[ Pobierz całość w formacie PDF ]
VINCE FLYNN
Tytuł oryginału Act of Treason
dla Dane’a, Ingrid i Any
PODZIĘKOWANIA
Z wyjątkiem okresu gromadzenia informacji i podróży pisarz pędzi bardzo samotny żywot - zwłaszcza gdy ma przed sobą nieprzekraczalny termin. Co roku moja żona Łysa znosi to przez długie godziny, ale nawet gdy przebywam w domu, często jestem nieobecny myślami, próbując wyobrazić sobie, jak Mitch Rapp skręca komuś kark. Na szczęście ożeniłem się z kobietą wzbudzającą nabożną cześć.
Mojej redaktorce Emily Bestler i mojemu agentowi Sloanowi Harrisowi raz jeszcze dziękuję za cierpliwość i mądre rady. Alanowi Rautbortowi z ICM dziękuję za doping do napisania pierwszego szkicu. Dziękuję też Davidowi Brownowi, który jest nie tylko wspaniałym facetem, ale również fantastycznym dziennikarzem. Jamie Kimmes, mój nowy asystent, był mi w tym roku niezwykle pomocny. Dziękuję ci za ciężką pracę. Dziękuję też całemu zespołowi wydawnictwa Simon&Schuster, a szczególnie Jackowi Romanosowi, Carolyn Reidy, Judith Curr, Louise Burkę, Sarah Branham, Jodi Lipper i Alyson Mazzarelli. Specjalne podziękowania produkcji za to, że podźwignęła ciężar mojego szalonego harmonogramu prac.
Doktor Jodi Bakkegard, najlepszej kręgarce w Twin Cities, dziękuję za utrzymanie mnie do końca w dobrej kondycji. Dave’owi Woodfillowi i całej załodze Apple Storę w Edina dziękuję za rozwiązanie wszystkich problemów technicznych. Danowi Marso za jego dowcip i cierpliwość przy projektowaniu mojej nowej strony internetowej thethirdoption.net i Chadowi Harrisowi za ogromną pracę, jaką przy niej wykonał. Tomowi Aslesenowi dziękuję za przyjaźń i pomoc w rozwiązaniu kilku technicznych problemów.
Składam też podziękowania Alowi Homerowi, emerytowanemu żołnierzowi Marynarki Wojennej SEAL i doskonałemu instruktorowi od broni palnej.
Blake’u Gottesman, dziękuję ci za to, że zawsze wspierałeś mnie dobrym nastrojem. Jestem pewien, że będzie mi ciebie bardzo brakowało. Dziękuję Robowi Richerowi, dobremu i niezwykle bystremu przyjacielowi, i Mary Matalin za rzetelność, klasę i mądrość. Paulowi Evancoe i FNH zaś za nowy, niezwykle skuteczny pistolet FN 5.7. Pułkownikowi Kevinowi M. McDonnellowi, starszemu sierżantowi Parry’emu L. Baerowi i Combined Joint Special Operations Task Force - Półwysep Arabski dziękuję za to, że miałem zaszczyt współpracować z nimi, czego nigdy nie zapomnę. Dziękuję też wszystkim, którzy mi pomogli. Wasze zaangażowanie i poświęcenie będę wspominał każdego dnia.
WSTĘP
WASZYNGTON
Październik
Kolumna pojazdów dudniła po wybrukowanej ulicy. Pierwsze jechały trzy motocykle, za nimi oddział policji dystryktu Columbia, dwa sedany Secret Service, potem dwie identyczne limuzyny, a za nimi furgonetki i następne sedany. Był to imponujący widok, zwłaszcza gdy człowiek uświadomił sobie, że to ochrona dwóch mężczyzn, którzy wygrali nominację do Białego Domu. Na początku tygodnia grupa fanatycznych terrorystów ogłosiła zamiar zakłócenia elekcji i Secret Service nie miała wyboru, musiała te pogróżki potraktować poważnie.
Mark Ross siedział na tylnym siedzeniu drugiej limuzyny i masował czoło. Monstrualny ból głowy wolno wędrował od podstawy jego czaszki ku górze. Próbował nie słuchać nieustannego trajkotania siedzącego obok mężczyzny, zastanawiając się przy tym, jak, u diabła, wpakował się w to całe zamieszanie. Lepiej by zrobił, zostając w Senacie, gdzie miał realną władzę. Ale właśnie ta władza zaprowadziła go tutaj. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Jego związek się rozpadł. Co do tego nie było wątpliwości. Aranżowane małżeństwa zawsze kończą się w ten sposób. Każde z nich miało mocne i słabe strony, ale przeważnie się nie dopełniali. Wielu specjalistów tłumaczyło im, że mogą się doskonale uzupełniać, ale wszystko wyglądało pięknie na papierze. Prawdziwe małżeństwo zawiera się w niebie. Gdyby zadali sobie trud przeczytania jakiejś greckiej tragedii, myślał, wiedzieliby, że bogowie bywają okrutni. Szczególnie gdy człowiek popełnia grzech pychy.
