[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Joseph Smith Fletcher

 

Morderstwo w Rides Park

 

Warszawa 1995

przełożył Jan S. Zaus

 

Rozdział I

 

Kim jest ten człowiek?

 

Przybyłem tu dokładnie w pierwszym dniu marca 1920 roku. Tego dnia mój opiekun, który wychowywał mnie od dziecka i który zarządzał moim majątkiem, wypłacił mi sumę sześciu tysięcy funtów, które stanowiły cały mój majątek. Sześć tysięcy funtów, złożone na pięć procent, dawało dochód zaledwie trzystu funtów rocznie; musiałem zatem zrobić coś, aby tę sumę uzupełnić. Pytanie brzmiało: jak to zrobić? Nigdy nie miałem inklinacji do służby we flocie ani w armii, nie mówiąc już o stanie duchownym, nie miałem również możliwości zaangażowania się w teatrze, nie mogłem pracować jako lekarz lub adwokat. Nie miałem powołania do żadnego z tych zawodów. Musiałem jednak coś zrobić. Pierwszą moją czynnością po przejęciu własności było kupienie najnowszego wydania "Timesa". Tam, w kolumnie pod nagłówkiem "Osobiste", przeczytałem następujące, ciekawe i intrygujące ogłoszenie:

"Ogłaszający pragnie poznać młodego mężczyznę, dobrze ułożonego, wykształconego i z zamiłowaniem do książek, który by zechciał zamieszkać na wsi i lubił podróże. Kandydat powinien posiadać umiejętność gry w bilard i w wista (preferansa lub brydża) i zadowoliłby się wynagrodzeniem pięciuset funtów rocznie. W odpowiedzi proszę załączyć fotografię z opisem i dwa nienaganne polecenia. Adresować: Skrytka pocztowa X.Y.C. 3748 "Times", E.C. 4".

Czytając powyższe ogłoszenie jadłem lunch w restauracji Holborn. Gdy skończyłem posiłek, postanowiłem przygotować odpowiedź na tę, jak mi się wydawało, interesującą propozycję. Jej autor mógł należeć do ludzi, jakich właśnie teraz poszukiwałem.

W pewnym stopniu posiadałem zamiłowanie do książek, sam miałem dość dobrze wyposażoną bibliotekę. Nawet wolałem życie na wsi, dawało ono wiele uroków niedostępnych w mieście. Nie miałem żadnych obiekcji co do podróżowania (nawet poza granice Anglii), przeciwnie - lubiłem te rzeczy! Miałem doskonałą rękę do bilarda, który oczywiście uprawiałem amatorsko. Wreszcie wychowany byłem w domu, gdzie - aczkolwiek nie lubiano nowoczesnego brydża - grano w wista, tego króla wszystkich gier w karty.

Wygląd mój również zdawał się spełniać wymagania. Fotografia, którą mogłem zaprezentować, dokładnie to potwierdzała.

Co do referencji - bardzo dobre.

Biorąc to wszystko pod uwagę, tym bardziej, że propozycja wydawała się korzystna, wystosowałem do nieznajomego list, który miał mu przekazać "Times".

Przez dwa tygodnie nie dostałem żadnej odpowiedzi. Zwątpiłem już w skuteczność mojej oferty, gdy wreszcie pewnego ranka otrzymałem następującą wiadomość:

 

"Rides Park, Havering_St. Michael

 

Surrey, 15 marca 1920 r.

Pan Christopher Nicholas przesyła pozdrowienia dla pana Ronalda Camberwella i potwierdza odbiór jego listu z dnia 1 marca 1920. Pan Nicholas będzie bardzo zobowiązany, jeżeli pan Camberwell zechce odwiedzić go jutro, 16 marca, w hotelu Claridge, o godzinie czwartej po południu. Jeżeli termin ten nie odpowiadałby panu Camberwellowi, proszony jest o podanie takiego czasu i miejsca, jakie będą dla Niego dogodne."

 

Wyznaczone przez pana Nicholasa termin i miejsce spotkania odpowiadały mi całkowicie. Pięć minut przed czwartą zjawiłem się w hotelu Claridge i zameldowałem swoje przybycie. Sądziłem, że pan Nicholas przyjechał do stolicy, aby spotkać się z całym zastępem podobnych do mnie kandydatów. Przypuszczałem, że będę tylko jednym z wielu. Gdy wprowadzono mnie do apartamentu, stanąłem natychmiast przed panem Nicholasem.

W pokoju zastałem dwie osoby, a ponieważ odegrają one w tym opowiadaniu ważną rolę, postaram się więc krótko opisać moje wrażenie. Pierwszą był wysoki i szczupły mężczyzna. Szacowałem go na sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat (jak się później okazało, miał mniej!). Rzadkie włosy, potargana broda i wąs poczynały już siwieć.

