[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALAN DEAN FOSTER
SOJUSZNICY
Tytuł oryginału: A call to arms
Cykl: Przeklęci tom 1
Przełożył: Radosław Kot
Data wydania polskiego: 1996
Data wydania oryginalnego: 1991
Rozdział 01
Decydent spoczywał spokojnie na półkolistym legowisku dowodzenia zawieszonym wysoko nad podłogą, na samym końcu rozbudowanych wysięgników maszynerii centrum. Jednym dotknięciem mógł opuścić lub unieść stanowisko, przesunąć je w lewo czy w prawo ku podkomendnym. Równie dobrze mógłby ich wprawdzie kontrolować i wspierać radą za pomocą przypiętych klamrami do głowy łączy komunikacyjnych, jednak rasa Ampliturów nade wszystko przedkładała kontakt osobisty.
Poprawił się na poduszce, obejmując ją wszystkimi czterema krótkimi łapami, co pozwalało na swobodne manewrowanie parą wystających z boków głowy czułków. Każdy wieńczyły cztery chwytne palce. Palce te zginały się i poruszały, jakby w niemym walcu dyrygowały niewidzialną orkiestrą.
Sferyczne, złotem nakrapiane oczy obiegły rozległe pomieszczenie. Szparki źrenic zwężały się i rozszerzały szukając miejsc, gdzie być może należałoby interweniować. Czyniąc jakiekolwiek sugestie, Decydent zawsze starał się dodać delikwentowi odwagi, unikał opryskliwości, która tak często cechowała inne rasy. Surowości nie przejawiał wcale. Niegdyś wadą, Ampliturów było niezdecydowanie, ale to działo się, jeszcze zanim poznali Cel. Zanim osiągnęli dojrzałość.
Trudno uwierzyć, że mogło kiedyś nie być Celu. Decydent znał historię, wiedział jak rzecz wyglądała przed laty, ale nie potrafił ogarnąć tej dawnej epoki wyobraźnią. Jawiła mu się jako fragment dziejów innego zupełnie wszechświata. Świadomość istnienia Celu pozwoliła rasie Ampliturów dorosnąć i odmieniła ją po wsze czasy.
Teraz Cel odmieniał oblicze Galaktyki.
Zanim to nastąpiło, całkiem zadowoleni z przypadającego im losu Ampliturowie rozwijali po prostu swoją skromną cywilizacje. Uprawiali sztuki, doskonalili się, radośnie gmatwając rzeczy proste i najbardziej ze wszystkiego pragnęli, aby zostawić ich w spokoju, dać im możliwość trwania przy własnym tempie przemian, szansę bycia sobą i nikim więcej. A potem uświadomili sobie, że istnieje Cel.
Decydent musnął łagodnie kontrolki i sierp legowiska skierował się w lewo i na dół, do stanowiska nawigacji. Jak oni mogli żyć kiedyś, nie znając Celu? Niedorzeczność!
We wczesnych stadiach ewolucji najważniejszą role odgrywały instynkty. Ampliturowie pławili się wówczas w ciepłych wodach ojczystego świata i przebierając słabo rozwiniętymi odnóżami ledwo potrafili wypełznąć na błotniste brzegi zbiorników, gdzie przeszukiwali czułkami obfitujące w jadalne skorupiaki pokłady mułu. Pojawiały się wprawdzie pierwsze przebłyski inteligencji, jednak istoty te mnożyły się wciąż bezmyślnie, spędzając życie na przetwarzaniu białka roślinnego i zwierzęcych protein. Najważniejsze były dla nich sprawne jelita i odpowiednio ostre zęby.
Owszem, jakaś cywilizacja istniała, świadczyły o tym jasno zapisy historyczne, ruiny, przekazy o dawnych triumfach i wytwory rozwijanej z latami, unikalnej techniki Ampliturów.
Ale wszystko to było niczym: technika, sztuka, nawet życie samo w sobie nie znaczyło nic bez Celu, który nadawał wszelkiej rzeczy treść i formę.
Wystarczyło pomyśleć chwilę aby pojąć, że daje to poczucie siły, pomaga pokonać niezdecydowanie, lęk przed niewiadomym. Decydent był dumny, że może służyć Celowi.