Ross oczywiście od początku wiedział wszystko o Joshu Alexandrze. Alexander, wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej, był gubernatorem Georgii. Kierujący partią biali starcy wbili sobie do głowy, że liberał z północnego wschodu nie ma szans na wybór. Jedyną gwarancją zwycięstwa był dla nich gubernator z Południa, który wierzył w Jezusa Chrystusa. Tym sposobem chcieli zdobyć głosy wyznawców Biblii i pozyskać wystarczającą liczbę stanów o zapatrywaniach radykalnych. Alexander nadawał się do tego znakomicie. Przystojny, bystry i wytworny, a rodzina jego żony miała więcej forsy niż większość krajów Trzeciego Świata. Jego jedyną wadą był tylko stosunkowo młody wiek. Mając czterdzieści pięć lat, był jeszcze zielony i zdecydowanie słaby w sprawach międzynarodowych. Wczesne sondaże sugerowały, że ludzie nie są pewni, czy będzie wystarczająco silnym przywódcą, by podjąć walkę z terroryzmem. Tutaj więc do gry włączył się Mark Ross, trzykrotny senator z Connecticut i nowy dyrektor National Intelligence. Miał opinię jednego z najbardziej drapieżnych demokratów w Waszyngtonie.
W normalnych wyborach powszechnych dwaj kandydaci nigdy nie kończyli jako współkandydaci. Ale te potoczyły się w ten sposób, gdy obecnie urzędujący prezydent oznajmił, że nie będzie się ubiegać o drugą kadencję ze względu na chorobę Parkinsona. Na rok przed wyborami partia znalazła się więc w krytycznej sytuacji. Po dokonaniu wstępnej selekcji stwierdziła, że jedynym jej realnym kandydatem może być wiceprezydent Sherman Baxter III. Ale wszyscy, łącznie z prezydentem, zgodzili się, że jego elekcja może się okazać katastrofą. Baxter był chyba najmniej aktywnym wiceprezydentem w historii republiki i już to wiele mówiło. Przewidywany wskaźnik głosów w jego rodzinnym stanie Kalifornia kształtował się poniżej trzydziestu procent. Wiele rzeczy można ignorować, ale nie taki wynik. Partyjna starszyzna odsunęła więc go i oznajmiła, że to koniec jego kariery. Po zapoznaniu się ze swymi brakami i wpadkami z ostatnich trzech lat Baxter nie podjął walki.
Tymczasem Ross gorączkowo działał za kulisami. Miał dobre koneksje na Wall Street, cieszył się dużym szacunkiem w swoim starym klubie w Senacie Stanów Zjednoczonych i był na tyle sprytny, żeby wiedzieć, że nie należy za wcześnie zgłaszać swojego udziału w wyborach. Zaczekał na New Hampshire, gdzie Alexander miał wypłynąć jako wyraźny faworyt. Wtedy zaczął zarzucać sieć, propagując pomysł, że młody gubernator będzie potrzebował zastępcy mającego pewne pojęcie o bezpieczeństwie narodowym, i wysłał swoich ludzi, żeby lobbowali na jego rzecz. Osobiście podjął wystawną kolacją bogate grube ryby partyjne i ostrożnie zabiegał o względy przystojnego, młodego gubernatora z Georgii.
Wszystko układało się dokładnie tak, jak Ross zaplanował. Kiedy pojawił się na scenie podczas ogólnokrajowej konwencji, sala eksplodowała entuzjazmem. Z miejsca uzyskał osiem punktów przewagi. Było to trzy miesiące temu. Szczyt. Apogeum kampanii. Od tamtej pory krwawią jak zarzynana świnia. Na dwa tygodnie przed dniem wyborów przegrywał z przeciwnikami o trzy punkty i zaczął odczuwać presję. Jego ankieterzy sygnalizowali ten sam problem. Wyborcy postrzegali ich jako gorszych specjalistów w zakresie bezpieczeństwa narodowego od ich przeciwników. W tym momencie Ross powinien interweniować i podjąć działania, ale skąd mógł wiedzieć, że prezydent zostawi ich na lodzie.
Opuścił ich w potrzebie. Tak, popierał ich, ale co, u diabła, mógł jeszcze zrobić? Popierać republikanów? Kampania na ich rzecz była założeniem, częścią ich planu. Mógł im pomóc w pozyskaniu miliona dolarów i przyczynić się do zwycięstwa za pośrednictwem telewizji. Mógł stanąć za swoim wzbudzającym szacunek pulpitem i oznajmić, że ufa młodemu kandydatowi i jego doświadczonemu zastępcy. Ale zdobył się tylko na milczenie i oziębłość.
Prasa doniosła, że choroba do tego stopnia zrujnowała zdrowie prezydenta, że po prostu nie starcza mu energii na kampanię wyborczą. Spełnia tylko swój obowiązek wobec urzędu i narodu amerykańskiego. Ross kilka dni czekał na wyjaśnienia, aż w końcu zdał sobie sprawę z sytuacji. Z dwóch wiarygodnych źródeł dowiedział się, że prezydent miał prawdziwy problem z mandatem. Był urażony, że nikt z nim nie skonsultował, kogo Alexander powinien mianować wiceprezydentem. Poza tym dał jasno do zrozumienia, że Ross to zły wybór.