Zgarbiona sylwetka i bladość policzków nasunęły mi myśl, że jest to człowiek schorowany. Ubrany był bardzo elegancko. Jedyna tylko rzecz wskazywała, że mam do czynienia z przedstawicielem naszej nieco staromodnej klasy posiadaczy ziemskich: był to doskonałej jakości niebieski krawat zawiązany w gruby węzeł. Mężczyzna ten patrzył dookoła dziwnie niespokojnym wzrokiem, widać było wyraźnie, że albo teraz miał jakieś zmartwienie, albo nie mógł przyjść jeszcze do siebie po minionym. W każdym razie wydawał się sympatyczny, miał łagodny wyraz twarzy, a sposób w jaki mnie przywitał, był bardzo serdeczny. Niemal ojcowski! Oto co przede wszystkim rzuciło mi się w oczy.

Drugą osobą, która znajdowała się w pokoju, była młoda kobieta, w wieku mniej więcej dwudziestu trzech lat. Była to dziwna osoba. Jak na kobietę zbyt męska i sądziłem, że ta silna, dobrze zbudowana postać ukrywa pod rozwiniętymi mięśniami niepoślednią siłę. Talia zbyt gruba, ręce jak u mężczyzny, twarz raczej brzydka. Kwadratowa szczęka, niekształtny nos, rudawe włosy, para ponurych, przenikliwych oczu - te szczegóły odbierały raczej uroku, a niekorzystnego wrażenia dopełniało skrojone po męsku ubranie. W chwili, gdy wchodziłem do pokoju, mówiła coś o życiu na wsi.

- Moja siostrzenica, panna Starr - przedstawił Christopher Nicholas. - Panna Rhoda Starr.

Skierowałem ukłon w stronę panny Starr, która, jak mi się wydawało, dopiero teraz mnie zauważyła. Pan Nicholas wskazał mi krzesło pomiędzy nim a siostrzenicą i kontynuował rozmowę z panną Starr. Zachowywał się tak, jakbym siedział z nimi od początku.

Mimo woli stwierdziłem, że siostrzenica pana Nicholasa prowadziła dyskusję oszczędnie, ale błyskotliwie i nigdy nie mówiła, jeśli się jej nie sprowokowało. Jej wuj przeciwnie był rozmowny i w ciągu następnych kilku minut rozumieliśmy się bardzo dobrze. Ja, w każdym razie, doskonale wiedziałem, czego ode mnie oczekiwał.

Pan Nicholas postawił wszystko jasno: chciał mieć u siebie młodego mężczyznę, który mógłby z nim grać w bilard lub wista, który podróżowałby z nim, uczestniczył w życiu codziennym, dzieląc z nim radości i kłopoty - tak, jakby był jego synem. Mówił mi to, ponieważ wydałem mu się człowiekiem sympatycznym i odpowiednim do objęcia tego rodzaju stanowiska.

- O jednej rzeczy jeszcze dotąd nie wspomniałem - rzekł wreszcie. - Ma pan zamiłowanie do książek? Otóż więc, czy potrafiłby pan skatalogować moją bibliotekę? Widzi pan, gdy wprowadziłem się do Rides Park kilka lat temu, mieszkała tam moja ciotka, panna Nicholas. Zastałem tam wtedy wspaniałą bibliotekę złożoną z XVII i XVIII-wiecznych dzieł - prawdziwie bezcenną kolekcję, jak mi powiedziano. Bardzo mi zależy na sklasyfikowaniu tych zbiorów. Mam nadzieję, że podejmie się pan tej pracy. - Następnie dodał wyjaśniająco: - Oczywiście będzie pan miał na to sporo czasu. Nie ma potrzeby się spieszyć.

Chętnie przystałem na tę i inne propozycje, gdyż od chwili gdy go ujrzałem, pan Nicholas wzbudził moją sympatię. Było w nim coś, co pociągało i jednocześnie zaciekawiało.

Na koniec uzgodniliśmy, że przyjadę do Rides Park w następny poniedziałek.

- Myślę, że będzie nam się dobrze pracowało - rzekł ze zwykłym uśmiechem i potrząsnął moją dłoń na pożegnanie - i być może polubi pan Rides. To naprawdę piękne i cudownie położone miejsce.

Ujrzawszy Rides przyznałem mu całkowitą rację. Leżało w przepięknej dolinie, w najbardziej uroczym zakątku Surrey, pomiędzy wioską a małym miasteczkiem Havering_St. Michael. Jedną milę od miasteczka, trzy mile od wioski. Dom, piękny stary budynek z epoki georgiańskiej, * teraz zmodernizowany i wyposażony we wszystkie nowoczesne urządzenia, stał pośród parku liczącego kilkaset akrów, bogatego w drzewa i upiększonego meandrami małej rzeczki, która spływając z pobliskich wzgórz dążyła na południe. Sam dom otoczony był pięknym ogrodem. Wszystko przemawiało za tym, że jego właściciel ma zarówno dobry smak, jak i... pieniądze!