Pomruk silników statku i gwar załogi przelewał się z cicha pod legowiskiem. Technicy pogadywali w mnogości języków na różne tematy, opowiadali sobie nawet dowcipy. Pozbawieni praktycznie poczucia humoru Ampliturowie nie odczuwali potrzeby żartowania, ale dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy nad sobą zdołali jednak zrozumieć sens tego zjawiska.
Zresztą to nieistotne. Ważne, że wszyscy służyli Celowi. To pozwalało nazwać ich istotami prawdziwie cywilizowanymi.
Oczywiście zdarzały się gatunki ślepe na prawdę. W opracowaniach historycznych wspominano o takich wynaturzeniach dość beznamiętnie. Były więc rasy, które nie dawały się ani nawrócić, ani odmienić biologicznie, ani w żaden inny sposób naprowadzić na jedyną słuszną drogę. Rasy wrogie lub szalone. Pozostawało je wyeliminować, aby nie przeszkadzały w krzewieniu prawdy.
To akurat budziło największy żal Amplitura. Nie żeby uważał zgładzenie całej rasy za coś niewłaściwego, on bolał nad zaprzepaszczeniem szansy. Skoro kogoś nieodwołalnie nie ma, nigdy już nie pozna Celu, nie przyłączy się do Wspólnoty. W ciągu ostatniego tysiąca lat dwakroć jedynie trzeba było podejmować podobne kroki. Pamięć o tych katastrofach pobudzała Ampliturów i ich sojuszników do jeszcze większych wysiłków.
Decydent postanowił sobie, że nigdy nie dopuści do takiej porażki. Jego poprzednicy zrobili rzecz konieczną, ale pamięć o ich niepowodzeniu kładła się cieniem na blaskach sukcesów kolejnych decydentów.
Ampliturowie zmienili się jednak przez stulecia, dołączyły do nich nowe rasy pragnące dążyć do wspólnego Celu, powiększyły się zasoby wiedzy, rozwinęła nauka. Przybysze przyczynili się znacznie do owego postępu, wprowadzając nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na stare problemy, swoje szczególne zdolności oddając w służbę Celowi.
Pod tym względem Ampliturowie nie jawili się ani jako lepsi, ani jako gorsi, bowiem wobec Celu wszyscy byli równi. Owszem, byli odkrywcami Celu, wiedzieli jak wielka ciąży na nich odpowiedzialność. Gdyby pojawiła się jakaś nowa rasa zdolna do przejęcia brzemienia, oddaliby je bez słowa sprzeciwu. Jednak wobec braku kogoś takiego wypełniali swą powinność i nie sarkali.
Decydent wiedział, że przecież ktoś musi tym wszystkim zarządzać.
Inne rasy służyły Celowi wedle swych możliwości. Krygolici byli świetnymi żołnierzami i jeśli nie udawało się uniknąć walki, zawsze dzielnie stawali do boju. Segunianie prezentowali się jako biegli rzemieślnicy. Mrowie T’returi dostarczało wielu rasom żywności. Podobni fizjologicznie do Ampliturów Molitarowie byli istotami silnymi i wyglądali na tyle groźnie, że czasem samo zademonstrowanie tych istot wystarczało dla przekonania opornych bez walki. Przydawali się bardzo i obniżali tym samym koszty, bowiem wojna to zawsze drogie przedsięwzięcie. Ponadto każdy poległy to o jeden umysł mniej w służbie Celu.
Ale nie ma się co martwić, pomyślał Decydent. Wszystko idzie dobrze. Nie tak dawno kolejna inteligentna rasa przyłączyła się do Wspólnoty Celu. Potężnie zbudowane, ale prymitywne istoty. Aszreganie stawili wprawdzie z początku opór, ale wobec wielkiej dysproporcji technologicznej trwał on dość krótko. W chwili nawiązania kontaktu stali na niższym szczeblu rozwoju niż Krygolici, trochę wyżej niż Molitarowie. Równie dobrzy pomocnicy jak wszyscy inni.
W odróżnieniu od pozostałych ras mieli zwyczaj unikać walki, gdy uznawali ją za daremną. Potem okazali nieoczekiwaną dojrzałość, błyskawicznie otwierając się na piękno Celu.
Taki musi być los każdej inteligentnej rasy i nie ma innego wyjścia, pomyślał z przekonaniem Decydent, przesuwając legowisko od centrum nawigacji do wewnętrznego stanowiska inżynierskiego. Widząc nadciągającego dowódcę, załoga żywiej zakrzątnęła się przy pracy. Miła i właściwa reakcja, prawda?
Dowódca nie uśmiechnął się, bowiem było to niemożliwe z racji specyficznej budowy ust, wszelako złociste i srebrzyste błyski przebiegły po jego cętkowanej, pomarańczowej skórze. Jasne smugi układały się w niepowtarzalny, inny dla każdego Amplitura wzór.
Cała ściana naprzeciwko działu inżynierii była przezroczysta. Uczyniono ją taką z czysto estetycznych względów. Kamery i detektory były o wiele sprawniejsze i sięgały dalej niż jakiekolwiek oko, jednak ten pokaz możliwości fachowych związanych sojuszem z Ampliturami techników robił należyte wrażenie, był hołdem oddanym ich umiejętnościom. Decydent spojrzał na roje gwiazd, na personel wiodący kruchy statek miedzy tymi gwiazdami i raptownie trącił kontrolki. Legowisko wystrzeliło do góry. Wielu Ampliturów cierpiało na lęk wysokości, ale Decydent dawno już zdusił w sobie ów atawizm. Nie można pozwolić, aby ktoś odpowiedzialny za bezpieczeństwo wielu statków przejawiał aż tak trywialną słabość. Kierowała nim czysta determinacja, ta sama, która wyniosła go na stanowisko dowódcy. Skromna to nagroda za tyle ciężkiej pracy.
Wszystko było sprawą zrozumienia i zaufania technice. Pewność, że legowisko, wysięgniki i zasilanie nie zawiodą, pozwoliła zwalczyć lęk. Decydent wiedział, że nie każdy potrafi pokonać własne słabości. Z góry spojrzał na kręcący się wokół personel.
W sali dowodzenia pracowali ramię przy ramieniu przedstawiciele co najmniej tuzina różnych ras, inni jeszcze pełnili odpowiedzialne funkcje w pozostałych częściach statku. Nikt nie wywyższał się ponad sąsiada. Drobny Akaryjczyk pomagał masywnemu Molitarowi, pająkowaci Segunianie wdzięcznie usuwali się z drogi płynnemu Aszreganowi, wszyscy zjednoczeni w dążeniu do Celu. Wszyscy, prócz zapewne kilku renegatów, bowiem wśród każdej rasy trafiają się godne pożałowania wyjątki. Załoga tworzyła zwarty zespół, ich myśli i czyny dążyły wspólnie do jednego końca, który zwieńczy dzieło.
I tym właśnie był Cel, niczym innym. Prosta sprawa, tak prosta, że nawet nieco ograniczeni Yandirpowie potrafili rzecz zrozumieć.
Celem bowiem było zbratanie, całkowita i obejmująca wszelkie dziedziny fizyczna, kulturowa i umysłowa integracja.
Cywilizacja, która osiąga pewien stopień rozwoju technologicznego i społecznego, albo ginie w wyniku autodestrukcji, albo zaczyna staczać się z powrotem w mrok barbarzyństwa i ulega kulturowej degeneracji. Atomowa pożoga lub prymitywna tyrania ucisza nieliczne glosy rozsądku i taka rasa przepada na zawsze dla Celu.
Ampliturowie boleli nad podobnymi wypadkami, a ich sojusznicy dzielili ten smutek. Wraz z każdą ginącą cywilizacją coś szczególnego i unikalnego ubywało z kosmosu, nie mając nawet szansy, by podzielić się bogactwem swego istnienia ze Wspólnotą.
Raz zdarzyło się, że Ampliturowie próbowali uratować pewną szczególnie obiecującą, ale psychopatyczną rasę przed samobójstwem. Niestety, tak silna była ślepa furia tych istot, tak wielka była ich wzajemna nienawiść, że nawet szczególnie utalentowani w prowadzeniu negocjacji Ampliturowie nic zdołali odwrócić kataklizmu. Mimo wszelkich działań, rasa dokonała aktu samozagłady, a przy okazji spustoszyła jeszcze doszczętnie swoją planetę, która teraz nie nadawała się nawet do zamieszkania.
Decydent uniósł przednią połowę swego ciała i rozluźnił osiem zaciśniętych bezwiednie palców. Nie pora na tak ponure myśli. Praca czeka.
Czasem sama logika, samo rozumowe dowodzenie nie wystarczało. Wobec szczególnie nieoświeconych istot trzeba było niekiedy odwoływać się do metod prymitywniejszych, aby uświadomić takiej rasie jej prawdziwe możliwości. Ampliturowie niespecjalnie lubili takie podstępy, ale, z drugiej strony, nie zwykli kiedykolwiek zostawiać żadnej inteligentnej rasy bez pomocy, by zginęła z własnej ręki. Istnieli przecież po to właśnie, aby zapobiegać podobnym katastrofom. Jak długo starczy im sił i środków, postanowili niegdyś, będą dawać szansę rozkwitu każdej napotkanej cywilizacji.
Ampliturowie nie oczekiwali, że spotka ich za te poświecenia jakakolwiek wdzięczność. Nagrodą miała być świadomość, że ich praca służy realizacji Celu. Samo bycie Ampliturem wiązało się nierozłącznie z gotowością do poświęceń.
Od czasu do czasu niektórzy przedstawiciele innych ras, a nawet pojedynczy Ampliturowie podważali te zasadę, pytając: czymże jest Cel? Co przyjdzie nam z jego realizacji? Co potem?
Prosta i nieugięta logika wskazywała jednoznacznie, że zrealizowanie Celu oznaczałoby utratę motywacji działania, osiągniecie kresu. Ale gdy dokona się już pełne zbratanie, pojawi się z pewnością nowa wartość, coś większego, wyższego, dalszego. Na razie dość jest pracy i wystarczy świadomość, że bierze się udział w czymś słusznym i szlachetnym. Rozum to potężne narzędzie, Decydent nigdy w to nic wątpił.
Kiedy kres zwieńczy dzieło? W chwili gdy wszystkie istoty inteligentne w Galaktyce poświęcą swe wysiłki dla realizacji Celu, to oczywiste. A jeśli uda się kiedyś pokonać międzygalaktyczne otchłanie, to rzecz rozciągnie się na wszystkie cywilizacje Wszechświata.
Decydent musiał zwykle odsuwać podobne rozważania na drugi plan. I tak miał co robić, tu i teraz. Dowódca winien myśleć o całym statku, pełniąc zaszczytny obowiązek.
Ciężkie ciało osunęło się nieco na kanapie i była to irytująca niewygoda. Niedługo miał nadejść czas reprodukcji, ale rozmnażanie musiało poczekać do chwili, gdy bieżące zadania zostaną wykonane. Kiedyś funkcje biologiczne przebiegały poza kontrolą, hormony robiły co chciały, jednak rasa Ampliturów nauczyła się panować nad systemem endokrynologicznym... Nie tylko zresztą swoim.
Decydent nie mógł pozwolić, aby jego zdolność do podejmowania decyzji została zakłócona przez coś tak trywialnego jak rozmnażanie. Jeden z czułków odnotował uwagę, aby przeprowadzić konieczne testy. Jakby co, to pigułka załatwi sprawę.
Złociste oczy wpatrzyły się w półkolistą ścianę, za którą pysznił się przestwór Wszechświata. Piękno gwiazd i dalekich światów, mgiełka obłoków... Amplitur aż się cały ozłocił i osrebrzył od tych doznań. Podczas podróży w podprzestrzeni widok rozmywał się, zamiast wielkich gwiazd widać było tylko kolorowe kleksy. Jeszcze piękniejsze. Ale dopiero znajomość Celu ukazywała prawdziwą cudowność Wszechświata.
Decydent nie potrafił odczytać wszystkich tych błysków i smug, do tego służyły nader skomplikowane instrumenty. Niechętnie skierował wzrok z powrotem na pulpit.
Ta wyprawa była dlań szczególnie przykrym obowiązkiem.
Większość nowych ras chętnie akceptowała zasady dążenia do Celu i sam Cel, gorąco i serdecznie przyjmując wysłanników Ampliturów. Czasem bezpośredni kontakt nie był nawet konieczny, bowiem obca cywilizacja sama dochodziła do słusznych wniosków i napotkawszy braci o podobnym sposobie myślenia domagała się tylko szczegółowych instrukcji, jak Cel osiągnąć. Ba, niekiedy trzeba było wręcz powściągać entuzjazm nowych członków Wspólnoty, by swoimi zbyt energicznymi działaniami nie wywarli opacznego wrażenia na kolejnych kandydatach.
Zdarzało się jednak i tak, że potęga rozumu i żelazna logika nie wystarczały. W takich przypadkach urządzano zwykle mały pokaz. Jakieś, powiedzmy, trzydzieści statków wojennych pojawiających się nagle na orbicie opornego świata było wystarczająco mocnym argumentem, aby miejscowe władze zgodziły się na przemiany wiodące ku wyższym stopniom rozwoju społecznego i bogactwu (duchowemu i materialnemu) całej Wspólnoty.
Po środki siłowe sięgano naprawdę rzadko. Niestety, to właśnie była jedna z takich sytuacji. Przykry obowiązek, którego nie można zrzucić całkowicie na ramiona sojuszników. Skoro już rasie Ampliturów przypadł los liderów, pozostawało być konsekwentnym i nie wzdragać się przed udziałem nawet w takich wyprawach.
Potężny wysięgnik zamruczał i opuścił dowódcę prawie na podłogę. Przechodzący Aszregan, oficer, zagadnięty zamrugał oczami i spojrzał na Decydenta.
– Pozycja statku, inżynierze?
Decydent orientował się w wielu sprawach na bieżąco, ale podwładni powinni sądzić, że dowódca naprawdę ich potrzebuje. To dobrze wpływa na dyscyplinę.
Aszregan odpowiedział. Była to istota o solidnej budowie fizycznej, jednak pozbawiona szczególnej inteligencji czy wyobraźni. Przedstawicieli tej rasy można było przyuczyć do wielu funkcji, które wykonywali zadowalająco, nigdy jednak nie osiągając perfekcji. Najlepiej radzili sobie jako kontrolerzy, dobrze też wpływali na integrację załogi.
Dowódca wysłuchał raportu i podziękował ukłonem, który to gest uchodził między Aszreganami za oznakę szacunku. Odprawił podwładnego, przesyłając mu jednocześnie w myślach wyrazy wdzięczności i pozytywnej oceny wysiłku. To ostatnie także wyróżniało Ampliturów spomiędzy innych ras inteligentnych. Podobnych zdolności nie posiadali nawet przewyższający swoich mentorów intelektualnie Korathowie.
Jedynie Ampliturowie potrafili przekazywać samą tylko siłą umysłu swe życzenia, pragnienia, opisywać czyste piękno Celu. Pozostałe rasy były co najwyżej w różnym stopniu wrażliwe na te przekazy, a jeśli któraś okazywała się zupełnie „głucha”, Ampliturowie odmieniali ją drogą eksperymentów tak, by nowa cecha nie tylko zaistniała, ale w naturalny już sposób przechodziła na potomstwo. Ich inżynieria genetyczna stała na bardzo wysokim poziomie, a żadna z poddanych manipulacji ras nie protestowała. Bo i czemu miałaby to robić, skoro to tylko mocniej wiązało ją z Celem? Co więcej, Ampliturowie nadawali myśli, ale nie potrafili czytać w cudzych umysłach, zatem nie pojawiał się problem naruszania czyjejkolwiek prywatności. W pełni bowiem rozumieli, że każda istota inteligentna pragnie chronić sferę swych intymnych przeżyć.
Mimo sporego wysiłku utalentowanych naukowców nie udało się, jak dotąd, znaleźć sposobu „wszczepiania” innym rasom zdolności projekcyjnych. To była niezmiennie domena (i brzemię) Ampliturów.
Może dlatego właśnie stali się rasą wybraną do tego, aby nieść pochodnię Celu poprzez nurzający się w ignorancji Wszechświat, pomyślał Decydent. Inne ludy otrzymały rozwinięte układy mięśniowe, będący zaś bezkręgowcami Ampliturowie skompensowali swą fizyczną słabość zdolnością projekcji myśli. Dzięki temu mogli teraz przekazywać innym, niżej stojącym cywilizacjom swoje postanie. Nie ma samotności, gdy dąży się do Celu. Wszyscy działają razem, aby go osiągnąć. Może z czasem pojawią się następne istoty o podobnie aktywnych umysłach, może badania naukowców zaowocują wreszcie sukcesem. To byłby wielki dzień.
To zwykłe gdybanie, pomyślał Decydent. I tak jest co robić, i tak jest się z czego cieszyć.
Może nie trzeba będzie użyć broni. Ampliturowie potrafili przekazywać nie tylko rozkazy czy sugestie dotyczące dobrego samopoczucia, ale także wrażenie niepewności, lęku a nawet bólu. Po to ostatnie sięgali jedynie w ostateczności i tylko wtedy, gdy wymagało tego dobro Celu. Cierpienie, dawkowane odpowiednio władcom opornej planety, skłaniało ich czasem do uległości. Jeśli to nie pomagało, można było dla przykładu zlikwidować paru osobników. Zawsze to lepsze niż inwazja.
Do tego nie dojdzie, pomyślał z przekonaniem Decydent. Wojna to świadectwo niekompetencji. Żaden rozgarnięty umysł nie zapędzi się w taką pułapkę. Amplitur aż się wzdrygnął.
Czasem dowódca zastanawiał się, jak to jest, kiedy ma się szkielet zamiast systemu wewnętrznych wiązadeł i ścięgien. System kostny, choć może przydatny na jakimś etapie ewolucji, był przeżytkiem, czymś niepomiernie ograniczającym rozwój i zmuszającym obdarzone nim istoty do wkładania olbrzymiego wysiłku w fizyczne przetrwanie, co z kolei upośledzało możliwości umysłu. Prawie wszystkie wyższe formy inteligentnego życia ukształtowały się wśród bezkręgowców. Wyjątki, jak Aszreganie i Krygolici, były naprawdę nieliczne.
Bioinżynierowie Ampliturów zdołali uwolnić pojedynczych Aszregan od szkieletów, wszelako pomysł ten nie znalazł uznania w oczach delikwentów. Zalety funkcjonalne przegrały z walorami czysto estetycznymi. Tak zatem więcej podobnych działań nie podejmowano. Aszreganie i podobne im biologicznie istoty skazane były na dźwiganie zwapnionych wewnętrznych konstrukcji po wsze czasy. Niemniej wobec Celu traktowano ich jak równych, nawet jeśli biologowie uważali takie twory za relikt przeszłości. Decydent uważał, że zasługują raczej na podziw, skoro mimo niesprzyjających warunków rozwinęli aż taką inteligencję.
W tym właśnie zawierało się piękno Celu, że nie dopuszczał do dyskryminowania kogokolwiek: Aszreganie w jednym szeregu z Molitarami, Ampliturowie jako mediatorzy pomiędzy nimi.
Dowódca wiedział dobrze, że najważniejsza jest wspólnota myśli, fizyczne zaś różnice schodzą wobec Celu na plan tak odległy, jakby w ogóle ich nie było.
Czekające ich obecnie zadanie napełniało niepokojem rozważającego najgorsze scenariusze Decydenta. Niemniej podjął się sprawy energicznie i z poświeceniem, wszak miało to przyczynić się do realizacji Celu i poznania wielkiej tajemnicy przyszłości.
Zresztą sam fakt prowadzenia wojny ze Sspari nie oznaczał jeszcze, że dowodzący kampanią musi lubić walkę, nawet jeśli do niej właśnie został najlepiej przygotowany.
Działania zbrojne to niewdzięczny interes. Nie dość, że nie mają nic wspólnego z cywilizowanymi obyczajami, to jeszcze pochłaniają gigantyczne ilości materiałów i angażują wielkie siły floty. Nawet zwycięstwo nie przynosi radości, skoro wiąże się z koniecznością uśmiercenia wielu nieprzyjaciół, istot inteligentnych, które na skutek tego nigdy nie poznają Celu. Jedyną pociechą mogła być myśl, że ci Sspari, którzy przeżyją, z pewnością przyłączą się do Wspólnoty. Decydent bolał nad mającym polec wrogiem bardziej, niż nad prawdopodobnymi ofiarami po własnej stronie.
Innej drogi jednak nie było. Wyczerpano już wszystkie możliwości negocjacji. Mimo nieprzeciętnej inteligencji i wspaniałych warunków fizycznych, Sspari odznaczali się szczególnym uporem. Na dodatek robili wciąż wiele hałasu o nic, nie chcąc spojrzeć na sprawę z właściwego dystansu.
Nawet tradycyjny pokaz siły nie przyniósł efektów. Co gorsza, ostrzeżony przeciwnik miał czas na poczynienie stosownych przygotowań. Ampliturowie liczyli się z taką ewentualnością, ale mimo to uznali, że trzeba spróbować. Dążąc do Celu nie można zdawać się jedynie na walkę, trzeba rozmawiać; ostatecznie ich zamiarem nic był podbój, tylko integracja.
W drugiej kolejności podjęto wysiłki, aby podporządkować sobie miejscowy rząd. Do akcji ruszyli przypominający fizycznie tubylców członkowie sojuszu. Proponowanie łapówek i rozgłaszanie pomówień uznawano wprawdzie powszechnie za metody moralnie wątpliwe, jednak w tym wypadku cel uświęcał środki. Wszystko, tylko nie wojna.
Niestety. Rząd Sspari jakoś nie upadł.
Skutkiem był wieloletni konflikt. Sspari bywali w nim górą, jednak mimo ich pełnej determinacji i poświęcenia, połączone siły Wspólnoty ograniczały powoli ojczysty świat dzielnych aż do szaleństwa przeciwników. Raz zdobytych obszarów Ampliturowie bronili nie zważając na koszty, podczas gdy Ssparich można było niekiedy zmusić do rejterady.
Na co liczyli, przeciwstawiając się Celowi? Nie wiadomo. Musieli potykać się z antagonistą, który górował nad nimi moralnie i militarnie, i był na dodatek przeciwnikiem cierpliwym. Zwycięstwo jawiło się jako pewne i pozostawało tylko kwestią czasu.
Decydent nie pojmował, jakim sposobem mogło Ssparim umknąć coś tak oczywistego. Czyżby naprawdę nie rozumieli, że ostateczna integracja, zjednoczenie wszystkich ludów jest nieuniknione? To przeznaczenie wszystkich istot inteligentnych. Prócz tych, które trzeba było zgładzić... Dowódca postanowił sobie, że nie dopuści, aby ten los spotkał także i Ssparich. Gdy wojna dobiegnie końca, minimalna interwencja bioinżynierów uczyni te istoty naprawdę szczęśliwymi.
To straszne, pomyślał, że istoty rozumne muszą zabijać się nawzajem, aby stworzyć coś szlachetnego.
Umieszczony na czole dowódcy, tuż nad oczami, półkolisty monitor przekazywał nieustannie informacje o przygotowaniach do walki. Gdyby jednostka flagowa orbitowała nieco bliżej macierzystego świata Ssparich, można by dostrzec drobne światełka znamionujące obecność okrętów wojennych, przerzucających właśnie z pomocą wahadłowców oddziały na powierzchnie planety. Statki Wspólnoty miały wyjść na bliskim dystansie z podprzestrzeni, nawiązać krótki kontakt bojowy z siłami Ssparich i po kolei zniknąć z pola widzenia.
Walka w podprzestrzeni byłaby oczywistym absurdem. Trudno zdziałać cokolwiek, gdy systemy uzbrojenia i czujniki zawodzą zmylone nadświetlną szybkością celu. Do potyczek dochodziło zatem najczęściej na orbitach spornych światów, gdzie statki wyłaniały się z niebytu w normalną przestrzeń. W razie uszkodzenia można było wtedy próbować ucieczki w podprzestrzeń, przynajmniej jeśli w systemach zostało dość mocy na skok. Taki bój kontaktowy trwał zwykle tylko kilka lub kilkanaście sekund i jego wynik zależał nierzadko od zwykłego przypadku.
Rzeczywiste kampanie toczono na powierzchniach planet, gdzie najcięższe bronie były bezużyteczne, bowiem mogłyby zniszczyć nie tylko przeciwnika, ale i pole bitwy, a nie o to przecież stronom chodziło. Wygrywał zatem ten, kto utrzymał swoje statki w przestrzeni rzeczywistej na tyle długo, aby wysadzić na powierzchnię planety siły wystarczające do jej obrony lub zdobycia. Sspari wiedzieli to równie dobrze. Gdyby Wspólnota opanowała centra przemysłowe i łącznościowe przeciwnika, walka musiałaby się zakończyć. Ciąg dalszy byłby prosty. Ampliturowie wiedzieli z doświadczenia, że kwestię, polityki wewnętrznej można będzie potem powierzyć nowym władzom Ssparich, które dadzą sobie radę także z pozostałymi jeszcze po klęsce fanatykami starych porządków.
Trzeba było przyznać, że jak na niepozorną rasę, Sspari bili się dzielnie i dość długo już stawiali opór. Ale wszystko na próżno. Flota Wspólnoty dotarła do macierzystego układu przeciwnika. Sspari próbowali stawić jej czoło w okolicy otoczonego trzema pierścieniami gazowego giganta, ale została odepchnięta w głąb systemu.
Dowódca spojrzał przez przezroczystą ścianę, na coraz bliższą planetę. Piękny świat, zielonobrunatny. Niedługo już obejrzy go dokładnie.
Decydentowi przypadł w udziale zaszczyt poprowadzenia floty do ostatniego, decydującego uderzenia. Boki okryły mu się z wrażenia brudno pomarańczowymi plamami, ale nic dziwnego. Wzbogacenie Wspólnoty o nową rasę zawsze jest momentem podniosłym.
Z początku Sspari okryją się żałobą po poległych, ale Ampliturowie nie zwykli wykorzystywać swoich zwycięstw, nie chcieli okupować zdobytych światów. Nie żądali nigdy żadnych reparacji, nie pragnęli zemsty. Od pierwszej do ostatniej chwili domagali się niezmiennie tego samego: zrozumienia rzeczy podstawowych.
Nastanie pokój i Sspari odkryją niebawem, że życie płynie im tak samo, jak biegło przed wojną. Z jednym wyjątkiem: zamiast marnować czas i siły na budowę potęgi swej własnej rasy, przyłączą się do wielkiego wspólnego dzieła. Bywało, że odmienione i należycie poinformowane społeczeństwo dawało wyraz ogromnej irytacji związanej z poczynaniami poprzedniego reżimu, który okłamując opinię publiczną doprowadził do krwawej, bezsensownej wojny.
Ampliturowie gotowi byli uczynić wszystko, aby zapobiec podobnym wypadkom, mogącym łatwo przerodzić się w gwałtowne zamieszki. Na razie jednak trzeba było wygrać finalną bitwę. Meldunki napływające z wynurzających się na krótkie chwile z podprzestrzeni i statków zwiadowczych pozwalały sądzić, że to już niedługo.
Dowódca ujrzał nagle ze zdumieniem, że na innym ruchomym stanowisku płynie ku niemu dwoje oficerów: Korath Suern i Krygolitka Co’oi.
Co’oi zameldowała przez translator o niespodziewanym ataku ze strony grupy niezidentyfikowanych statków. Decydent nie poddał się panice. Ampliturom obce były podobne emocje.
Komunikator na czole pozwalał na szybkie nawiązanie łączności z innymi Ampliturami, którzy przebywali na pokładach pozostałych statków floty. Było ich dwunastu i odgrywali w tej kampanii rolę autorytetów moralnych raczej, niż militarnych. Korathowie byli dość biegłymi taktykami, aby samodzielnie uporać się z flotą Ssparich.
Drugim zadaniem Ampliturów było stawienie czoła ewentualnym komplikacjom i to była niewątpliwie taka właśnie sytuacja.
Rozdział 02
Myślałem, że znamy położenie wszystkich ocalałych jednostek bojowych Ssparich?
– Też tak myślałam – odparła Co’oi, nerwowo poruszając antenkami.
– Spokojnie – powiedział Decydent, wzbogacając przekaz impulsem zawierającym myślową sugestię wyciszenia.
Podziałało.
– Wyjaśnij sytuację.
– Atakujące statki różnią się od jednostek Ssparich. – Głos Koratha był prawie niesłyszalny. – Flota została zmuszona do zaniechania planowanej operacji desantowej i zwróciła się ku nowemu przeciwnikowi.
– Siły przeciwnika?
– Brak dokładnych danych. – Krygolitka przerwała na chwilę, by wysłuchać meldunków napływających do jej komunikatora. – Znamy je tylko w przybliżeniu. Duża liczba statków.
– Zdolności bojowe?
– Kilka nowych rodzajów broni, ich analiza jeszcze nie została zakończona. Wybuchające wiązki plazmy. Efektywne i trudne do wymanewrowania.
– Sterowanie za pośrednictwem sztucznej inteligencji?
Krygolitka zawahała się.
– Nie można wykluczyć. Brak pewności.
Dowódca poprawił się na poduszkach i pożałował, że nie ma nóg jak Molitarowie.
– Przejść do defensywy. Odwołać desant, przygotować się do zmiany szyku.
– Czy nie za wcześnie na takie przegrupow...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]