To najbardziej ubodło Rossa, ale odpisał im jak zadumany, rozgoryczony starzec będący u kresu podróży. Zgodnie ze swoją zasadą, żeby nigdy nie tracić fasonu, zdwoił wysiłki i działał stanowczo. Tego ranka jednak poczuł strach. Pozostały tylko dwa tygodnie, choć nawet w tak krótkim czasie można było jeszcze zdobyć głosy. Potrzebowali tylko prawdziwego październikowego cudu, żeby wybił się na szczyt, a potem, w dniu inauguracji, z dumą rzuci to prezydentowi prosto w twarz.
Sznur pojazdów zwolnił, a samochody zaczęły zmieniać szyk. Ross spojrzał przez przyciemnioną kuloodporną szybę na przedstawicieli mediów zgromadzonych przed rezydencją. Ciężka żelazna brama się otworzyła i dwie limuzyny wjechały na wąski okrężny podjazd. Dumbarton Oaks było dwudziestodwuakrową posiadłością położoną w Georgetown. W 1944 roku odbyła się tu konferencja założycielska Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ross wpadł na pomysł zorganizowania tu panelu poświęconego bezpieczeństwu narodowemu i sprowadzenia najtęższych umysłów w celu przedyskutowania związanych z tym problemów. Mieli do dyspozycji szefa Połączonych Sztabów, dwóch byłych sekretarzy stanu, byłego sekretarza obrony, wielu emerytowanych dyrektorów CIA, kilku mniej znanych generałów, ekspertów od spraw Bliskiego Wschodu i duchownych muzułmańskich z całego świata.
Po trzygodzinnej dyskusji mieli się przenieść do siedziby wiceprezydenta w Naval Observatory. Byli tam wszyscy ważni ambasadorowie i Ross oraz Alexander mogli przedstawić im wizję bezpieczeństwa, pokoju i rozwoju koniunktury w dwudziestym pierwszym wieku. Później chcieli się stąd przenieść do Białego Domu, ale spotkali się z odmową. Całe te wybory, do diabła, cała jego kariera polityczna mogła tego popołudnia runąć w gruzy. Gdyby wierzył w Boga, zapewne by się teraz modlił, ale nie wierzył, więc zamiast tego przeklinał prezydenta.
Limuzyna zatrzymała się i Ross po raz pierwszy od pięciu minut spojrzał na ględzącego szefa swej kampanii wyborczej.
- Stu - rzekł, poprawiając krawat - zamknij się. Przez ciebie pęka mi głowa. - I wysiadł z limuzyny.
Jedną ręką zapiął marynarkę, drugą machnął do reporterów i fotografów. Do pojawiających się przed jego twarzą i znikających po chwili mikrofonów i kamer wygłosił komentarz na temat pięknego dnia. Obejrzał się, by spojrzeć na wyłaniające się z drugiej limuzyny opalone długie nogi Jillian Rautbort Alexander.
Prasa ją uwielbiała. Nazywała „amerykańską Dianą”. Jej popularność sięgała zapewne siedemnastu procent, czyli o wiele wyżej od wyniku któregokolwiek z kandydatów. Była oszałamiająco piękna. Miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, opadające na ramiona blond włosy i ciało, za które można by umrzeć. Dorastała w najwyższych sferach. Ukończyła szkołę w Szwajcarii, a później Brown, gdzie uczęszczał też jej ojciec. Majątek rodzinny ulokowali w licznych nieruchomościach. Głównie obłowili się w Nowym Jorku i na Florydzie. Mieli domy w Paryżu, na Manhattanie i w Palm Springs. Trzydziestosześcioletnia Jillian należała do tych nielicznych kobiet, które pięknieją z wiekiem. Bez mrugnięcia okiem i bez cienia uśmiechu wciągała na swoją orbitę mężczyzn. Była cudowna, miała klasę i równocześnie budziła pożądanie. Ross już kilka razy usiłował się do niej zbliżyć. Z pewnością nie była zakonnicą, tego był pewien, ale nigdy nie dała mu okazji poznać siebie lepiej.
Josh Alexander przyłączył się do żony i znowu błysnęły flesze. Był wysoki, o czarnych włosach i opaleniźnie zagorzałego gracza w golfa. Był też wytworny na sposób telewizyjnego ewangelisty z Południa. Jego garnitury zawsze były bardziej połyskliwe niż innych, włosy były trochę dłuższe i nieskazitelnie ułożone, a zęby o ton bielsze. Oczywiście jego wygląd był obliczony na pozyskanie głosów chrześcijan z Południa i liczba jego zwolenników świadczyła o tym, że plan zadziałał. W istocie nawet za dobrze.
Teraz główny problem dotyczył podstaw. Wielu wyborców czuło się zdradzonych i zagroziło, że w dniu wyborów zostaną w domu.
Ross obserwował, jak kandydat na prezydenta i jego żona pozują przed kamerami. Uśmiechali się w ten sam wymuszony sposób, którego Ross tak nienawidził. Mimo to też uśmiechał się sztucznie, udając zachwyt doskonałym pięknem tej superpary. Żona Rossa wróciła do Connecticut, gdzie pozostawała przy łóżku córki, która właśnie miała urodzić im pierwszego wnuka. No i dobrze. Kampania wyborcza ją męczyła. Nie było niczego zabawnego w nieustannym przebywaniu w cieniu kobiety młodszej o dwadzieścia lat.