Okres 1714-1860 (przyp. tłum.).

Jeśli posiadłość pana Nicholasa prezentowała się już na pierwszy rzut oka w ten sposób, to perspektywa zamieszkania w niej i pracy wydawała się raczej ponętna. W Rides Park nie spotkałem się później z niczym, co byłoby zbyt wulgarne, czy zbyt ostentacyjne. Znalazłem tam wszystko to, co było potrzebne do prowadzenia kulturalnego trybu życia. Pan Nicholas zatrudniał dużą ilość służby, miał do dyspozycji kilka samochodów, a w stajni trzymał wyborowe wierzchowce. Biorąc pod uwagę, że było nas tylko troje w "rodzinie", to służba była zbyt liczna! Mężczyźni, kobiety oraz chłopcy, razem około szesnastu, osiemnastu osób, które stanowiły służbę domową. Osobną grupą była służba zatrudniona poza domem: od szoferów, stangretów, koniuszych, chłopców stajennych na ogrodnikach kończąc. Wszystko to było dla mnie bardzo skomplikowane, gdyż w ciągu miesiąca, który minął od mego przybycia do Rides, a który zapoczątkował nowy, sensacyjny rozdział w moim życiu, przebywałem jedynie w towarzystwie pana Nicholasa, który nie przyjmował żadnych gości. Nabrałem przekonania, które potwierdził przydzielony mi specjalnie lokaj, że nigdy ich nie przyjmował. Jedynymi ludźmi przewijającymi się przez pokoje, nie licząc domowników, była dyskretna i doskonale wyszkolona służba. O dwojgu z nich muszę tu wspomnieć bliżej: Hoiler, główny lokaj i pani Hands, zarządczyni domu. Pani Hands była postawną, podobną do grenadiera kobietą. Chociaż niezmiennie traktowała mnie z wielką grzecznością i respektem, wiedziałem z całą pewnością, że uważa mnie za nieodpowiednie dla siebie towarzystwo. W podobnym, ale nieco odmiennym stylu był Hoiler. Spokojny, starannie ubrany, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. Bardzo dokładny w pracy i cieszący się wielkim zaufaniem swego pana. Tych dwoje, Hoiler i pani Hands prowadziło całe gospodarstwo tak, jakby zarządzali wykwintnym pensjonatem, w którym pan Nicholas i panna Starr, oni sami i ja graliśmy rolę głównych i jedynych gości. Wszystko tak się zgadzało, jak w dobrze naoliwionej precyzyjnej maszynie.

Zaznajomiwszy się ze zwyczajami pana Nicholasa, zadomowiłem się całkowicie. Na ogół prowadził życie dość spokojne i usystematyzowane. Jeśli dzień był pogodny, rano pan Nicholas i panna Starr udawali się na konną przejażdżkę. Po powrocie pan domu szedł do ogrodu lub biblioteki i przebywał tam do lunchu. Po lunchu lubił zdrzemnąć się do godziny trzeciej, aby później wraz z siostrzenicą wyjechać raz jeszcze, ale tym razem samochodem. Po powrocie, około godziny piątej, pił herbatę, a potem grał w bilard aż do czasu, gdy nastała pora, aby przebrać się na obiad. Po obiedzie, regularnie każdego wieczoru o godzinie dziewiątej, zasiadał do partyjki wista. I tu następowało coś, co mnie zastanawiało: czwartym do gry był Hoiler. Zjawiał się punktualnie co do minuty i ustawiał okrągły stół do gry w karty. Grałem w wista dość dobrze, panna Starr również była dobrym graczem, lecz ze wszystkich graczy, jakich dotąd widziałem, najlepszy zespół stanowili pan Nicholas i jego lokaj Hoiler. Nawet sama Sarah Battle byłaby z nich dumna. Zdawało się, że karty dopiero w ich rękach nabierają życia. Już pierwszego wieczoru zaraz po przybyciu zastanawiałem się, widząc namiętność z jaką grał pan Nicholas, kto, do czasu mego przybycia, był tym czwartym? Wkrótce rozwiązałem tę zagadkę - czwartym partnerem był Jeeves, pierwszy lokaj, szczery młodzieniec, który później zwierzał mi się, że starał się grać jak najlepiej, ale że pan i Hoiler grają tak wspaniale, iż jego wysiłki, aby im dorównać, przyprawiają go tylko o zawrót głowy...

Nic poza rutyną dnia codziennego nie działo się w Rides Park podczas pierwszego miesiąca mojego pobytu. Pędziłem życie przyjemne, regularne i monotonne. Miałem do dyspozycji ładny pokój, służącego, który obsługiwał wyłącznie mnie, a wyjąwszy partię bilarda i nocne posiedzenia przy wiście, praktycznie nie robiłem nic i miałem do dyspozycji dużo wolnego czasu.

