[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FREDERICK FORSYTH
DZIEŃ SZAKALA
Przekład STEFAN WILKOSZ
AMBER
Tytuł oryginału: THE DAY OF THE JACKAL
Copyright © 1971 by Frederick Forsyth
For the Polish edition Copyright 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp z o o
Published in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp z o o
ISBN 83-7169-258-7
CZĘŚĆ PIERWSZA
ANATOMIA SPISKU
ROZDZIAŁ 1
Jest godzina szósta czterdzieści. Marcowy paryski poranek. Zimno wydaje się szczególnie
dotkliwe, gdy człowiek stoi w obliczu plutonu egzekucyjnego. 11 marca 1963 roku o tej właśnie
godzinie pułkownik francuskiego lotnictwa stał przed słupkiem wbitym w żwir na głównym
podwórzu fortu Ivry i patrzył, z powoli zamierającą nadzieją, na oddział żołnierzy uszeregowany o
dwadzieścia metrów przed nim. Wiązano mu ręce.
Zgrzyt nogi przesuwanej po piasku. Drobna ulga w napięciu, gdy chustka opada na oczy
podpułkownika Jeana-Marie Bastien-Thiry, lat trzydzieści pięć, zasłaniając mu światło dzienne po
raz ostatni. Mamrotanie księdza zagłuszają trzaski dwudziestu zamków karabinowych. Żołnierze
ładują i odbezpieczają broń.
Gdzieś za murem ciężarówka głośno domagała się prawa przejazdu od małego wozu, który
zagrodził jej drogę do miasta. Sygnał, zanim zamarł, przygłuszył rozkaz „Cel!” rzucony przez
dowódcę plutonu. Jedynie stadko gołębi poderwało się na chwilę pod niebo, a trzask salwy zmieszał
się ze zgiełkiem budzącego się miasta. Po paru sekundach pojedyncze „paf”
coup-de-grâce
zginęło
w hałasie wzmagającego się ruchu ulicznego za murem.
Śmierć oficera, przywódcy grupy tajnej organizacji wojskowej, która usiłowała zabić
prezydenta Francji, miała położyć kres próbom zamachów na życie głowy państwa. Kaprys losu
sprawił, że stało się inaczej. Ale najpierw trzeba wyjaśnić, jak doszło do tego, że w marcowy
paryski poranek podziurawione kulami ciało ludzkie zwisło ze słupa na podwórzu wojskowego
więzienia...
Słońce wreszcie zapadło za mur pałacu, a długie cienie położyły się na dziedzińcu,
przynosząc upragnioną ulgę. Nawet o siódmej wieczorem tego najgorętszego dnia roku temperatura
wciąż jeszcze wynosiła 25 stopni. W zapoconym mieście paryżanie ładowali kłócące się żony i
wrzeszczące dzieci do samochodów i pociągów i wywozili je za miasto na weekend. Był 22
sierpnia 1962 roku, dzień, w którym, zgodnie z decyzją kilku ludzi, generał Charles de Gaulle miał
zginąć gwałtowną śmiercią.
Podczas gdy ludność stolicy uciekała od miejskiego żaru ku względnej ochłodzie rzek i
morskich wybrzeży, za ozdobną fasadą Pałacu Elizejskiego wciąż trwało posiedzenie rady
ministrów. Szesnaście czarnych limuzyn, citroeny DS, otaczało frontowe podwórze pałacu, stygnąc
powoli w upragnionym cieniu.
Kierowcy, oparci o zachodnią ścianę muru, tam gdzie cień był najgłębszy, wymieniali
zdawkowe uwagi, jak to ludzie, którzy spędzają większą część roboczego dnia czekając na swych
pracodawców.
  Tego dnia przeważały narzekania na niezwykle długie obrady rządu, aż do chwili, kiedy o
godzinie 19.30 za szklanymi drzwiami ukazał się odźwierny w złotym łańcuchu i przy medalach i
skinął w stronę warty. Kierowcy odrzucili i wdeptali w żwir nie dopalone gauloisy. Wartownicy i
ochrona wyprężyli się w swoich budkach przy bramie, a masywne żelazne wrota otworzyły się
powoli.
Kiedy pierwsza grupa ministrów pojawiła się w drzwiach, szoferzy siedzieli już przy
kierownicach. Członkowie rządu zeszli po schodach, życząc sobie nawzajem dobrego odpoczynku
niedzielnego. Limuzyny zajeżdżały pod schody, odźwierny otwierał drzwi z ukłonem, ministrowie
siadali do swych wozów i znikali na Faubourg-Saint-Honorć, żegnani honorami Gwardii
Republikańskiej.
