
Barierka otaczajÄ…ca
caisse
sięga do podbródka, a
caissier,
będący zwykle tylko niższym urzędnikiem bankowym,
siedzi na stołku i sięga w stosy banknotów i żetonów. Te ułożone są na półkach za barierką ochronną, na poziomie
krocza.
Caissier
ma do obrony krótką pałkę i pistolet, więc przesadzić barierkę, zgarnąć trochę banknotów, skoczyć z
powrotem, a następnie wydostać się z kasyna korytarzami i przez drzwi byłoby niemożliwe. A kasjerzy na ogół pracują po
dwóch.
Bond zastanawiał się nad tym, odbierając plik banknotów po 100 tysięcy franków, a potem pliki po 10 tysięcy. Inną
częścią umysłu wyobraził sobie jutrzejsze, regularne, poranne zebranie rady kasyna.
Monsieur Le Chiffre wygrał 2 miliony. Grał w to, co zawsze. Panna Fairchild wygrała przez godzinę milion i wyszła. W
ciÄ…gu jednej godziny
monsieur
Le Chiffre stracił do niej trzy pule, po czym wyszła. Grała chłodno.
Monsieur le Vicomte
de
Villorin wygrał w ruletkę milion dwieście. Dawał maksymalne stawki na pierwszy i ostatni tuzin. Miał szczęście.
Następnie ten Anglik, Mister Bond, przez dwa dni zwiększył swoje wygrane do równych trzech milionów. Grał przy
piątym stole, systematycznie zwiększając stawkę na czerwone. Duclos,
chefde partie,
ma szczegóły. Zdaje się, że jest
wytrwały i gra o maksymalne stawki. Dopisuje mu szczęście. Nerwy ma chyba mocne. Na tym
soiree
zyskaliśmy
x
na
chernin-de-fer, na bakaracie
y, z
na ruletce. Gra w
boule
znów nie cieszyła się popularnością, ale wciąż zarabia na siebie.
—
Merci, Monsieur Xavier.
—
Merci, Monsieur le President.
Albo coś w tym rodzaju, pomyślał Bond, przepychając się przez wahadłowe drzwi
salle privee,
i skinął głową
znudzonemu mężczyźnie w stroju wieczorowym, który za pomocą elektrycznego przycisku pod stopą uniemożliwia
wejście lub wyjście, blokując drzwi na pierwszy sygnał jakiegoś zamieszania.
A rada kasyna zbilansuje księgi i rozejdzie się do domów czy kawiarni na lancz.
Jeśli chodzi o rabunek w kasie, co Bonda osobiście nie dotyczyło, a tylko interesowało, pomyślał, że wymagałoby
to dziesięciu dobrych ludzi, że musieliby zabić paru pracowników i że tak czy owak prawdopodobnie we Francji, a
właściwie to w żadnym kraju, nie znalazłoby się dziesięciu nie sypiących zabójców.
DajÄ…c Å‚adnej
vestiaire
tysiąc franków i schodząc po stopniach kasyna Bond uznał, że Le Chiffre w żadnym
wypadku nie spróbuje obrabować
caisse
i przestał rozważać tę ewentualność. Za to skupił się na swych doznaniach
fizycznych. Pod wieczorowymi półbutami czuł suchy, niewygodny żwir, w ustach niedobry, cierpki smak, a pod
pachami lekką wilgoć. Uciskało go w oczach. Twarz miał jakby stężałą, czuł nos i zatoki. Głęboko odetchnął świeżym
nocnym powietrzem, wyostrzył zmysły i świadomość. Ciekawe, czy ktoś przetrząsał jego pokój, odkąd wyszedł na
kolacjÄ™?
Ruszył na skos przez szeroki bulwar i ogrody do hotelu Splendide. Uśmiechnął się do recepcjonisty, który podał mu
klucz — numer 45 na pierwszym piętrze — i odebrał telegram.
KINGSTON JAMAICA XXXX XXXXXX XXXX XXX BOND SPLENDIDE ROYALE-LES-EAUX
SEINE INFERIEURE
PRODUKCJA CYGAR HAWANSKICH WSZYSTKIE FABRYKI NA KUBIE 1915 DZIESIĘĆ
MILIONÓW POWTARZAM DZIESIĘĆ MILIONÓW STOP SPODZIEWAM SIE TYLE POTRZEBUJESZ
POZDROWIENIA DASILVA
Oznaczało to, że idzie do niego dziesięć milionów franków. Odpowiedź na prośbę o dodatkowe fundusze, jaką
Bond wysłał tego popołudnia przez Paryż do Centrali w Londynie. Paryż porozumiał się z Londynem, gdzie Clements,
szef jego wydziału, porozumiał się z M, który uśmiechnął się krzywo i polecił „Maklerowi" załatwić to z Finansowym.