Od czasu do czasu urządzaliśmy w parku małe polowanie i pan Nicholas obiecywał, że skoro tylko nadejdzie maj, rozpoczniemy sezon krykieta w pobliskim klubie. Na szczęście znalazłem wiele interesujących rzeczy w starej bibliotece, o której wspominał w czasie naszej rozmowy w hotelu Claridge.

Biblioteka wypełniała trzy pokoje - były tam tysiące tomów wszystkich rozmiarów, od ogromnych foliałów, poprzez ósemki, aż do małych dwunastek. Należało je, według słów pana Nicholasa, uporządkować, ułożyć i skatalogować - ogromna praca i to na długi czas!

Tego ranka pracowałem wśród książek. Minęły już cztery tygodnie od czasu mojego przybycia do Rides. Do biblioteki wszedł Jeeves i podszedł szybko do mnie. Wyglądał na zmieszanego.

- Przepraszam, że pana niepokoję - powiedział - ale tam jest... nie wiem jak to opisać, sir... bardzo dziwna, hm... osoba. Wszedł do domu i twierdzi, że pan Nicholas go zna, jednak nie chciał podać swego nazwiska... pan Nicholas wyjechał właśnie z panną Starr, a pan Hoiler również jest nieobecny, ma dziś wolny dzień, sir. Więc... więc przyszedłem do pana.

- Co to za osoba, Jeeves? - zapytałem.

- Jest w jadalni, sir - odparł Jeeves. - On... prawdę mówiąc, sam się tam wpakował! Gdy otworzyłem frontowe drzwi i powiedziałem, że pana Nicholasa nie ma w domu, oświadczył, że to mu nie przeszkadza i że poczeka na jego powrót... Potem przekroczył próg, odsunął mnie... To jakiś wysoki, silny i bardzo gruboskórny człowiek, sir. Potem rozejrzał się po hallu i wszedł do jadalni.

Widziałem, jak podszedł do kredensu.

Udałem się do jadalni, a Jeeves poszedł za mną. Po drodze zastanawiałem się, kim mógł być ów nachalny nieznajomy. Drzwi jadalni były nieznacznie uchylone - pchnąłem je silnie i ujrzałem dziwny widok. Obok dużego kredensu stał wysoki, dobrze zbudowany, muskularny mężczyzna. W jednej ręce trzymał szklankę do połowy napełnioną whisky, a w drugiej syfon z wodą sodową.

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

Przybywa Dengo

 

Byłem do tego stopnia zaskoczony bezczelnością tego człowieka, że przez chwilę stałem i patrzyłem bezradnie, nie mogąc wydobyć głosu. Tymczasem obcy krzyknął na mój widok gromkim głosem:

- Halo, młodzieńcze! - w głosie tym brzmiała niezwykła pewność siebie. - Kim pan jest?

- Może najpierw pan odpowie na to pytanie - oświadczyłem. - Jakim prawem wszedł pan tu siłą?

Przerwał nalewanie wody sodowej do szklanki i przez moment przypatrywał mi się z uwagą. Następnie spokojnie dokończył rozpoczętą czynność, usiadł na stole z rękami w kieszeniach i spojrzał mi badawczo w oczy.

- Powoli, chłopcze, powoli! - rzekł. - Nie wiesz, z kim rozmawiasz, tak! Nie bądź taki gruboskórny i nerwowy. Trzymaj fason, mój stary! No, a teraz, gdzie jest... - przerwał na chwilę, a ja odniosłem wrażenie, że miał na końcu języka inne nazwisko niż to, które wymienił - gdzie jest Nicholas?

- Pan Nicholas wyszedł - odparłem.

- Wyszedł? Ooo!? Na jak długo? - pytał. - Tylko bez bujania!

- Pan Nicholas powinien wrócić w każdej chwili - odparłem - i...

- To świetnie! - przerwał. - Poczekam na niego. Spokój i cisza, kieliszek dobrego trunku w ręce... człowiek tak skromny jak ja nie żąda niczego więcej. Ale uważaj, młodzieńcze! Przebyłem przed śniadaniem spory kawałek drogi i jestem nieco głodny. Pozostawię jednak swój apetyt na później, aż do lunchu z Nicholasem. Chwilowo kilka kanapek... Jadam tylko dobre!

Patrzyłem na niego, gdy mówił. Coś ostrzegło mnie, abym nie zwracał na nic uwagi i zachowywał się spokojnie. Wyglądał wprost odpychająco. Nie mogłem jednak wywnioskować, czym się zajmuje i jaka jest jego społeczna pozycja. Postawny, potężnej budowy mężczyzna, ubrany wykwintnie, w nowy garnitur i nowe doskonale wyczyszczone buty. Coś mi nasuwało przypuszczenie, że mam do czynienia z marynarzem; było w nim "coś z morza"... Zauważyłem, że jego zdumiewająco potężne ręce noszą ślady ciężkiej fizycznej pracy.