Alexander w końcu zostawił żonę i podszedł do Rossa. Wyciągnął prawą rękę i lewą klepnął go w ramię.
- Jak się pan dzisiaj czuje, panie wiceprezydencie?
- Dobrze, panie prezydencie. - Ross starał się zachować uśmiech na twarzy.
Zwracanie się do siebie per prezydent i wiceprezydent było pomysłem Alexandra. Krótko po konwencji, gdy obaj mieli po osiem punktów przewagi, było to nawet zabawne, ale teraz wydawało się głupie i dziecinne. Ross był pewny, że mają jeszcze szansę. Nie sądził jednak, żeby samo pozytywne myślenie wyniosło ich na szczyt. Pięć kluczowych stanów nadal było w ich zasięgu. Jeżeli nie zagłuszą negatywnych opinii i do poniedziałku rano nie uda im się pozyskać nowych głosów, sprawy mogą przybrać naprawdę paskudny obrót. Ross wiedział, że muszą obrócić te opinie przeciwko swoim oponentom. Nie zdecydowali jeszcze tylko, czy zaczną w tym, czy w przyszłym tygodniu. Będzie to ostra walka do samego końca.
Cztery przecznice dalej Gavrilo Gazich zapłacił za espresso gotówką i opuścił daszek czerwonej baseballówki z napisem „Washington Nationals” na oczy, aby kamery ochrony zamontowane nad kasą nie zauważyły jego twarzy. Nosił też w tym celu ciemne okulary. W Georgetown był słoneczny jesienny poranek, co bardzo odpowiadało zabójcy.
Gazich wolał pracować w Afryce. Tam wyrobił sobie nazwisko po latach treningu w pustoszonej przez wojnę ojczystej Bośni. Skorumpowani politycy i generałowie uczynili z tego subkontynentu nadzwyczaj bogate w cele środowisko. Rządy wielu państw i instytucje pomocy humanitarnej pakowały w ten zubożały region miliardy dolarów pod warunkiem zaprzestania rzezi. Korupcja zapoczątkowana u szczytów władzy sięgała najuboższych wiosek. Z każdego dolara pomocy do potrzebujących trafiało zaledwie dziesięć centów.
Ludzie stojący na górze - szefowie skłóconych partii, przywódcy plemienni, gangsterzy, dowódcy wojskowi i zwykli bandyci - walczyli na własny rachunek, nie przywiązując zbyt wielkiej wagi, jeżeli w ogóle jakąkolwiek, do życia zwykłych cywilów. W ciągu roku zmarło pół miliona ludzi, w następnym - milion. Skala tej rzezi po prostu nie mieściła się w głowie. Nie istniał szacunek dla ludzkiego życia. Szalało bezprawie. Wojna domowa w Jugosławii zmieniła się w potyczki przypominające porachunki miejskich gangów.
W oblężonym Sarajewie Gazich był świadkiem potwornych rzeczy, ale nic nie mogło się równać z cierpieniami pustoszonego przez wojnę kontynentu afrykańskiego. Postanowił to wykorzystać. Chaos, korupcja, okrucieństwo i bezprawie tworzyły dla niego doskonały teren działania. Afrykańscy bogowie wojny nieustannie szukali okazji do wzbogacenia się i rozszerzali obszar grabieży. Przestrzegali zasad rynku: jeżeli się nie rozwijasz, wypadasz z gry. Największy kłopot Gazicha polegał na utrzymywaniu wszystkich graczy i ich stale zmieniających się sojuszników w ryzach.
W tym zakresie kierował się prostą zasadą: praca tylko dla nąjokrutniejszych i żadnych spotkań twarzą w twarz na ich podwórku. Jeżeli chcieli go wynająć, musieli kogoś wysłać do Aten albo Stambułu. Czasem wyjeżdżał też do Kairu, ale od upadku wież w Nowym Jorku nie czuł się już bezpieczny w stolicy Egiptu. Tamtejszy prezydent był zbyt bliskim sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i jego służba bezpieczeństwa była zbyt skuteczna i brutalna, żeby tak ryzykować.
Od ponad dziesięciu lat jego domem był Cypr. Tu znajdował spokój w przerwach między kontraktami. Odwiedzając ogarnięte wojnami państwa, udawał reportera albo inżyniera kompanii naftowej, a nawet od czasu do czasu pozował na najemnika. Najczęściej jednak był przedstawicielem międzynarodowych humanitarnych pomocy. Prowadził w Limassol małą firmę Aid Logistics Inc, specjalizującą się w zwalczaniu biurokracji w nękanej wojną Afryce. Swoją pracą zdobył nawet uznanie Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Interes nie przynosił dużego zysku, ale - co ważniejsze - uzasadniał jego pobyt na Cyprze, ułatwiał nawiązywanie kontaktów i śledzenie zmian w obsadzie głównych ról w tej subkontynentalnej sadze.