Bond pracował kiedyś na Jamajce, dlatego w sprawie Casino Royale występował jako bogaty klient firmy Caffery,
największych importerów i eksporterów na Jamajce. Otrzymywał więc dyspozycje przez Jamajkę, od małomównego
mężczyzny prowadzącego dział fotograficzny w
Daily Gleaner,
tej słynnej gazecie Wysp Karaibskich.
Ten człowiek z
Gleanera,
nazwiskiem Fawcett, był dawniej księgowym w jednym z głównych przedsiębiorstw
łowiących żółwie na Kajmanach. Jeden z niewielu ochotników, którzy zgłosili się z Kajmanów po wybuchu wojny,
awansował na referenta w finansach niedużej organizacji wywiadowczej marynarki wojennej na Malcie. Po zakończeniu
wojny, kiedy z ciężkim sercem wracać miał na Kajmany, wyłowił go wydział Secret Service zajmujący się Karaibami.
Wyszkolono go starannie w zakresie fotografii i kilku innych umiejętności, a następnie przy cichym współudziale
pewnego notabla z Jamajki wprowadzono go do działu fotograficznego w „Głeanerze".
W przerwach między dobieraniem zdjęć, dostarczanych przez wielkie agencje Keystone, Wide-World, Universal,
I.N.P., albo Reutera, otrzymywał od człowieka, którego nigdy nie widział, zwięzłe instrukcje przeprowadzenia prostych
operacji, wymagających tylko absolutnej dyskrecji, szybkości i dokładności. Za te sporadyczne usługi pobierał
dwadzieścia funtów miesięcznie; fikcyjny krewny w Anglii wpłacał mu je na konto w Royal Bank of Canada.
Obecnym zadaniem Fawcetta było natychmiastowe przekazywanie Bondowi, za normalną opłatą, tekstów
informacji, które otrzymywał w domu przez telefon od anonimowego kontaktu, z zapewnieniami, że nic z tego, co mu
każą przekazać, nie wzbudzi podejrzeń poczty na Jamajce., Więc nie zdziwiła go nagła nominacja na korespondenta
Morskiej Agencji Prasowej i Fotograficznej, gromadzącego materiały z Anglii i Francji, za dodatkowe dziesięć funtów
miesięcznie.
Poczuł się bezpieczny i dowartościowany, zamajaczył mu już Order Imperium Brytyjskiego i dokonał pierwszej
wpłaty na małego Morrisa. Kupił też sobie zielony daszek na czoło, o którym od dawna marzył i który pomógł mu
narzucać swą osobowość personelowi działu fotograficznego.
Coś z tego tła, kryjącego się za telegramem, który otrzymał, przemknęło Bondowi przez myśl. Był przyzwyczajony
do pośredniej kontroli i nawet ją lubił. Jak gdyby taki bufor, pozwalający mu zgubić parę godzin w kontaktach z M.
Wiedział, że to najprawdopodobniej złudzenie, że w Royale-les-Eaux musi być jeszcze ktoś niezależnie raportujący,
jednak stwarzało to iluzję, że więcej niż te marne 150 mil przez Kanał La Manche dzieli go od tego złowróżbnego
biurowca koło Regenfs Park, skąd obserwuje go i ocenia te kilka zimnych umysłów, dzięki którym wszystko to
funkcjonuje. Tak jak Fawcett, wyspiarz z Kajmanów w Kingston, wiedział, że gdyby kupił tego Morrisa za gotówkę
zamiast na raty, zaraz ktoś w Londynie dowiedziałby się i zapytałby, skąd miał pieniądze.
Bond przeczytał telegram dwa razy. Wydarł formularz telegraficzny z bloczka na kontuarze (po co zostawiać kopię?)
i
odpowiedział drukowanymi literami: DZIĘKI INFORMACJA CHYBA WYSTARCZY, BOND
Podał go recepcjoniście, a telegram podpisany „DaSiłva" schował do kieszeni. Mocodawcy recepcjonisty (jeżeli tacy
są) mogą za łapówkę dostać kopię na poczcie, jeśli recepcjonista przedtem nie otworzy koperty nad parą albo nie
przeczytał już telegramu do góry nogami.
Wziął klucz, powiedział dobranoc i ruszył do schodów, potrząsnąwszy głową windziarzowi. Bond wiedział, jak
poręcznym sygnałem ostrzegawczym może być winda. Nie spodziewał się, aby ktoś kręcił się po pierwszym piętrze, ale
ostrożność nigdy nie zawadzi.