- Czy pan Nicholas zna pana? - spytałem nagle.

Spojrzał na mnie z politowaniem i chrząknął.

- Czy mnie zna? - powtórzył. - Czy zna?! Ach, przypuszczam, że mnie zna! Ha, ha... On i ja... Ale to cię nic nie obchodzi, mój drogi! Gdzie te kanapki? Mogą być dwa plasterki pieczonego kurczęcia pomiędzy kawałkami chleba z masłem.

- Powiem służbie - odparłem. - Sądzę, że będzie pan mógł otrzymać wszystko według życzenia.

- Drogi chłopcze! - rzekł z uznaniem trąc ręce. - Traktując mnie dobrze więcej zyskasz, niż gdybyś...

Ale nie dane mi było usłyszeć, co by się stało, gdybym go źle traktował. Wyszedłem z pokoju i spotkawszy panią Hands powtórzyłem jej żądanie obcego. Pani Hands nie była wcale tym wszystkim zaskoczona.

- Mogę panu coś o nim powiedzieć, panie Camberwell - rzekła. - Jest to marynarz włóczący się po świecie, którego pan Nicholas poznał w czasie swojej podróży morskiej. Zostaw pan tego człowieka mnie.

Uczyniłem to oczywiście z całą przyjemnością. Wiedząc, że pan Nicholas może powrócić lada moment, udałem się do hallu, by mu oznajmić, kto na niego czeka. Wkrótce ukazała się pani Hands z małą tacą w ręce i weszła do jadalni. Usłyszałem zduszony okrzyk radości naszego gościa - przypuszczalnie na widok jedzenia. Pani Hands zamknęła drzwi; niewątpliwie uznała za swój obowiązek godne potraktowanie dziwacznego gościa. Widząc, że pani Hands jest przy nim, wróciłem do biblioteki.

W dziesięć minut później ujrzałem pana Nicholasa i pannę Starr jadących przez park, więc udałem się ponownie do jadalni.

Gość był sam; pani Hands odeszła. Zjadł wszystko, co mu przyniosła i na dodatek przyrządził sobie nową szklankę whisky z wodą sodową. Poza tym zauważyłem na rogu stołu cygaro przyniesione widocznie z gabinetu. Spojrzał na mnie i rzekł:

- Halo, przyjacielu, co nowego? Przyszedł pan dotrzymać mi towarzystwa?

- Nadchodzi pan Nicholas - odparłem wskazując na okno. - Idę mu oznajmić, że pan tu jest. Jakie mam podać nazwisko?

Zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

- Oczywiście! - zawołał. - Naturalnie! W samej rzeczy, to Nicholas! Poznałbym go wśród tysięcy!

- Pańskie nazwisko?... - powtórzyłem.

Odwrócił się i powiedział zagadkowo:

- Nazwisko pan chce? Nazwisko! Dobrze, mój drogi, ale nazwiska są nieważne między przyjaciółmi. Jednak skoro upierasz się, zakomunikuj Nicholasowi, że czeka na niego Dengo! Dengo! D_e_n_g_o. To wystarczy. Czeka na niego Dengo, to wszystko!

Wyszedłem przed dom. Pan Nicholas i panna Starr właśnie zsiadali z koni, które odprowadzono do stajni. Widocznie coś wyczytali w mojej twarzy, gdyż pan Nicholas spytał szybko:

- Czy coś się stało, panie Camberwell?

- Nie mam pojęcia co to ma znaczyć, sir - odparłem - ale w jadalni jest jakiś jegomość, który wtargnął siłą twierdząc, że chce się z panem widzieć. Oświadczył, że będzie czekał na pański powrót...

- Mężczyzna! - przerwał! - Kto to jest?

- Kazał panu powiedzieć, że nazywa się Dengo - rzekłem. - Jego...

Podniósł rękę przerywając mi i odwrócił się szybko, jakby chciał ukryć przede mną lub przed panną Starr wyraz swej twarzy. Ale ja zdążyłem zauważyć, że nagle zbladł.

- Dengo? - zamruczał i zaśmiał się nienaturalnie. - Och, tak, tak, to mój stary znajomy... Gdzie on jest?

- W jadalni - odparłem.

Skierował się do drzwi i wszedł do domu. Zostałem sam z panną Starr. Przez chwilę zdawało mi się, że zamierza mnie o coś spytać, potem jednak odwróciła się i szybko odeszła w kierunku ogrodu. Była milczącą, sztywną i trudną w pożyciu kobietą. Szczególnie ze mną mówiła bardzo niewiele.

Powróciłem do pracy w bibliotece. Mijając drzwi jadalni usłyszałem głosy, lecz nie mogłem z nich wywnioskować, jaki był charakter tej dyskusji. Przez następne pół godziny nie miałem sposobności widzieć ani pana Nicholasa, ani jego gościa. W końcu pojawił się pan Nicholas. Starał się nie okazywać niczego po sobie, ale zauważyłem, że był wyprowadzony z równowagi.

- Camberwell - rzekł - muszę wyjść na godzinę, może dwie, do miasta. Panna Starr jest gdzieś koło domu. Gdy ją pan zobaczy, proszę zawiadomić, że prawdopodobnie nie wrócę na lunch.

Po tych słowach wyszedł, a w minutę później ujrzałem, jak szedł przez park w towarzystwie człowieka, który polecił nazywać siebie "Dengo". Skierowali się wprost do Havering_St. Michael i poszli pieszo. Było w tym coś niezwykłego. Pan Nicholas rzadko wybierał się na tak długie spacery. A teraz poszedł - i to tak nagle! Obcy z trudem dotrzymywał mu kroku. Dopóki miałem ich w polu widzenia, zauważyłem, że pan Nicholas nie zwracał się do towarzysza, szedł w milczeniu i patrzył przed siebie.

Do lunchu nie zobaczyłem również panny Starr. Posłałem po nią, ale nie dawała żadnej odpowiedzi. Jak już przedtem zauważyłem, panna Starr była niezwykle milcząca i powściągliwa. Była najbardziej oszczędna w słowach ze znanych mi kobiet. Prawie do końca lunchu jadła i piła w milczeniu. Gdy Jeeves, który nam usługiwał, opuścił pokój, nagle spytała:

- Kim był ten mężczyzna, który chciał się widzieć z panem Nicholasem?

- Nie mam najmniejszego pojęcia! - odparłem.

- Ale pan go widział... - rzekła ostro.

- Ma się rozumieć, że go widziałem! - rzekłem. - Mimo to jednak nie wiem, kto to jest. Powiedział, że nazywa się Dengo. Przypuszczam jednak, że to fałszywe nazwisko.

- Czego chciał? - spytała znowu.

- Tego też nie wiem! Wiem tylko, że chciał się widzieć z panem Nicholasem.

- Wuj wyszedł razem z nim?... Dokąd?

- Nie wiem, ale widziałem, jak przecinali park i skierowali się prosto do Havering_St. Michael - odrzekłem.

Zanim zdążyła coś na to powiedzieć, dodałem:

- Pani Hands mówiła mi, że to stary znajomy z morskiej podróży. Czyż pan Nicholas nie zwracał się do niego jak do starego znajomego? Nie wyglądał jednak na kogoś, kto potrzebowałby wsparcia.

- Jak wyglądał? - spytała podnosząc brwi.

Opisałem wygląd owego Dengo, jego zachowanie i sposób, w jaki skracał sobie czas oczekiwania. Badałem przy tym jej twarz, usiłując dostrzec w niej jakiś znak, że zna obcego. Na próżno. Twarz jej pozostała martwa, bez wyrazu. Wstała od stołu i wyszła z pokoju. Miała do dyspozycji szereg pokojów i tam spędzała większość czasu. Widywałem ją jedynie podczas posiłków.

Nie widziałem pana Nicholasa aż do obiadu, z którym długo na niego czekaliśmy. Nie wiem nawet, o której godzinie wrócił. Kazałem podać sobie herbatę do biblioteki, przypuszczałem, że pan Nicholas jeszcze nie wrócił. Gdy spotkaliśmy się przy stole, uderzyły mnie trzy dziwne rzeczy: pierwsza to fakt, że nie był jak zwykle przebrany do obiadu - była to czynność, której dokonywał zawsze z niezwykłą starannością. Druga, że był milczący, przy obiedzie mówił tylko to, co było niezbędne. Po trzecie, jadł bardzo mało, za to pił dużo. Dotąd miałem go za człowieka pijącego niewiele, z wielkim umiarem - szklaneczkę lub dwie lekkiego wina i to zawsze przy jedzeniu, poza tym kieliszek porto - to wszystko. Ale teraz pił whisky. Napełniał kieliszek za kieliszkiem i nie zwracał uwagi na moje zdziwienie. Kilka razy spojrzałem porozumiewawczo, z niemym pytaniem, na pannę Starr, ale ona milczała, a niesamowite milczenie pana Nicholasa nie zachęcało do jakichkolwiek uwag i rozmowy.

Tego wieczoru nie było wista. Jak tylko obiad dobiegł końca, panna Starr wyślizgnęła się, a ja stwierdziwszy, że pan Nicholas nie potrzebuje mnie, poszedłem do biblioteki. Usiadłem, zacząłem czytać i zapaliłem papierosa. Pana Nicholasa zostawiłem przy stole w jadalni, właśnie nalewał sobie następny kieliszek whisky. Cały ten wzrastający niepokój i zmieszanie oznaczały, że coś się musiało wydarzyć, i że z pewnością miało to związek z odwiedzinami zagadkowego człowieka o nazwisku Dengo.