Teraz tutaj, w Ameryce, był po prostu zwykłym turystą. Greckim turystą. W żyłach członków jego rodziny płynęło kilka kropli greckiej krwi albo przynajmniej zdrowa porcja krwi macedońskiej. Dużo podróżował po Grecji i znał dość dobrze język, zwłaszcza że stał się on też urzędowym językiem na Cyprze. Urzędnik celny na lotnisku JFK z uśmiechem machnął na niego, żeby przechodził, co potwierdzało przekonanie Gazicha, że Grecy są lubiani przez wszystkich z wyjątkiem Turków.
Przy wykonywaniu każdego zadania Gazich przestrzegał zasad bezpieczeństwa, ale to zadanie wymagało większej ostrożności, gdyż działał w Ameryce, kraju o podwyższonej czujności na ataki terrorystyczne. Kontrole graniczne i systemy komputerowe znacznie utrudniały podróż pod przybranym nazwiskiem. W Afryce rzadko się martwił, że złapie go jakaś kamera. Tu, w Waszyngtonie, widział je wszędzie.
Była to szybka robota, co niezbyt dobrze wpływało na nerwy. Miał godzinę na przyjęcie jej lub odrzucenie, choć nie wiedział nawet, na czym ma polegać. Powiedziano mu tylko, że ma przylecieć do Ameryki, uderzenie nastąpi w najbliższą sobotę, a potem otrzyma dwa miliony dolarów. Było to dwa razy tyle, ile otrzymał za najlepszy kontrakt, więc początkowo myślał, że to pułapka. Po analizie odrzucił jednak taką możliwość. Nie zrobił niczego, czym mógłby się narazić Amerykanom. Nie widział powodu, dla którego ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, by złapać człowieka działającego na afrykańskich polach śmierci.
Gazich przeważnie uśmiercał swoje cele na dwa sposoby. Albo strzelał w głowę z bezpiecznej odległości, albo wysadzał w powietrze w silnej eksplozji. O metodzie decydowała łatwość wykonania. Dorastając na wsi pod Sarajewem, Gazich wraz ze swoimi starszymi braćmi dużo polował. W wieku dziesięciu lat byli już więc strzelcami wyborowymi. Gdy skończył szesnaście lat, ojciec wysłał go z trzema starszymi braćmi, aby dołączyli do oblegających Sarajewo sił Serbów bośniackich. Wtedy to Gazich po raz pierwszy wziął na celownik człowieka. Stwierdził, że polowanie na ludzi jest wyzwaniem mniejszym, ale bardziej ekscytującym.
Dzisiejsze zabójstwo miało być najbardziej elektryzującym w jego karierze. Żałował tylko, że nie miał więcej czasu na zaplanowanie uderzenia. Zabicie człowieka jednym strzałem z odległości ponad półtora kilometra było dla niego największym wyzwaniem. Zlikwidowanie celu za pośrednictwem zdalnie odpalanej bomby trwało sekundę, ale również wywoływało dreszcz podniety. Dziś też to przeżyje. Po prostu miał za mało czasu, aby przygotować się do strzału.
W poniedziałek otrzymał dane o celu i trasie przejazdu. Tego samego dnia podał im listę potrzebnych rzeczy. Nigdy nie rozmawiał ze zleceniodawcami bezpośrednio. Nie miał więc pojęcia, kim byli, chociaż się domyślał. Byli muzułmanami, to pewne. Terrorystami, którzy zapowiedzieli zakłócenie amerykańskich wyborów. Gazicha nie obchodzili muzułmanie, tylko pieniądze, a myśl o ataku na Amerykanów była ekscytująca. Amerykanie mieszali się w sprawy jego kraju. Będzie to akt sprawiedliwości - rewanż za przysługę.
Ci terroryści byli sprytni. Wysłanie własnych ludzi do Ameryki oznaczało spore problemy. Wynajęcie wolnego strzelca było prostsze, nawet przy dwóch milionach honorarium - prawdopodobnie wyszkolenie, wyposażenie i transport oddziału operacyjnego kosztowałoby znacznie więcej. Teraz musieli tylko przemycić do Ameryki dwieście trzydzieści kilogramów materiałów wybuchowych i detonatory, o które prosił, co nie było łatwym zadaniem. Miały na niego czekać w magazynie w Rockville. A był to materiał najwyższej jakości - rosyjski wojskowy plastik. Nie jakieś rozłażące się niestabilne gówno, którego od czasu do czasu musiał używać w Afryce. Zapalniki, główny kord i zdalny detonator również stanowiły najlepszy towar, jaki Rosjanie mieli do zaoferowania.
Gazich próbował za dużo nie myśleć o skutkach eksplozji furgonetki. W Afryce rzadko się o tym myśli. Tam wszyscy chcieli zabić wszystkich. Kolejne ciało na stosie trupów nie miało żadnego znaczenia. Ale tu miało. Waszyngton był wielką sceną szpiegostwa i dyplomacji, a nie jakąś pełną komarów zaplutą dziurą w Trzecim Świecie. To było jak polowanie na słonia, a Gazich tropił prawdziwą bestię. Zabicie takiego olbrzyma z bezpiecznej odległości jednym strzałem z karabinu nie było trudne. Prawdziwym wyczynem było zbliżenie się do niego, pokonanie na brzuchu setek metrów i zakradnięcie się do stada. To wymagało dużego doświadczenia, odwagi i odrobiny szaleństwa. Strzał sam w sobie był już wtedy względnie łatwy. Prawdziwe niebezpieczeństwo polegało na możliwości stratowania przez którąś z olbrzymich szarych bestii, gdy stado zacznie paniczną ucieczkę.
Gazich opuścił Starbucksa z kubkiem espresso w ręce i gazetą pod pachą. Do tej pory najtrudniejszą częścią zadania było znalezienie parkingu. Dwa miliony dolarów za znalezienie parkingu... - Gazich zaśmiał się w duchu i rozejrzał po ulicy. Był pewien, że jego atak na amerykański system polityczny doprowadzi do gwałtownej reakcji, ale postanowił martwić się o to później. Teraz musiał podkraść się do stada i mieć nadzieję, że nie zostanie stratowany.
Agentka specjalna Maria Rivera stała blisko drzwi i patrzyła na duży pokój konferencyjny. W wieku trzydziestu pięciu lat utrzymywała figurę dzięki ćwiczeniu sztuk walki na tygodniowych obozach szkoleniowych. Karate spalało mnóstwo kalorii i Rivera pracowała nad ruchami, jakby to była jej religia. Kampania wyborcza przerwała jej ćwiczenia, ale pozostali agenci wiedzieli, że ma czarny pas drugiego stopnia. Miewali z nią sparingi i zaczynała się już trochę nudzić. Chociaż unikała wagi jak ognia, czuła, że przybrała już parę kilogramów. Jeszcze tylko dwa tygodnie, obiecywała sobie, a potem ulży sobie w Arizonie. Będzie spać, jeść i ćwiczyć. Kopnie jakiegoś osła na sali. Zapłaci swojemu staremu dojo za lekcje i pokaże mu, kto tu teraz rządzi. Może nawet trafi na jakiegoś prawdziwego mężczyznę. Kogoś wolnego i nie rozglądającego się za czymś poważnym. Chłopak, pomyślała, byłoby miło. Nawet nie próbowała wyobrazić sobie, jak długo by to trwało.
Jej chłopcy siedzieli u szczytu stołu w kształcie litery U. Operatorów kamer wpuszczono do środka na pierwsze piętnaście minut spotkania, a potem wyproszono. Szef kampanii wyborczej Alexandra uważał, że dzięki temu będą wyglądali bardziej wiarygodnie. Jeżeli chcesz sprawiać wrażenie, że myślisz poważnie o bezpieczeństwie narodowym, musisz usunąć prasę i przynajmniej wyglądać, jakbyś rozmawiał o ważnych tajemnicach państwowych.
Rivera była twarda jak inni, ale nawet ona była już zmęczona. To była piekielna kampania. Każdy dzień to nowe miasto, a w każdym mieście pokój w hotelu, o którym wolałaby zapomnieć, nijakie hotelowe żarcie i małe hotelowe centrum fitness. Co rano budził ją któryś z jej kolegów agentów, informując, która godzina, a także przypominając, gdzie jest i jakie ma zadanie. Czasem odwiedzali aż cztery stany dziennie. A ona ze swoimi ludźmi musiała być czujna od świtu do północy.
Te prezydenckie wybory były logistycznym koszmarem. Politycy i ich zespoły pracowali ciężko, ale oni mieli jeszcze gorzej, ich zadaniem było bez przerwy stać na posterunku i strzec ich. Rivera była agentką specjalną FBI i z ramienia Secret Service chroniła kandydata na prezydenta Josha Alexandra. Służyła w Secret Service już trzynaście lat. Pracowała w terenowych oddziałach w Los Angeles, Miami i Nowym Jorku. Ochraniała także dwóch prezydentów i awansowała szybciej od innych agentów swojej klasy. Dawno temu była mężatką, ale dzięki Bogu szybko się rozwiodła. Od tamtej pory minęło już dziesięć lat. Była to łatwa decyzja dla Rivery. Jej mąż był prokuratorem federalnym na Manhattanie. Poznali się na spotkaniu kryminalnej grupy operacyjnej i od razu zrobił na niej wrażenie. Gdy teraz o tym myślała, to stwierdzała, że powinna wiedzieć, iż małżeństwo z adwokatem to błąd. Po czterech miesiącach wpadła pewnego wczesnego popołudnia bez zapowiedzi do jego biura i przyłapała go na zdradzie. Pieprzył się na kanapie z detektyw z NYPD. Rivera bez skrupułów wyrzuciła go z domu i wieczorem wniosła o rozwód.
Maria Rivera była Amerykanką w drugim pokoleniu, ale mówiła płynnie po hiszpańsku dzięki babci, która codziennie modliła się za ocalenie jej małżeństwa. Babcia Rivera była więc załamana, gdy Maria rozwiodła się z kochliwym absolwentem Harvardu. Był dobrym katolikiem i czarującym mężczyzną. Rivera nie miała serca powiedzieć babci, że ten członek Ivy League był zwykłym kurwiarzem.
Uwolniona od małżeńskich więzów, Rivera brała każde trudne zadanie, jakie jej przydzielono w Secret Service. Przez wiele lat głównie zajmowała się fałszerstwami i oszustwami przy wykorzystaniu kart kredytowych, a w przerwach szkoliła się na członka prezydenckiej ochrony. Przed rokiem mianowano ją asystentką agenta specjalnego ochraniającego prezydenta Hayesa. Kiedy po New Hampshire Alexander został liderem rankingów, szefowie wezwali ją do kwatery głównej i polecili, by się pakowała. Została włączona do jego ochrony i usłyszała ostrzeżenie, żeby niczego nie spaprała. Tak znalazła się na krótkiej liście członków ochrony przyszłego prezydenta.
Kierowanie zespołem chroniącym prezydenta było marzeniem każdego agenta, a także członków Secret Service. Gdyby Rivera utrzymała się na obecnym stanowisku, byłaby pierwszą kobietą mającą szanse na taki awans. W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy rzadko o tym myślała. Przez większość tego czasu tempo kampanii było do przyjęcia. Na początku nie było dużo pracy przy Alexandrze. Miał wysokie notowania. Był świeżą twarzą i nowym ulubieńcem w świecie polityki. Płynął na tej fali do sierpniowej konwencji Partii Demokratycznej, gdzie odniósł przygniatające zwycięstwo nad innymi delegatami.
Potem wszystko diabli wzięli. Rivera spodziewała się nasilenia tempa, gdy dociągnęli do listopadowych wyborów, ale reguły kampanii zaskoczyły nawet ją. Przeciwnicy Alexandra wytoczyli najcięższe działa, oskarżając młodego gubernatora o snucie pięknych opowieści i dawanie niemożliwych do zrealizowania obietnic. Wytykano mu młody wiek i brak doświadczenia, a także podawano w wątpliwość jego uczciwość. Tymczasem nadszedł Labor Day i pięciopunktowa przewaga wyparowała.
Odpowiedź obozu Alexandra polegała na wylaniu szefa kampanii i zdwojeniu wysiłków. Pierwsze dwa tygodnie września spędzili w pociągach, drugie dwa - w autobusach. Objechali cały kraj, odwiedzając każdy uznawany za przychylny im stan. Przygotowano harmonogram, potem go anulowano i ułożono nowy. Zespoły wyprzedzające znalazły się w tarapatach, gdyż kampania niemal co godzinę zmieniała kierunki. Była to absolutna logistyczna klęska, ale Rivera stała przy sterze i dostosowywała kurs do tego schizofrenicznego harmonogramu. Teraz, po dwóch tygodniach, w końcu zaczęła dostrzegać światełko w tunelu.
- Rivera - usłyszała niecierpliwy szept.
Maria Rivera cofnęła się od drzwi i stanęła oko w oko ze Stuartem Garretem. Jak większość osób odpowiedzialnych za przestrzeganie prawa, Rivera szybko rozszyfrowywała ludzi. Gdy wyznaczano ją do czyjejś ochrony, uważała, aby jej osobiste odczucia i opinie nie wpływały na jej pracę. Josh Alexander na przykład był całkiem miłym facetem. Miał nienaganne maniery, czasem był nawet powściągliwy, ale zasadniczo doceniał i szanował pracę jej i jej kolegów. Mark Ross zaś był arogancki i protekcjonalny. Rivera go nie lubiła, ale nie zdradzała się z tym. Natomiast Garret wystawiał jej profesjonalizm na ciężką próbę. Był zapewne największym dupkiem, jakiego znała.
Stała teraz przed tym irytującym Kalifornijczykiem kierującym całym spektaklem.
- Tak, Stu.
- Mamy piętnastominutowe opóźnienie.
Rivera skinęła głową. Opóźnienie mieli politycy, nie Secret Service. Rivera i jej ludzie nie prowadzili tego pociągu. Nie odpowiadali za utrzymanie dyscypliny czasowej. Odpowiadali za utrzymanie kandydatów i ich rodzin przy życiu.
- Jak tylko skończą, chcę mieć ich wszystkich w autach - kontynuował Garret. - Muszę mieć chwilę na rozmowę z Joshem i Markiem na osobności, więc wepchnij Jillian do drugiej limuzyny. Z wiceprezydentem spotka się tylko podczas ceremonii powitania. Potem chce wrócić do hotelu, aby poddać się jakiejś pieprzonej odnowie biologicznej czy coś takiego.
- W porządku - odparła Rivera, ignorując cuchnący oddech Garreta.
Spędziła dziewięć miesięcy z kandydatem na prezydenta i jego żoną, ale do tej pory nie zamieniła z Jillian więcej niż dwa zdania. Była bardzo powściągliwa, bardzo atrakcyjna i bardzo zdystansowana. Ściągnięcie jej tu dzisiaj było pomysłem Garreta. „Słodkie oczy”, tak ją nazywał. Wskaźnik jej popularności był wyższy niż męża i kandydata na wiceprezydenta razem wziętych. Obecnie przebywała w salonie na pierwszym piętrze, gdzie miała spotkanie z grupą muzułmańskich kobiet. Rozmawiały o ich roli w walce z islamskim ekstremizmem.
- Chce, żeby towarzyszył jej ten wielki agent... - warknął Garret.
- Agent specjalny Cash?
- Nie mam pojęcia, jak brzmi jego pieprzone nazwisko. Chodzi o tego wielkiego faceta.
Niemal wszyscy agenci Rivery byli wielkimi facetami, ale domyśliła się, o którego może chodzić, i oznajmiła:
- Zajmę się tym.
- Dobrze, bądź gotowa zwinąć się w ciągu pięciu minut. - Garret odwrócił się i pomaszerował długim korytarzem.
Rivera patrzyła przez chwilę za nim. Już nieraz wyobrażała sobie, jak z wyskoku kopie go w głowę. Wśród członków zespołu pracującego przy kampanii krążyły pogłoski, że niezależnie od wyniku Garret i tak zostanie spławiony. W czasie poprzedniej kampanii krótko był szefem biura i otwarcie narzekał, że to było najgorsze pół roku w jego życiu. Podobno na jego czeku figurowała siedmiocyfrowa kwota za wyprowadzenie kampanii na prostą. Rivera często słyszała, jak mówił, że każdy, kto pracuje za rządową pensję, jest kretynem. To naturalnie pogłębiło sympatię agentów wyznaczonych do ochrony jego kandydatów.
Rivera ruszyła do drzwi frontowych. Miała na sobie granatowe spodnie i jasnoniebieską bluzkę. Nigdy nie nosiła spódnic lub sukienek, przynajmniej na służbie. Po prostu były niepraktyczne. Każdy agent ochrony wyposażony był w nowy FN 5.7 i dwa zapasowe magazynki. To był najlepszy pistolet, z jakiego kiedykolwiek strzelała. W magazynku miał dwadzieścia pocisków, jeden w komorze i nieco przypominał starego siga. Dodatkowo nosiła bezpieczne cyfrowe radio Motoroli, komórkę i palmtopa BlackBerry. Cały ten sprzęt trzeba było gdzieś schować, tak by nie deformował munduru.
Rivera otworzyła duże drzwi frontowe i wyszła na kamienny taras Dumbarton Mansion. Jej chód był pełen sprzeczności - powściągliwy, ale piękny, pełen gracji, ale i zdecydowania. Lśniące czarne włosy niemal zawsze związywała w koński ogon. Po przodkach odziedziczyła gładką cerę. Będąc na służbie, nakładała delikatny makijaż i robiła wszystko, żeby nie wyróżniać się wyglądem. Secret Service ciągle jeszcze było klubem mężczyzn. Męskim klubem wymagającym niezmiernie ciężkiej pracy. Do jej obowiązków należało to, żeby być widoczną. Żeby ludzie wiedzieli, że jest na miejscu i cały czas kontroluje sytuację. Ale pod żadnym względem nie mogła przyćmiewać tych, których chroniła.
Założyła przeciwsłoneczne okulary, zbadała wzrokiem teren z poziomu tarasu i spojrzała na zegarek. Był prawie kwadrans po dwunastej. Nie mogła dłużej czekać, musiała bezpiecznie zawieźć Alexandra i Rossa do Naval Observatory. Potem przejmie ich ochrona wiceprezydenta, a ona i jej zespół będą mieli kilka wolnych godzin przed odlotem do St. Louis.
Na drugim krańcu werandy zauważyła mężczyznę, z którym chciała porozmawiać, więc ruszyła w jego kierunku. Agenci podczas szkolenia często słyszeli, że zawsze muszą wyglądać elegancko. Ubrania mają być czyste i wyprasowane. Krawaty bez plam po keczupie, żadnych brudnych kołnierzyków. Obuwie dopasowane tak, żeby nadawało się do startu w olimpiadzie. Agenci stali na posterunkach wiele godzin - musieli się czuć komfortowo. Funkcja ważniejsza od formy. Instruktor z centrum w Beltsville w Marylandzie zwykle mówił agentkom, że jeśli nie przebiegną w swoich butach dwóch przecznic, nie powinny ich nosić. Ten sam instruktor zniechęcał je do noszenia spódnic: „Chcesz być znana jako agentka, która ocaliła życie prezydenta, powalając jednym ciosem zamachowca na ziemię, czy też chcesz być zapamiętana jako agentka, która walcząc z zabójcą, pokazała majtki?”
Rivera traktowała te uwagi poważnie. Dlatego nosiła czarne mokasyny na pięciocentymetrowym obcasie z gumową podeszwą. Wybrała lakierowaną skórę, ponieważ nienawidziła pucowania butów. Dzięki gumowym podeszwom obuwie było wygodne i ciche. Agent nie miał pojęcia, że ktoś zbliża się do niego od tyłu. I nie był to dobry znak - jej ludzie zawsze powinni być czujni.
Dwa metry od niego postanowiła zrobić mu żart. Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła go palcem w plecy. Mający za sobą dziewięć lat służby w Secret Service Matt Cash podskoczył, jakby go właśnie ktoś wyrwał z drzemki.
- Jeden ruch i jesteś trupem - zaśmiała się.
Cash odwrócił się i wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie był rozbawiony.
- Co z tobą, u diabła?
Maria uśmiechnęła się szeroko, pokazując śnieżnobiałe zęby.
- Prasa jest tam, po drugiej stronie ogrodzenia - szepnął Cash.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]