Idąc cicho na palcach pożałował swej impertynenckiej odpowiedzi do M przez Jamajkę. Wiedział jako hazardzista,
że polegać na zbyt małym kapitale to błąd. Ale i tak M chyba nie dałby mu więcej. Wzruszył ramionami, skręcił ze
schodów w korytarz i cicho podszedł do drzwi swego pokoju.
Wiedział dokładnie, gdzie jest kontakt i jednym płynnym ruchem stanął na progu, otworzył drzwi na oścież, zapalił
światło i wydobył pistolet. Bezpieczny pokój zaszydził z niego swoją pustką. Zignorował uchylone drzwi do łazienki,
zamknął się na klucz, zapalił lampkę przy łóżku i światło przy lustrze, rzucił broń na sofę przy oknie. Po czym schylił
się i obejrzał jeden ze swoich własnych, czarnych włosów, który leżał nietknięty tam, gdzie zostawił go wychodząc na
kolację, przyciśnięty szufladą biurka.
Potem zbadał ślad talku na wewnętrznym brzegu porcelanowej klamki u drzwi szafy. Wyglądała na nienaruszoną.
Wszedł do łazienki, uniósł pokrywę rezerwuaru i sprawdził poziom wody podług małej rysy na miedzianym zaworze.
Robiąc to wszystko, sprawdzając te drobne urządzenia alarmowe, wcale nie czuł się głupio ani zażenowany. Jest
tajnym agentem i żyje dzięki temu, że starannie zwraca uwagę na detale swojej profesji. Rutynowe ostrożności nie były
dla niego mniej rozsądne niż dla nurka głębinowego, dla oblatywacza lub kogokolwiek żyjącego z niebezpieczeństwa.
Przekonawszy się, że nikt nie przetrząsał pokoju, kiedy on był w kasynie, Bond rozebrał się i wziął zimny prysznic.
Potem zapalił siedemdziesiątego w tym dniu papierosa i usiadł przy biurku, położył na nim gruby plik banknotów z puli
oraz wygranych i wpisał kilka liczb do notesu. Przez dwa dni wygrał dokładnie trzy miliony franków. W Londynie
wypłacono mu dziesięć milionów, a poprosił jeszcze o dziesięć. Razem z tymi, idącymi już do miejscowej filii Credit
Lyonnais, jego roboczy kapitał wynosił 23 miliony franków czyli jakieś 23 tysiące funtów.
Przez chwilę Bond siedział bez ruchu i patrzył za okno, na ciemne morze, po czym wepchnął zwitek banknotów pod
poduszkę ozdobnego łóżka, umył zęby, zgasił światło i z ulgą wśliznął się między szorstkie francuskie prześcieradła. Jakieś
dziesięć minut przeleżał na lewym boku, rozmyślając nad wydarzeniami tego dnia. Następnie odwrócił się i skupił
myśli na tunelu wiodącym w sen.
Ostatnią jego czynnością było wsunięcie prawej ręki pod poduszkę, pod kolbę Colta Police Positive kalibru 38 z
obciętą lufą. Po czym zasnął, a gdy ciepło i humor spojrzenia zgasły, rysy jego znów ścięły się w milczącą maskę,
ironicznÄ…, brutalnÄ… i zimnÄ….
2
Dokumenty służbowe dla M
Dwa tygodnie wcześniej Sekcja S tajnej służby wysłała do M, który był wówczas i jest do dzisiaj szefem tej
przybudówki do brytyjskich ministerstw obrony, notatkę służbową następującej treści:
Adresat:
M
Nadawca:
Szef S
W sprawie:
projekt likwidacji Monsieur Le Chiffre (vel „The Number", „Herr Nummer", „Herr Ziffer" etc), jednego z
głównych agentów przeciwnika we Francji i tajnego skarbnika Syndicat des Ouvriers d'Alsace, opanowanego przez
komunistów związku zawodowego pracowników przemysłu ciężkiego i transportowego w Alzacji, będącego, jak nam
wiadomo, ważną częścią piątej kolumny w razie wojny z Sowietami.
Dokumentacja:
Życiorys Le Chiffre'a napisany przez Szefa Archiwum jako Załącznik A. Ponadto Załącznik B:
informacja o
Smierszu.