Mniej więcej w pół godziny po obiedzie udałem się do pokoju, w którym pozostawiłem rano książkę. Przechodziłem właśnie przez hall, gdy zauważyłem przy drzwiach frontowych pana Nicholasa. Miał na sobie prochowiec, sportową czapkę i dostrzegłem kątem oka, że wybierał laskę ze stojaka. W sekundę potem otworzył drzwi i wyszedł za próg. To było coś zupełnie niezwykłego, nie widziałem, aby kiedykolwiek wieczorem wychodził z domu. Ale nie była to jedyna niezwykła rzecz tego wieczoru! Znalazłem moją książkę i wracałem właśnie, gdy dostrzegłem, że panna Starr również wychodzi. Spotkałem ją, gdy szła do drzwi wyjściowych; minęliśmy się szybko, zdołałem jednak dostrzec, że na twarz miała spuszczoną gęstą woalkę. Wszystkie te piętrzące się wokół Rides Park tajemnice przedyskutowałem następnego ranka z Jeevesem, który przyszedł do biblioteki. Co było przyczyną, że pan Nicholas wyszedł z domu, a za nim siostrzenica? Dlaczego wyszli oddzielnie? I do tego tak późnym wieczorem! Dokąd poszli? W pobliżu nie było, jak sądziłem, miejsc, które mogliby odwiedzić... Jedynym miejscem, gdzie mogli się udać, była plebania, odległa o dwie mile od domu. Prędzej mogłem przypuszczać, że poszli na spotkanie z tym Dengo! Ale kim on właściwie był?

Nie widziałem jeszcze od rana ani pana Nicholasa, ani panny Starr. Jeeves pomagając mi w pracy zauważył:

- Wczoraj działy się dziwne rzeczy, sir. Czy widział pan, jak pan Nicholas wracał do domu? Dzieje się coś złego, sir! On był... powiem szczerze, jakie odniosłem wrażenie... milczący i ponury! Nigdy przedtem takie rzeczy nie zdarzały się... Nigdy go takim nie widziałem!

Nie byłem tym wszystkim, co mi powiedział Jeeves, zaskoczony. No dobrze, ale dokąd chodził pan Nicholas? Albo, dokąd wyszła panna Starr? Śniadanie zjadłem sam. Potem udałem się do Havering_St. Michael wykonać jakieś zlecenie pana Nicholasa. Powróciłem około południa. Przywitał mnie Hoiler. To, co powiedział, było bardzo dziwne: pan Nicholas i panna Starr wyjechali do miasta na kilka dni. Tych kilka dni przedłużyło się w dwa tygodnie, podczas których nie miałem żadnych wieści od mego pracodawcy. Całe Rides Park było przez ten czas do mojej dyspozycji... Wszystko zdawało się być normalne i codzienne. Wydawało się, że nikt nie jest zaskoczony nieobecnością pana Nicholasa; Hoiler, zapytany w tej sprawie, odpowiadał, że pan Nicholas i panna Starr mogą wrócić w każdej chwili, ale mogą też wrócić dużo później... Przestałem się nad tym zastanawiać i powróciłem do mojej pracy.

Pewnego ranka przyszedł Jeeves i oświadczył mi, że nadleśniczy Grayson chce się ze mną widzieć. Grayson odciągnął mnie szybko na bok i wyszeptał z przejęciem:

- Panie Camberwell... Nie mówiłem o tym jeszcze nikomu. Pomyślałem, że skoro pan Nicholas jest nieobecny, powinienem panu pierwszemu to powiedzieć. Znalazłem ciało jakiegoś mężczyzny w Middle Spinney, naszym zaagajniku.

 

Rozdział III

 

Laska_sztylet

 

Ostatnie słowa leśniczego spowodowały, że poczułem, jak robi mi się słabo. Stałem jak zahipnotyzowany - przez moment odebrało mi mowę, wpatrywałem się błędnym wzrokiem w Graysona.

- On go znalazł - mówił dalej wskazując na psa, którego trzymał przy nodze. Ma dobry węch. W rowie zarośniętym krzakami... Był prawie całkiem zagrzebany!

Wreszcie odzyskałem równowagę.

- Kto to jest? - spytałem. - Zna go pan?

Potrząsnął głową, ale w tym geście dostrzegłem coś więcej niż zaprzeczenie.

- Tego nie wiem, sir - odparł - ale... - i przerwał na chwilę patrząc na mnie, jakby nie mógł powiedzieć tego, co chciał. - Wydaje mi się jednak, sir, że go przedtem gdzieś widziałem - stwierdził wreszcie. - Oczywiście żywego.

- Gdzie?.. Kiedy... - pytałem.

- Mniej więcej dwa tygodnie temu, sir. Szedł przez park razem z panem Nicholasem. Dobrze zbudowany, wysoki, masywny mężczyzna.

- Jest pan pewien, że to ten człowiek? - dopytywałem. - Ten sam?

- Ten sam, sir! Widziałem go wtedy, jak szedł razem z panem Nicholasem. Stałem oddalony od nich o jakie pięćdziesiąt jardów. Było to około południa, niedaleko bramy.

- Mówi pan, że leży w rowie? - spytałem. - Idziemy tam. Niech pan o niczym nie wspomina służbie.

Chwyciłem kapelusz i pospieszyłem za leśniczym przez park. Middle Spinney nie odpowiadał wyglądem swej nazwie. Był to raczej las, a nie zagajnik, rozciągający się na przestrzeni około jednego akra, pełen starych drzew. Przez jego środek przebiegała dolina, pośród której płynął wąski strumień z przerzuconym przezeń drewnianym wiejskim mostkiem. W miejscu, gdzie drzewa były rzadsze, znajdowała się grupa zarośli. Pies Graysona węszył po ziemi niespokojnie, a gdy doszliśmy do gęstwiny, wyrwał się nagle do przodu.

- Tak jak mówiłem, sir... Tu go znalazł - stwierdził Grayson. - Węszył tak jak teraz, nagle rzucił się z nosem przy ziemi w kierunku tego rowu. Odwracam się i patrzę... Nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. Nagle zobaczyłem nogę! Wystawała spod tego... - Proszę tędy, sir.

Zeszliśmy ze ścieżki w gmatwaninę zarośli, gdzie biegł pomiędzy drzewami głęboki rów. Miejsce, w którym rów okrążał grupę uschłych krzaków, zawalone było stosem gnijących worków i innych odpadków.

- To tam, sir! - wyszeptał Grayson. - Wystawał tu kawałek ciemniejszego sukna, chwyciłem je i... Ale on niezbyt przyjemnie wygląda, sir!

MinęLiśmy zakole i rzuciłem okiem na śmieci. Nie musiałem specjalnie szukać i przyglądać się temu, co znalazłem. To był Dengo!

Wyprostowałem się w milczeniu. Zastanawiałem się, co mam robić. Lecz Grayson wiedział doskonale.

- To robota dla policji, panie Camberwell - rzekł. - Powinniśmy zatelefonować do Havering i wezwać ich, aby niezwłocznie przybyli. Nie powinien go nikt ruszać do czasu przybycia policji... Ja zostanę i będę pilnował, a pan wróci do domu i zatelefonuje do inspektora w Havering. Przyjadą zaraz po zawiadomieniu. A... a czy pan widział już kiedy tego człowieka?

Nie mogłem ukrywać, i tak wszystko wyszłoby na jaw.

- Tak - odparłem. - To człowiek, który mniej więcej przed dwoma tygodniami chciał się widzieć z panem Nicholasem.

Aha! - wykrzyknął. - Teraz rozumiem, sir! To ten, co szedł przez park z panem Nicholasem. Jak się tu dostał? Policja to wykryje. Niech pan idzie telefonować, panie Camberwell.

Zostawiłem Graysona na straży i poszedłem w kierunku domu. Podejrzane zachowanie mego chlebodawcy, strach, wątpliwości, wszystko to przemykało mi przez głowę. Co znaczył ten trup w Middle Spinney? Jak się tam znalazł? Czy ten człowiek zmarł śmiercią naturalną? A może to morderstwo? Jeśli został zamordowany, to kim jest morderca? Na te pytania na razie nie próbowałem nawet szukać odpowiedzi.

Wchodząc do domu spotkałem Hoilera i panią Hands. Musiałem wyglądać dość szczególnie, skoro lokaj ujrzawszy mnie, spytał podchodząc:

- Stało się coś, sir? Może pan?...

Potrząsnąłem głową.

- Ze mną, Hoiler, wszystko w porządku. Ale wydarzyło się coś poważnego. Pani Hands, czy pamięta pani tego człowieka, który dwa tygodnie temu przyjechał do pana Nicholasa? Nazywał siebie Dengo. Grayson, leśniczy, znalazł jego zwłoki w Middle Spinney. Właśnie go rozpoznałem. Idę zatelefonować po policję.

Powiedziawszy to obróciłem się, nie czekając na odpowiedź. Gdy kończyłem rozmowę telefoniczną, dostrzegłem z boku Hoilera.

- Czy zna pan przyczynę śmierci, sir? - spytał. - Byłem wtedy cały dzień poza domem i nie widziałem tego Dengo. Pani Hands mówiła mi, że to potężny, brutalny i silny, pewien siebie mężczyzna. Sądzę, że był bogaty. Żadnych śladów, poszlak, przypuszczeń, sir?

- Nie mogę panu nic powiedzieć, Hoiler - odparłem. - Nie przyglądałem się ciału. Spojrzałem tylko na twarz. Wracam tam teraz na spotkanie z policją, jeśli pan chce, to może pan iść ze mną.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl
  •