Po dziesięciu minutach odjechali wszyscy. Dwa długie citroeny DS 19, które pozostały
jeszcze na podwórzu, wolno podjechały teraz pod schody. Na pierwszym powiewał proporzec
prezydenta Republiki. Prowadził go François Marroux, kierowca policyjny ze sztabowego obozu
Żandarmerii Narodowej w Satory. Był to człowiek małomówny, trzymający się z dala od
żartobliwych rozmówek ministerialnych kierowców; stalowym nerwom i umiejętności szybkiej i
bezpiecznej jazdy zawdzięczał rolę osobistego kierowcy de Gaulle’a. Poza Marroux w samochodzie
nie było nikogo. Drugi citroen był prowadzony również przez żandarma z Satory.
O godzinie 19.45 druga grupa pojawiła się za szklanymi drzwiami i znowu wartownicy
wyprężyli się na baczność. Charles de Gaulle miał na sobie swoje ulubione dwurzędowe ubranie i
ciemny krawat. Ze staroświecką uprzejmością przepuścił panią Yvonne de Gaulle przez drzwi, ujął
ją pod ramię i sprowadził ze schodów do oczekującego auta. Żona prezydenta usiadła po lewej
stronie. Generał zajął miejsce po prawej.
Ich zięć, pułkownik Alain de Boissieu, ówczesny szef sztabu zmotoryzowanych jednostek
kawalerii armii francuskiej, sprawdził, czy tylne drzwi samochodu są bezpiecznie zamknięte, a
potem usiadł na frontowym siedzeniu obok Marroux.
Do drugiego samochodu wsiedli jeszcze dwaj urzędnicy. Henri d'Jouder, dyżurny oficer
ochrony, masywny Kabyl algierski, usiadł przy kierownicy, sprawdził rewolwer pod pachą i
wyciągnął się wygodnie. Od tej chwili jego oczy będą nieustannie błądzić nie po samochodzie
sunącym przed nim, lecz po chodnikach i skrzyżowaniach mijanych ulic. Po wymianie uwag z
pozostającymi dyżurnymi jeszcze jeden człowiek siadł na tylnym siedzeniu drugiego samochodu.
Był to komisarz Jean Ducret, szef korpusu ochrony prezydenta.
Dwaj motocykliści, oczekujący w cieniu pod zachodnią ścianą pałacu, zapuścili motory i
wolno pojechali w kierunku bramy. Przed wyjazdem zatrzymali się i spojrzeli w tył. Marroux
ruszył, skręcił do bramy i dołączył do motocyklistów. Drugi wóz ruszył za nim. Była godzina
19.50.
Otworzyły się żelazne wrota, mała kawalkada skręciła koło wyprężonych wartowników na
Faubourg-Saint-Honoré i jechała dalej na Avenue de Marigny. Młody człowiek w białym
ochronnym hełmie, siedzący okrakiem na skuterze, przyglądał się przejeżdżającemu orszakowi
spod wielkich kasztanów, potem ruszył za nim. Jak na sierpniowy weekend ruch był normalny, a
policja nie była uprzedzona o wyjeździe prezydenta. Tylko wycie motocyklowych syren ostrzegało
policjantów służby drogowej o zbliżaniu się jego wozu. Musieli gwałtownie gwizdać i machać
rękami, aby zapewnić wolną drogę na skrzyżowaniach.
Kawalkada przyspieszyła na zadrzewionej alei, wyskoczyła na osłoneczniony Plac
Clemenceau, kierując się prosto na most Aleksandra III. Jadąc tuż za oficjalnymi wozami człowiek
na skuterze nie miał żadnych trudności w utrzymywaniu szybkości. Po przejechaniu mostu Marroux
skierował się za motocyklistami przez Avenue du Général Gallieni, a następnie w szeroki Bulwar
Inwalidów. W tym miejscu skuterzysta już wiedział, że droga, którą jedzie de Gaulle, wyprowadzi
go za miasto. Na skrzyżowaniu Bulwaru Inwalidów i ulicy Varenne zwolnił i podjechał do narożnej
kawiarni. Wyjął z kieszeni żeton i poszedł w głąb lokalu, aby zatelefonować.
Podpułkownik Jean-Marie Bastien-Thiry czekał na przedmieściu Meudon. Był to człowiek
żonaty, miał troje dzieci i pracował w Ministerstwie Lotnictwa. Za konwencjonalną fasadą życia
rodzinnego i zawodowego ukrywał głęboką gorycz w stosunku do generała de Gaulle’a. Uważał, że
oddając Algierię nacjonalistom algierskim, generał zdradził Francję i ludzi, którzy w 1958 roku
powołali go z powrotem do władzy.
Rezygnacja z Algierii nie przyniosła podpułkownikowi osobiście żadnych strat
materialnych, toteż nie kierował się względami prywatnymi. Uważał się za patriotę i był
przekonany, że zabicie człowieka, którego ocenia jako zdrajcę, leży w interesie ojczyzny. Tysiące
ludzi w tym czasie podzielały ten pogląd, ale tylko nieliczni, fanatyczni członkowie OAS,
zaprzysięgli śmierć de Gaulle’owi, a tym samym obalenie jego rządu. Do takich należał Bastien-
Thiry.
Sączył powoli piwo, kiedy zadzwonił telefon. Barman podał mu słuchawkę i odszedł, by
podregulować telewizor znajdujący się w drugim końcu baru. Bastien-Thiry słuchał kilka chwil,
mruknął:
- Bardzo dobrze. Dziękuję - i odłożył słuchawkę.
Za piwo przedtem już zapłacił. Wyszedł z baru na chodnik, wyciągnął spod pachy gazetę i
starannie dwa razy ją otworzył.
Po drugiej stronie ulicy stojąca w oknie pierwszego piętra młoda kobieta opuściła firankę i
obróciwszy się do dwunastu młodych ludzi zapełniających pokój, powiedziała:
- Szosa numer dwa.
Pięciu młodzieńców, zamachowców amatorów, poderwało się z miejsca na równe nogi.
Pozostała siódemka była dojrzalsza i mniej nerwowa. Najstarszym w grupie spiskowców był
zastępca Bastien-Thiry’ego, porucznik Alain Bougrenet de la Tocnaye, skrajny prawicowiec, syn
bogatych właścicieli ziemskich. Był żonaty, miał lat 35 i dwoje dzieci.
Najniebezpieczniejszym człowiekiem w pokoju był Georges Watin,
trzydziestodziewięcioletni fanatyk, oasowiec. Ten inżynier rolny z Algierii o kwadratowych
ramionach i wystającej szczęce okazał się w ostatnich dwóch latach nąjczynniejszym
zamachowcem OAS. Starej ranie w nodze zawdzięczał przydomek „Kulawy”.
Kiedy dziewczyna podała wiadomość, cała dwunastka wymknęła się tylnymi schodami na
boczną ulicę, gdzie czekało sześć zaparkowanych samochodów. Wszystkie skradzione lub
pożyczone. Była godzina 19.55.
Bastien-Thiry spędził wiele dni na opracowaniu planu i wyznaczeniu miejsca zamachu.
Mierzył kąt strzałów, odległości i szybkość pędzących samochodów, siłę ognia potrzebną dla ich
unieruchomienia. Wybrał długą, prostą ulicę zwaną Avenue de la Libération, prowadzącą do
głównego skrzyżowania w miasteczku Petit Clamart. Według planu pierwsza grupa wyborowych
strzelców miała zasypać kulami samochód prezydenta na jakieś dwieście metrów przed
skrzyżowaniem. Ukryci za zaparkowanym przy szosie furgonem mieli do nadjeżdżających
samochodów otworzyć ogień pod ostrym kątem.
Według kalkulacji Bastien-Thiry’ego sto pięćdziesiąt kul trafiłoby w pierwszy samochód,
zanim zrównałby się z furgonem. Po unieruchomieniu prezydenckiego samochodu druga grupa
oasowców miała wypaść z bocznej drogi i ostrzelać z małego już dystansu samochód ochrony.
Następne kilka sekund przewidziano na wykończenie ofiar i ucieczkę do trzech samochodów
oczekujących na innej bocznej ulicy.
Sam Bastien-Thiry, trzynasty członek zamachu, miał wypatrywać nadjeżdżających. O
godzinie 20.05 wszyscy byli na swoich posterunkach. Sto metrów od miejsca zasadzki - od strony
Paryża - Bastien-Thiry stał na przystanku autobusowym z gazetą w ręku, w niedbałej pozie.
Podniesienie gazety było znakiem dla kierownika pierwszej grupy, Serge’a Berniera, stojącego koło
furgonu. Miał wydać rozkaz strzelcom leżącym opodal w trawie. Przy kierownicy wozu, który miał
zaatakować ochronę, siedział Bougrenet de la Tocnaye, a obok niego „Kulawy” Watin, ściskając w
rękach pistolet maszynowy.
Kiedy przy drodze w Petit Clamart odbezpieczano karabiny, orszak prezydenta de Gaulle’a,
wydostawszy się z gęstego ruchu miejskiego, wjechał na otwartą szosę przedmieścia. Jego szybkość
dochodziła do stu kilometrów na godzinę.
Gdy już byli na pustej szosie, François Marroux spojrzał na zegarek i wyczuwając za
plecami niecierpliwość generała, jeszcze dodał gazu. Dwaj motocykliści zwolnili nieco i przesunęli
się na tył konwoju. De Gaulle nie lubił ostentacyjnej ochrony i pozbywał się jej, kiedy tylko mógł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • asael.keep.pl