Od pewnego czasu wydaje się, że Le Chiffre jest w poważnych kłopotach. Pod każdym prawie względem jest
doskonałym agentem ZSRR, ale jego piętą Achillesową są prostackie nawyki i upodobania, które od czasu do czasu
możemy wykorzystywać, a jedna z jego kochanek, Eurazjatka (Nr 1860), jest kontrolowana przez Sekcję F. Ostatnio
udało się zdobyć nieco informacji o jego sprawach osobistych. Krótko mówiąc, wydaje się, że Le Chiffre jest o krok od
załamania finansowego. Nr 1860 zauważyła drobne oznaki: dyskretne pozbywanie się biżuterii, sprzedaż willi w
Antibes, ogólna tendencja do opanowania niekontrolowanych wydatków, zawsze charakterystycznych dla jego stylu
życia. Przy pomocy naszych przyjaciół z Deuxieme Bureau (z którymi wspólnie pracujemy nad tą sprawą) przeprowadzo-
no dalsze dochodzenia, które wydobyły na światło ciekawą historię.
W styczniu 1946 Le Chiffre zakupił sieć domów publicznych w Normandii i Bretanii, zwaną „Cordon Jaune". Był
na tyle nierozsądny, że zużył na to jakieś 50 milionów franków z pieniędzy powierzonych mu przez leningradzki III
Oddział na finansowanie wyż. wym. związku zawodowego SODA.
W zasadzie Cordon Jaune powinien się okazać świetną inwestycją i możliwe, że Le Chiffre miał na celu raczej
zwiększenie funduszy związkowych niż spekulację pieniędzmi swych mocodawców dla napełnienia własnej kieszeni.
Tak czy owak nie ulega wątpliwości, że mógłby znaleźć wiele przyzwoitszych sposobów zainwestowania pieniędzy niż
prostytucja, gdyby nie kusił go produkt uboczny w postaci nieograniczonej liczby kobiet do własnego użytku.
Los ukarał go z przerażającą szybkością.
Już w trzy miesiące później, 13 kwietnia, wydano we Francji Ustawę nr 46685:
Loi Tendant a la Fermeture des
Maisons de Tolerance et au Renforcement de la Lutte contrÄ™ le Proxenitisme.
(Kiedy M doszedł do tego zdania, odchrząknął i przycisnął guzik interkomu.
— Czy to Szef S?
— Słucham.
— Co u diabła znaczy to słowo? — Przeliterował je.
— Stręczycielstwo, sir.
— To nie szkoła językowa Berlitza, mój panie! Jeżeli chce się pan popisywać znajomością cudzoziemskich
łamańców językowych, proszę się łaskawie pofatygować i dostarczać także ściągawki. A najlepiej pisać po angielsku.
— Przepraszam, sir.
M zwolnił przycisk i wrócił do tekstu.)
Ustawa ta (czytał), zwana potocznie „La Loi Marthe Richard", zamykająca wszystkie domy publiczne i
zabraniająca sprzedaży filmów i książek pornograficznych, niemalże z dnia na dzień podcięła korzenie jego inwestycji i
Le Chiffre stanął raptem wobec poważnego deficytu w funduszach związkowych. Gorączkowo szukając wyjścia,
przekształcił swe domy publiczne w
maisons de passe,
umożliwiające potajemne schadzki na granicy nielegalności; poza
tym dalej prowadził dwa podziemne
cinemas bleus,
ale te zmiany wcale nie przyczyniły się do uratowania jego budżetu, a
wszelkie próby odprzedania udziałów, choćby z poważnymi stratami, spełzły na niczym. Tymczasem Police de Moeurs
była już na jego tropie i niebawem zamknęła dwadzieścia lub więcej jego przedsięwzięć.
Policję interesował on, rzecz jasna, tylko ze względu na jego rozległą sieć domów publicznych i dopiero gdy
wyraziliśmy zainteresowanie jego finansami, Deuxieme Bureau wydobyło na światło jego dossier równoległe do tego,
jakie gromadzili ich koledzy z departamentu policji.
Powaga sytuacji stała się oczywista i dla nas, i dla naszych francuskich przyjaciół, tak iż w ostatnich kilku
miesiącach policja urządziła prawdziwe polowanie na zakłady Cordon Jaune z takim skutkiem, że dzisiaj nic nie
zostało z inwestycji Le Chiffre'a i każda rutynowa kontrola wykazałaby deficyt około 50 milionów franków w
funduszach związku zawodowego, którego Le Chiffre jest skarbnikiem i płatnikiem.
Zdaje się, że nie wzbudziło to jeszcze podejrzeń w Leningradzie, ale (na nieszczęście Le Chiffre'a) zachodzi
możliwość, że przynajmniej Smiersz jest na tropie. W zeszłym tygodniu wysoko postawiony informator Sekcji P
doniósł, że pewien wyższy funkcjonariusz tej bardzo sprawnej sowieckiej organizacji odwetowej wyjechał z Warszawy
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •